Page 260 of 285

Molly Maguire „Aerobics & Cigarrer”

Folkrockowy zespół Molly Maguire zasłynął głównie jako wykonawca piosenek irlandzkich, oraz własnych utworów stylizowanych na pubowe granie podobne do The Pogues.
Płyta „Aerobics & Cigarrer” jest trochę inna. Mimo że muzycznie dominuje tu irlandzki folkrock, to piosenki zaśpiewane są tym razem po szwedzku. Dodaje to płycie sporo kolorytu, choć trudno powiedzieć, czy w szwedzkich wersjach piosenek takich jak „Paddy Works on the Railway” („Hus pĺ landet”), lub „Ye Jacobites by Name” („Sylvia och ondskan”) mamy do czynienia z tłumaczeniami tekstów. Do tego trzebaby poznać barbarzyński szwedzki język.
Świetnie wychodzi zespołowi nawiązanie do bliższych im etnicznie klimatów w „Näckens visa”.
Stylistycznie Molly Maguire najbardziej przypominają mi obecnie naszych rodzimych Smugglers. Jest w tym trochę irlandzkiego i brytyjskiego (Fairport Convention !) folkrocka, lecz całość ma coraz bardziej rodzimy charakter.
Polecam, o ile nie przestraszycie się języka.

Taclem

Molly Blooms „A Taste Of…”

Debiutancka płyta niemieckiej kapeli grającej muzykę irlandzką. Zamieszczono tu sześć utworów, które stawiają formację The Molly Blooms w dość ciekawym świetle.
Nazwa grupy wywodzi się od postaci Molly Bloom z „Ulyssesa” Jamesa Joyce’a. Trzeba przyznać że inspiracja dość ciekawa.
Dwie z piosenek to irlandzkie standardy grane przez dziesiątki grup na świecie (mowa o „The Lowlands of Holland” i „Farewell to Nova Scotia”). Jednak wersje grane przez Niemców (a właściwie głównie Niemki, bo w grupie są trzy kobiety i jeden facet) brzmią dość przekonująco. Udowadnia to że muzykom nie patrzy się w paszporty. Z resztą na dość bogatej niemieckiej scenie folkowej zespół też wyróżnia się pozytywnie.
Po przesłuchaniu płyty stanowczo chciałoby się więcej. Niezbyt skomplikowana w aranżacjach i miła w odbiorze tradycyjna muzyka irlandzka ma wielu zwolenników – to pozycja skierowana do nich i im zapewne się spodoba.

Taclem

Maire Brennan „Whisper to the Wild Water”

Ku przypomnieniu dla tych którym Maire Brennan z niczym się nie kojarzy , napisze Clannad i wszystko będzie zapewne jasne. Wbrew wszelkim opiniom „redaktorów pism muzycznych” nie jest to „debiutancka ” płyta wokalistki Clannad . To już 4 i jak słychać nie ostatni album w jej dyskografii , „Whisper To The Wild Water” jest kontynuacja tematu podjętego na płycie „Perfect Time” .Maire jako bardzo religijna osoba i nie wstydząca się co najważniejsze swojej wiary postanowiła zawrzeć w swoich utworach miłość do Boga.
Płyta emanuje różnorodnością , każda piosenka stanowi jak gdyby osobny element układanki dlatego wyznaje zasadę ze płytę te powinno się słuchać od początku do końca. Każdy utwór stanowi jakieś przesłanie i omijając go sprawić możemy ze płyta ta nie wywrze na nas tak głębokiego wrażenia jak może.
Nie trzeba chyba przekonywać tych którzy zetknęli się z cudownym aksamitnym głosem Maire. Charakterystyczny sposób w jaki wykonuje ona swe utwory sprawia ze nabierają one wręcz mistycznego znaczenia, piosenka to w końcu tylko muzyka i słowa, Maire udało się uczynić z tych utworów prawdziwe modlitwy które zawierają w sobie cos co każe nam ich słuchać i słuchać…staja się one potem częścią naszej codzienności. Nie wiem czy błędnym byłoby tu użycie słowa ze można się wręcz „uzależnić’ od tej muzyki(sama nie wyobrażam sobie dziś wyjścia z domu bez walkmana z WTTWW 😉 .
Jak już wcześniej wspomniałam płyta nie jest jednostajna choć niektórym po usłyszeniu fragmentu piosenki wdaje się ze płyta jest „usypiająca”. Nie wiem co wspólnego ma z sobą muzyka z WTTWW ze spaniem no ale to nie moja opinia! Na płycie można znaleźć tak energiczne utwory jak tytułowy „Whisper to the wild water” (oczywiście energiczność ta jest na miarę tego rodzaju muzyki-nie mylić z ostrym brzmieniem punk-rocka !) poprzez spokojne jak „To the water”, wreszcie jedna z moich ulubionych kompozycji na płycie czyli „Peacemaker” w którym to „głównym głosem” jest synek Maire Poul Jarvis .Jeżeli ktoś kiedyś miąłbym ochotę posłuchać modlitwy w języku gealickim powiedzianej przez 5 letniego chłopca a w tle słuchając jego cudownej mamy to po prostu nic lepszego już nikt nie wymyśli;-)
Tak wiec w oczekiwaniu na kolejna płytę Maire Brennan która miejmy nadzieje już wkrótce się ukaże słucham sobie” Whisper To The Wild Water” i myślę czy jest jeszcze ktoś jest w stanie na tyle wysilić swe zmysły by odczuć ile piękna można zawrzeć w muzyce.

Moya

Milladoiro „As Fadas De Estrano”

Koncertowy album hiszpańskiej gwiazdy folku.
Po uroczystym powitaniu otrzymujemy żywiołową polkę. Klimat uspokaja nastrojowy wstęp do wielowątkowej kompozycji „O Noso Tempo”. Świetne, bardzo klimatyczne skrzypce wzbogacone o partie whistles, harfę i bęben. Całość kojarzy mi się z nastrojowymi utworami formacji Secret Garden. Weselsze klimaty wracają wraz z harmonijkowym motywem w drugiej części kompozycji. Potem znów spokojniej i znowu szybciej. Muzycy sprawnie żąglują nastrojami.
Następna propozycja to skoczny, aż spokojny walczyk. Zagrany sprawnie i z polotem. Dźwięki dud zaczynają utwór „Foliada de Berducido”. Klimatem utrzymany jest blisko poetyki Alana Stivella.
„Alala das Marinas” to utwór pełen przestrzeni. Dzięki użyciu instrumentów klawiszowych zbliża siętrochę do estetyki new age.
Kolejne utwory przynoszą sporą dawkę muzyki ekspresyjnej i radosnej (jak choćby „Foliada de Santirso-Xota para Aida”, „Brincadeiro”), jak i melancholijnej i tajemniczej („Invernia”).
Bywa też spokojnie, ale skocznie, jak w przypadku „As fadas de Estrano Nome”. Wrażenie robią nie tylko umiejętności muzyków, a także ciekawe aranżacje, wydobywające z utworów to, co w nich najlepsze. Prawie każdy utwór stanowi jakąś wiązankę, przez co cały czas w muzyce coś się dzieje.
Bardzo dobra płyta dla każdego kto chce posłuchać muzyki dobrze zagranej i niebanalnej.

Taclem

Michael Longcor „Drunken Angel”

Ciekawa płyta ze względu na swój nietypowy styl. Większość utworów to takie balladki (mnie to troche przypomina country, zwłaszcza „I Can’t Party”), ale o niesamowicie fajnych i ciekawych tekstach, co, niestety, jest rzadkościa (ja nie mam nic przeciwko starodawnym motywom folkowym, ale urozmaicenie jest jak najbardziej pozadane). Duzo tam zwiazków z Irlandia, w muzyce mniej to przypomina tradycyjna muzyke irlandzka.
Jednak za pierwszyma razem słuchając można odnieść wrażenie, ze niektóre piosenki wydają się być tworzone na jedno kopyto i niczym się nie roznia – to wprowadza lekkie znużenie.
Muszę przyznać, że niektóre utwory są takie sobie, a niektóre całkiem fajne. Mnie osobiscie przypadły do gustu : „Drunken Angel” (pierwszy z tych później powielanych), „The Only Help You’ll Get”, „Tom O’Bedlam”.
Na płytce zabrakło, moim zdaniem, wiekszej róznorodności utworów (to przede wszystkim), no ale w końcu taki jest styl i klimacik tej płyty. Sztukę pisania tekstów facet opanował bardzo dobrze.
Jak ktoś lubi folk-country – to mu sie napewno spodoba. Jak ktoś chce posłuchać czegoś miłego, spokojnego, balladkowego, ale niezbyt rzewnego – to pomyśli, że może być od biedy. Ale jak ktoś lubi radosne piosenki irlandzkie w typie „As I Roved Out” (takie, które się śpiewa po wyjściu z irish-pubu, szybkie, żywe i jakby stepowane) – to radze przesłuchać juz w sklepie.
Ogólnie to od czasu do czasu można posłuchac, bo album jest miły, a autor jest profesjonalistą.

Irish

M.E.Z. „The Fairies”

Węgierski zespół M.E.Z. zasłynął z celtyckiego folk-rocka zagranego z odrobiną stylu Jethro Tull (to brzmienie poprzecznego fletu!), śpiewanego w ojczystym języku Magyarów. Jako że zespół to w Europie dość znany, postanowili wreszcie podbić anglojęzyczny rynek i to nie tylko jako ciekawostka. W tym celu nagrali płytę „The Fairies”, która zawiera materiał w całości zaśpiewany po angielsku. Nie jestem przekonany czy to taki dobry pomysł, gdyż tym samym stali się jedną z wielu śpiewających po angielsku kapel folk-rockowych.
Co do repertuaru, to znajdziemy na tej płycie zarówno ograne standardy, jak „The Rising of the Moon”, czy „The King of the Fairies”. Lecz nawet standardy zagrane są bardzo dobrze, grupa próbuje zaznaczyć nieco swoją odmienność.
Większość stanowią tu utwory mniej popularne. „Lovebag” otwiera płytę w sposób jakiego możnaby spodziewać się właśnie po celtyckim odpowiedniku Jethro Tull. Skrzypce i flet świetnie wpisują się w tę stylistykę. „Paddy’s Farewell” to nic innego jak irlandzka ballada „Paddy’s Green Shamrock Shore” – u nas stosunkowo mało znana. Również prezentowana tu wersja „As I Roved Out” nie jest najpopularniejszą – wzorowano ją bodajże na Planxty.
Świetnie brzmi piosenka „Moreló”, mimo angielskiego tekstu ma ona melodię zbliżoną do czardasza. Świetne połączenie, wreszcie możemy odczuć że M.E.Z. dają też coś „od siebie”.
Klimatyczny „Taste the Fairy” przeradza się w skocznego jiga.
Mieszanką znanych i nieznanych tematów można nazwać instrumantalny set „Fairy Dance”.
Z kolei wśrod utworów znanych polskim słuchaczom wymieniłbym kilka piosenek. „Donegal Danny” (wykonywany obecnie przez zespół Atlantyda jako „Lądowy Szczur”) w wersji M.E.Z. kojarzy się nieco z The Pogues – tak mógłby zagrać właśnie ten zespół. „The Rising of The Moon” miewał już ciekawsze aranże, może po węgiersku zabrzmiałby ciekawiej, nie ratują go nawet cytaty ze znanych celtyckich melodii.
Nie najlepiej jest też z „Blacksmith”. Lepszych wokalnie wykonań nie trzeba długo szukać, wystarczy sięgnąć po nagrania Uli Kapały. Ciekawie brzmi za to warstwa muzyczna. Zwłaszcza bałkańsko brzmiące zakończenie powala świetnym i świeżym graniem.
Po instrumentalny „The King of the Fairies” sięgało już wielu wykonawców. Grano go szybko, wolno, rockowo i tradycyjnie. M.E.Z. proponują raczej spokojną, tradycyjną wersję. Druga część utworu to folkowa suita, zahaczająca gdzieś o orientanle klimaty. Takiej wersji tej melodii na pewno nie słyszeliście.
Podobnie jest z „Dicey Reilly”, inaczej brzmi choćby wersja grana przez nasz rodzimy Przylądek. Jeśli pewne podziały rytmiczne skojarzą się z naszymi góralami, to skojarzenie nie będzie całkiem bezpodstawne, gdyż wiele naszych góralskich utworów wywodzi się właśnie z Węgier, może więc mają oni we krwi takie granie ?
Choć osobiście uważam że nie jest to najlepsza płyta Węgrów, to i tak polecam zapoznanie się z tym materiałem. Jeśli dotrzecie jednak do innych albumów – polecam tym bardziej.

Taclem

Marw „Irska hudba trochu jinak”

Marw to kapela z czeskiej Pragi, grająca muzykę irlandzka. Jak wskazuje tytuł tej króciutkiej płyty demo, Marw gra tą muzykę trochę inaczej. Na czym to polega ? Doprawdy nie wiem. Nie ma tu jakichś nowatorskich zagrywek, zmian stylistycznych, czy temu podobnych rzeczy.
Trzeba jednak przyznać że grupa Marw gra bardzo fajną muzykę. Z resztą nie tylko irlandzką, bo w zestawie zaplątał się też set tańców bretońskich. W muzyce Czechów czuć bardzo fajny klimacik, słychać ze posiedzieli trochę nad tymi utworami.
Jedyna piosenka – „Out of the Woods” nie pozawala w pełni ocenić zdolności śpiewającego ją Vojtecha Ettlera, więc wstrzymam się do czasu aż dane mi będzie usłyszeć jakiś bardziej rozśpiewany materiał. Póki co brzmi całkiem fajnie, zwłaszcza że wspiera go w chórkach Tereza Urbanova, której wokalizy zwiastują również bardzo ciekawe umiejętności.
Mam nadzieję że niedługo coś nowego ze strony Marw usłyszymy.

Taclem

Mary Ott „From My Room”

Solidna dawka amerykańskiego folkrocka z bardzo dobrą wokalistką.
„From My Room” to zestaw 10 autorskich kompozycji (w jednej – „Smack Dab in the Middle” – wspomagał wokalistkę mąż – Mark Segal) Mary Ott, w których niewątpliwie odnaleźć można całą masę folkowych elementów.
Płyta udowadnia, że Amerykanie dość szeroko rozumieją folk. Nie ulega jednak wątpliwości że Mary Ott możemy ustawić w jednym rzędzie z najlepszymi folkowymi wokalistkami po obu stronach oceanu. Dałoby się tu znaleźć zarówno elementy charakterytyczne dla Eddie Brickell, Maddy Prior, Karen Mathieson, lecz także dla Dolores O’Riordan, czy Emyllou Harris.
Do najlepszych utworów na płycie zaliczyłbym „Revelation City” ze świetną partią skrzypiec i drapieżnymi wokalami, klimatyczny „Odd Man Out”, oraz kończący płyte „When I Love You”.
Niekiedy zostajemy wyciągnięci z folkrockowego klimatu w akustyczne, spokojne rytmy, jak w „Goin’ Nowhere Fast”, „The Web Unwinds”, czy „When I Love You”.
Oprócz wokalu Mary niewątpliwie warto zwrócić uwagę na bardzo dobrych instrumentalistów – sekcję rytmiczna: Scott Lund i Mark Mahan, oraz na Marka Indictor’a – skrzypka, który nadaje płycie specyficznego, niekiedy nieco onirycznego klimatu.
Nawet szybkie utwory brzmią tu dość łagodnie i warto posłuchać takiej muzyki zarówno w słoneczny dzień, jak i w deszczowe, burzliwe chwile, w obu przypadkach wpływa pozytywnie na nastrów – wypróbowane.

Taclem

Mahones „Get Stuffed”

Są dwie kapela nazywające się Mahones, o ile znałem amerykańskich punk-folkowców (szczerze mówiąc uważam ich za świetną kapelę), to Austriacy byli dla mnie zagadką. Może nie do końca, słyszałem o nich różne opinie, w tym również niezbyt pochlebne. Teraz w końcu mogę wyrobić sobie własną opinię
Mahones to taki folkowy Big Cyc. Generalnie płyta „Get Stuffed” to takie jaja z muzyki irlandzkiej, czego najlepszym dowodem może być okraszony śmiechami i bekaniem utwór „Danny Malone”, bedący mivem „Danny Boy i „Molly Malone” zaśpiewanym a capella w atmosferze alkoholowo-biesiadnej.
Muzycznie Mahones można zaliczyć do grup pop-folkowych, czasem całkiem dobrze brzmią takie wykonania. Innym razem zaś przekraczają niebezpiecznie granice kiczu.
To ciekawsze oblicze zaobserwować możemy na przykład w „Black is the Colour”. Ciekawa, właśnie pop-folkowa aranżacja, być może jedna z lepszych jakie słyszałem.
Drugi biegun, to jajcarskie piosenki autorskie, jak „Get Stuffed”, albo „Der lachende Vagabund”. Niespecjalnie mi sie podoba taka forma, ale przyznam, że nadaje to zespołowi oryginalności.
Jeśli nie zrażają Was żartobliwe płyty, być może zostaniecie fanami Mahones.

Rafał Chojnacki

Maddy Prior & The Carnival Band „Carols & Capers”

Płyta zawiera głównie kolędy. Są świetne, niebanalnie zaaranżowane, a co ważniejsze całość nie brzmi jak Steeleye Span, a tego można się było spodziewać po wokalistce. O to chyba chodziło Maddy Prior i ten zamysł się powiódł.
Całość uzupełniają skoczne tańce i pełne zadumy melodie.
O unikalnym charakterze The Carnival Band stanowi w dużej mierze brzmienie klarnetu. Z jednej strony potrafi on brzmieć prawie klezmersko, kiedy indziej zaś tchnie klimatem renesansu. Jest to połączenie dość oryginalne i warte zapamiętania.
Poszczególne utwory opatrzone są we wkładce krótkimi komentarzami. Najmłodszy z nich pochodzi z XIX wieku. Za aranżacje większości z nich odpowiadał Andy Watts, odpowiadający w The Carnival Band za instrumenty dęte w tym rzeczony klarnet.

Taclem

Page 260 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén