Druga płytka kanadyjskiej Balkanaramy to tylko pięć nagrań, za to lepszych od debiutu. Muzycy odkryli gdzieś źródełko z którego czerpią muzyczny ogień, którego im dotąd brakowało.
Cygańska modlitwa „The Earth Carries Me” to dobre i ostre wejście. Następuje po niej ballada o matce, która widziała we śnie swojego zmarłego syna. Utwór ozdabia bardzo fajna partia elektrycznej gitary. Pojawiała się ona już na płycie „Nonstop”, ale mniej wyraziście.
„Entropy Time” to przykład ostrego bałkańskiego folk-rocka. Autorem jest Jody Levinson, grająca w zespole na klawiszach. Jest to jedyny utwór zaśpiewany po angielsku. Piosenka „Zamiini”, to też utwór Jody, ale już z tekstem Mariji Makrevskiej, więc śpiewany po macedońsku.
Tytułowy utwór o Morzu Czarnym, to bułgarska pieśń ludowa w folk-rockowej aranżacji.
Trzeba przyznać, że w krótkim okresie czasu Balkanarama zrobiła spory postęp. Tak trzymać!
Page 232 of 285
Amerykanie grający muzykę z Bałkan ? Okazuje się że można. Mimo iż Stany Zjednoczone to tygiel kulturowy, to nazwiska członków Balkanaramy nie zdradzją wschodnioeuropejskiego pochodzenia.
Może dlatego w tej muzyce czegoś brakuje.Balkanarama koncentruje się na muzyce Romów, z niewielkim dodatkiem innych elementów. Wszystko to dość dobrze i sprawnie zagrane, a jednak brak czegoś, co sprawia że muzyka bałkańska tak łatwo wpada w ucho. Nie ma to tej iskry, swoistej przebojowości. Mimo iż na płycie mamy krótki przewodnik, łącznie z tym co grupa poleca do słuchania, to jednak utwory wydają się być raczej odegrane, niż zagrane z pasją. W przypadku muzyki folkowej trudno to wybaczyć…
Nie chce jednoznacznie potępiać tej płyty, bo nie jest to album zły. Mieści się w przyzwoitej średniej i pewnie Amerykanie grają lepiej od niektórych pop-folkowych gwiazd bałkańskich. Jednak w mieszance którą serwują brakuje jeszcze kilku ważnych składników. Sporym plusem może być fakt że nie zżynają z Bregovica. Choć temat „Basal, Basal Kurtis” pojawia się w „Czasie Cyganów” Kusturicy, to brzmi jednak inaczej.
Balkan Playboys, to projekt, który założył Nivola Parov, jeden z bardziej popularnych węgierskich artystów. Do jego najbardziej znanych poczynań należą występy z „Riverdance” Billa Whelana. Nagrywał też z takimi artystami, jak Davy Spillane, czy Martin O`Connor. Największą sławę na Bałkanach zdobył jednak z grupą Zsaratnok, która nagrala dwa wyśmienite albumy „The Balkan Legend” i „The Balkan Move”.
Grupa Balkan Playboys nawiązuje wyraźnie do brzmienia Zsaratnoka. Trzeba jednak przyznać, że jak na muzykę bałkańską, to grupa proponuje nam dość nietypowe instrumentarium. Poza instrumantami mogącymi kojarzyć się z Węgrami mamy też choćby kaval – rodzaj fletni, rzadko spotykany, przez co dość ciekawy.
Płyta „Balkaninis” zawiera muzykę z Węgier, Rumunii i Bułgarii, choć czasem brzmienia przypominają też o innych. wschodnich krajach słowiańskich. Muzyka grupy pozbawiona jest przesłanek politycznych, co w tym regionie świata również nieczęsto się zdarza, zwłaszcza że pieśnie wojenne wplotły się tam w historię codziennego życia.
Jest to też dobry przykład grania muzyki bałkańskiej w sposób nie-bregovicowy.
Duet Aubrey Atwater i Elwood Donnely, to małżeństwo, które proponuje nam akustyczną muzykę celtycką z domieszką własnych pomysłów.
Brzmienie płyty „Where The Wild Birds Do Whistle” kojarzyć się może ze wspólnymi nagraniami Dolores Keane i Johna Faulknera. Obok miłych i ciekawych głosów wokalistów słyszymy tu głównie gitarę i banjo, ale pojawiają się też skrzypce, tin whistle i bodhran, na których grają zaproszeni goście.
Jeśli chodzi o inspiracje, to poza muzyką celtycką mamy tu też trochę Appalachian Folk Music, jako że duet działa w Stanach i wpływ tamtejszego folku pozostawia niewątpliwie swoje ślady. W autorskich piosenkach z kolei spore jest znamie amerykańskiej i brytyjskiej sceny folkowej, ze szczególnym uwzględnieniem takich artystów jak Bob Dylan, czy Ralph McTell. Trzeba jednak oddać to autorom piosenek, że napisali naprawdę ciekawe utwory.
Tradycyjna amerykańska piosenka „Red Rocking Chair” ma w sobie właśnie to co cenie w tamtejszym folku. Swoista dramaturgia utworu zawdzięcza też pewnie sporo dobrym wykonawcom. Przejmujące partie harmonijki ustnej i wokal Aubrey sprawiają że to jeden z najciekawszych utworów. Z resztą żeński wokal to jedna z najmocniejszych stron tej płyty.
Przejmującą historię z piosenki „Blind Fiddler” przedstawia nam z kolei Elwood. Wraz z towarzyszącym na skrzypcach Kevinem Fallonem tworzy ciekawie utkaną opowieść o losach ślepego skrzypka.
Porządna pozycja, głównie dla miłośników tradycyjnego brzmienia.
Mimo że płyta sygnowana jest nazwą „Sławomir Klupś i Orkiestra Atlantydy” jest to w rzeczywistości pierwsza płyta grupy Atlantyda. Piosenki które się tu znalazły to podstawa jej repertuaru, a sam Sławek jest dziś liderem Atlantydy. Po prostu nazwa zespołu zaistniała nieco później niż nagrania studyjne.
Piosenki na tej płycie można podzielić na dwa rodzaje. Są tu utwory, których teksty Sławek pisał grając w Mechanikach Shanty, z nimi je wykonywał i nagrywał. Do takich należą : wielki przbój Mechaników „Marco Polo”, „Zapach lądu”, piękna ballada „Stara latarnia” i słynny „Pożegnalny ton”, który przez kilka lat konkurował z „Pożegnaniem Liberpoolu” o miano „piosenki na wyjście” – kończącej szantowe festiwale. W tych starszych piosenkach warto zwrócić uwagę na nowe, folk-rockowe aranżacje.
Wśród premierowych utworów wyróżnieją się „Pożegnania” i „Ptak”, dwie piękne autorskie ballady. Z kolei „Piraci” i „Missouri” to szybkie piosenki, świetne do zabawy na koncertach, w nagraniu chórków uczestniczyli w nich członkowie zespołu Ryczące Dwudziestki.
Na płycie tej znaleźć też mozemy nieco żartobliwe „Tęczowe opowieści”. Nie jestem jednak pewny, czy mimo dobrze wymyślonej, folk-rockowej formuły muzycznej, przekonują mnie takie utwory. Znacznie lepiej jest już z „Kwiatem wanilii”, napisanym przez Sławka w latach 80-tych i odkurzonym po jego odejściu z Mechaników.
Ta płyta to przykład ze na scenie szantowej zaistnieć mogą formacje grające ciekawą, folk-rockową muzykę.
Kanadyjczycy z Arrogant Worms to grupa wesołków poruszająca się na obrzeżach folku, country, rocka i kabaretu. Ważną sprawą są tu żartobliwe teksty, które dyskwalifikują zaspół w jakichkolwiek próbach poważnego ich zaszufladkowania.
Pastisz nie przeszkadza im jednak bardzo fajnie grać. Tytułowa piosenka „Idiot Road”, to fajny country-rock, choć oczywiście dość szyderczy. Później wyśmiewana jest stylistyka pop-rockowa. Wokale rodem z boys bandu, może dlatego piosenka nazywa się „Boy Band”. Zastanawiam się tylko czy taka piosenka nie byłaby za trudna dla boys bandu.
Folkowy „We Are the Beaver” to jedna z wielu satyr na „doskonałą kanadyjską nację”. Arroganci najwyraźniej kochają swój kraj, ale mają też duże poczucie humoru. Bo jak inaczej mogliby stwierdzić, że Stany symbolizuje orzeł, Rosję niedźwiedź, Australię kangur, Indie tygrys, zaś najlepszą ze wszystkich – Kanadę … bóbr.
Szybka country-folkowa piosenka „Baby Poo”, to utwór w któwym w nieco infantylny sposób potraktowani są politcy.
Latynoska ballada folk-rockowa „Fuzzy Dice” to też pastisz, wymierzony w kierunku piosenek takich zespołów jak Los Lobos, których teksty też nie zawsze należą to zbyt inteligentnych.
Country powraca w „I Ran Away”, to piosenka anty-bohaterska. Utwór nie jest o twardzielu, a właśnie o gościu który ucieka w różnych życiowych sytuacjach. Jest w tym tak dobry, że w ostatniej zwrotce ucieka nawet diabłu.
W podobnym klimacie muzycznym jesteśmy w „Trichinosis”. To medyczne country o włośnicy.
„Billy the Theme Park Shark” to już typowy kabaret. Pieśń o rekinie z ogrodu zoologicznego, który wygląda jak morderca, ale jest miłym kompanem, który lubi się pobawić piłeczką. Piosenka odradza próby „ratowania” go z ogrodu, bo sam zainteresowany stwierdza w niej, że w dzikim świecie pewnie by zginął.
Kolejna folkowa ballada „Stalker Girl” przechodzi w rockowy kawałek. Tym razem to piosenka o tematyce damsko-męskiej, oczywiście potraktowana z przymróżeniem oka.
Piosenka „Worst Seat on the Plane” to z kolei reportażyk z upiornej podróży samolotem do australii w towarzystwie wypachnionych biznesmenów, rozwydrzonych dzieciaków, staruszki umierającej na atak serca i kilku innych rewelacji.
„Really Scary” to utwór w rytmach ska opowiadający o grubaskach. W „Drink With Me” mamy do czynienia z pastiszem pubowych piosenek. Nie zdziwiłbym się, gdyby utwór ten został opacznie zrozumiany i stał się jeszcze jednym pubowym hitem.
Nasze obcowanie z Arrogant Worms kończy się tym razem na piosence „Mrs. Catto Loves Her Budgie”. Właściwie to bonus track, piosenka brzmiąca jak z płyty z lat 50-tych, łącznie z trzaskami płyty. Folk jak cholera. Oczywiście też nie na poważnie.
Płyta dla ludzi z poczuciem humoru. Inni mogą czuć się zniesmaczeni. Chyba że są Kanadyjczykami.
Dana Ar Brasa znam głównie z nowszych nagrań, które słyną z przepychu i rozbudowanej formy. Sporo na nich zaproszonych gości i solidnego folk-rockowego, czasem pop-folkowego grania. Natomiast wydana w 1985 roku płyta „Acoustic” zawiera piosenki na wokal i gitarę. Zupełnie co innego, ale nie ulega wątpliwości, że to też album wart uwagi.
Ciekawostką jest pewna niekonsekwencja w pisowni nazwiska artysty. Ostatnio płyty podpisywane są zwykle nazwiskiem „Dan Ar Braz”. Wróćmy jednak do zawartości omawianej płyty.
Część nagrań to utwory instrumentalne, grane na gitarze. Brzmią ciekawie, pasują to koncepcji spokojnego i wyciszonego albumu. Niekiedy (choćby „Les tisserands”) robi się trochę żywiej, wówczas daje o sobie znać wirtuozeria wykonawcy.
Z kolei piosenki, w większości śpiewane po francusku i bretońsku to świetna kompozytorska robota. Wykonania są zwykle dość oszczędne, ale czego się spodziewać po albumie nagranym przez Ar Brasa solo ? Od czasu do czasu pojawią się dodatkowe partie gitar, a nawet jakas solówka, czy delikatny podkład klawiszowy. Nie mam pewności, co do pobrzmiewających tu harf i fletów. Trudno powiedzieć czy są „z klawisza”, czy to autentyczne instrumenty. Na pewno jednak brzmią tak jak powinny, artysta tego formatu nie pozwoliłby sobie na jakieś nieprawidłowości.
Anglojęzyczny utwór „Hope`s in you” kojarzyć się nieco może z… Dead Can Dance. To kwestia pewnych podobieństw między wokalem Dana a Brendana Perry. Kompozycja jest z resztą dość rozimprowizowana, co potęguje siłę przytoczonego przeze mnie prównania.
Bluesowy „Public inquiry” to nawiązanie do korzeni gatunku. Płacząca momentami gitara i lekko zawodzący wokal, to niemal typowa amerykańska szkoła tradycyjnego bluesa.
Tych, którzy znają nowsze dokonania Ar Brasa może ta płyta trochę zaskoczyć. Jednak warto posłuchać i zapoznać się z akustycznymi wizjami artysty.
Andy Casserly znany mi był przede wszystkim jako członek angielskiego ceilidh bandu Captain Swing. Tymczasem trzymam w ręku jego solową płytę zatytułowaną „A Curious Age”. Wypełniają ją piękne angielskie i irlandzkie piosenki, świetnie zaśpiewane i zagrane w tradycyjny sposób.
Andy śpiewa i gra na concertinie, instrumancie kojarzonym u nas przede wszystkim z żeglarskim graniem. Rzeczywiście sporo tu morskich klimatów. Tak jest choćby z piosenką otwierającą płytę, opowiadającą o porcie w Birmingham. Zaśpiewany a capella utwór „George Collins”, to już typowe skojarzenie z morskimi balladami. Słuchając go mam przed oczyma takich wykonawców jak Ian Woods czy Johnny Collins, którzy mając mocne głosy potrafią nadać im niesamowitą łagodność.
Dalej jest „Master Kilby”, gdzie spotykamy się z tym z czym żeglarze chcieliby spotykać się najczęściej – z piękną kobietą. Dla odprężenie Andy serwuje nam dwa slip jigi, niestety okładka nie zawiera informacji na temat towarzyszących mu muzyków. Ciekawie brzmią tu współgrające z concertiną dźwięki klarnetu.
„Come all you worthy Christian men” to pieśń, którą Andy podczas przygotowywanego przes siebie Misterium w katedrze w Birmingham w roku 1997. Jest to ostrzeżenie dla wszystkich nie przestrzegających nakazów wiary.
Piękna miłosna pieśń „Through Lonesome Woods” to kolejny utwór a capella. Nietrudno sobie wyobrazić, że ta stara angielska piosenka tak samo mogła brzmieć wieki temu.
Piosenka „Dragon and the Lady” to utwór o nieszczęśniku, który porzucił wojsko, by założyć rodzinę i odtąd musiał toczyć codzienne batalie ze swą żoną. Znacznie mniej zabawnie jest w piosence „Two Butchers”, gdzie mamy jedną niewiastę i dwóch rzeźników.
„Game of all Fours” to znów pieśńa capella, dość znana, bo wykonywali ją wcześniej tacy artyści, jak Ewan McColl (autor słynnego „Dirty Old Town”), George Dunn, czy Charles Parker. Podobnie jest z pieśnią „Clerk Saunders” z repertuaru Penny Gillis.
Instrumentalny utwór „Rosline Castle” to renesansowa melodia z pogranicza szkocko-angielskiego, bardzo ładnie zaaranżowana.
„Searching for Lambs” to piosenka znana przede wszystkim z rewelacyjnego wykonania Steeleye Span, Andy Casserly przedstawia nam ją w bardziej surowej formie.
Piosenkę „Jack Ashore” znamy w Polsce dobrze, jako „Kiedy z morza wraca Jack” z repertuaru Czterech Refów. Wersje różnia się dość mocno, ale to dobrze, bo pozwala to spojrzeć na piosenkę pod innym kątem.
„Death and the Lady” to tradycyjny ludowy lament, czyli pieśń o żalu i utracie kogoś ważnego.
Stary zeglarski taniec „Lord Nelson`s Hornpipe” pochodzi z zapisów Thomasa Hardy`ego, prawdopodobnie rzeczywiście powstał w czasach admirała Nelsona.
Utwór „Sealskin Jones” został napisany przez przyjaciela Andy`ego – Goeffa Hughesa i opowiada o jego wuju, który zajmował się rzeczną żeglugą.
Na zakończenie dostajemy pieśń górniczą z tekstem Jona Ravensa (z XIX wieku), melodia zaś zaczerpnięta jest z „Opery Żebraczej”.
Płyta daje ciekawy obraz tradycyjnej muzyki folkowej głównie z okolic Birmingham. Mamy więc do czynienia rownież z muzyką portów i żeglarzy, którzy na swych łodziach przewozili towary po kanale. Ciekawostką jest, że docierały tam też pieśni takie jak „Jack Ashore”, znacznie bardziej morskie. Warto posłuchać, zwłaszcza że większość tego materiału jest u nas praktycznie nieznana.
Grupa Ancient Future to przedstawiciel gatunku world music, z tego co się orientuję, to przedstawiciel dość znany. Płyta „Planet Passion” ma podtytuł „Mityczna opowieść o miłości z całego świata”.
Rzeczywiście wpływy bardzo różnych kultur odcisnęły swoje piętno na tej muzyce, wszystkie utwory poświęcone są miłości, a właściwie wielu jej personifikacjom.
Zaczynamy od tradycyjnego utworu z Nepalu. „Simsimay Panima” to utwór instrumentalny, grany na flecie bansuri, opowiadający ponoć o flirtowaniu. W podobnym klimacie jest „Forest Frolic”, o leśnych nimfach z Północnych Indii. Dwuczęściowa suita „I Mett Her in the Medowe” to połączenie szkockiej melodii z XVII wieku z brzmieniami z południa Indii.
„Ocean of Love” to temat afro-słowiański. Niemożliwe ? A jednak! Kompozycja Matthew Montforta ma w sobie coś z muzyki Mike`a Oldfielda, pewnie dzięki temu, że używa on podobnego brzmienia gitary elektrycznej. To chyba pierwszy tak nowoczesny instrument na tej płycie.
Utwór „Ochun” nagrano w modnym ostatnio stylu afro-cuban. Z kolei „Semara” oferuje nam podróż na Bali.
Współczesne wyobrażenie o egipskich pieśniach miłosnych znajdziemy w weselnym utworze „Alap”. Z Egiptu do Hiszpanii wiedzie nas weselny kondukt w utworze „El Zaffa”.
Jedyna piosenką na płycie jest śpiewana przez Irine Mikhailovą rosyjska ballada „Ne Po Pogrebu Bockonochek”. Zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałby po rosyjsku np. Blackmore`s Night ? Teraz macie możliwość sprawdzić.
Kolejna dwuczęściowa suita „Socha Socha” zamyka płytę. Przy dźwiękach sitaru wracamy do Azji. Tak oto muzyczna podróż zatacza koło.
Najważniejszym atutem jest tu akustyczna formuła grania world music. Brzmienie dzięki temu jest niesamowicie przestrzenne. Niekiedy staje mi przed oczyma Kwartet Jorgi ze swoją wizją muzyki świata. Nie ma tu zbędnych dźwięków, a jest naprawdę pięknie.
Almost Heaven to taka hippisowska grupa folkowa. Pochodzą z Niemiec i graja swoje wersje przebojów folkowych, country, a nawet rockowych. Całość utrzymana jest w klimatach folk i country.
O tym że piosenka Kurta Cobaina może znaleźć się obok piosenki Richarda Thompsona, czy Steve`a Earle można przekonać się właśnie słuchając „14 Favourite Lovesongs”. Niemieckie trio proponuje aranżacje dość oszczędne, dzięki temu dość łatwo osiągnąć jednolitość brzmienia.
Wyciszony w porównaniu z oryginałem „Smells Like Teenspirit” otwiera płytę. Zaraz po nim mamy amerykański folkowy przebój „Cats in The Cradle”, w wersji wyraźnie inspirowanej wykonaniem grupy Ugly Kid Joe. Przez jakiś czas pozostajemy na amerykańskim zachodzie z piosenkami „Montana Cowgirl” Ray`a Park`a i „Long Gone Lonsome Blues” Hanka Williamsa. W pierwszej z nich dochodzi do głosu Simone Reifegerste grająca na mandolinie. Druga piosenka kojarzy mi się nie tyle z Williamsem, co z Bobem Dylanem, pewnie dzięki zaciągającej manierze wokalnej śpiewaka Almost Heaven – Petera Jacka
„He Lifts Me” i „Blue Chalk” to jedne z najlepszych piosenek na płycie. Z kolei „Angel From Montgomery” znacznie lepiej brzmiał w wykonaniu Bonnie Raitt.
Amerykański standard „Ghostriders In The Sky” chyba trudno kiepsko zagrać, bo to naprawdę świetny numer. Nic więc dziwnego, że grupie Almost Heaven wyszedł dobrze. „Mercenary Song” Steve`a Earle to znów maniera wokalna Petera. Nic na to nie poradzę, że co facet zaśpiewa, to zaraz kojarzy mi się z Dylanem. Lubie Dylana, ale może właśnie dlatego wolę, jak „dylanowsko” śpiewa właśne on. Na szczęście większość piosenek na płycie „14 Favourite Lovesongs” śpiewają kobiety.
„Willy The Chimneysweeper” opatrzono w knajpiane brzmienie, wyszło to nawet dość ciekawie. Znane również u naz (z wykonania EKT-Gdynia jako „Małe piwo”) „Sunny Afternoon” z repertuaru The Kinks także wypada dobrze.
Grupa musi chyba lubić piosenki Hanka Williamsa, bo przebój country zatytułowany „Jambalaya” to już druga jego piosenka na tej płycie. Prezentowana tu wersja brzmi dość fajnie, można powiedzieć, że saloonowo.
Piosenka Richarda Thompsona „From Galway To Graceland” to ukłon w stronę klasyka brytyjskiego folku. Trzeba przyznać że piosenka jest pięknie zaśpiewana. Na koniec mamy piosenkę „Come From The Heart”. Właściwie to kwintesencja wyważonego, akustyczno-folkowego stylu Almost Heaven.
Płyta właściwie bez rewelacji, za to bardzo rzetelnie zagrana i zaaranżowana. Uwagę zwracają zwłaszcza świetne żeńskie wokale.
