Szczerze mówiąc po deklaracjach muzyków grupy Eluveitie, do nowego krążka podchodziłem bardzo ostrożnie. Po całkowicie akustycznym, doskonałym „Evocation I – The Arcane Dominion” (który z resztą na łamach folkowej wcześniej recenzowałem) zapowiadano powrót do ciężkiego grania – czyli znów ostre, przesterowane gitary, bezlitosne growle i tak dalej. Nie będę owijał w bawełnę – poprzednia płyta i jej konwencja totalnie mnie rozbroiły. Cudowne wokale lirniczki Anny Murphy i klimatyczne aranżacje biły na łeb dotychczasowe dokonania szwajcarów (choć „Slania” była bardzo dobrą płytą). Dlatego też ze wspomnianych deklaracji powrotu do mocnego uderzenia nie byłem do końca zadowolony.
„Everything Remains As It Never Was” to album zdecydowanie inny od „Evocation…”, ale wydaje się że panie i panowie z Eluveitie, korzystając z doświadczenia jakie przyniosło im nagranie akustycznego krążka, znaleźli złoty środek. Mówiąc wprost: „Everything…” słucha się z nieskrywaną przyjemnością. Jest to płyta wyważona, w odpowiednich miejscach stonowana, zaskakująca pomysłami, kipiąca energią i radością grania. Oczywiście, ubolewam nad tym że przy mikrofonie stoi znów głównie Chrigel Glanzmann, który odpowiada za ostre, growlowate wokale. Ale trzeba przyznać, że kiedy do głosu dochodzi wspomniana wcześniej Anna Murphy, robi się niesamowicie.
Otwierający krążek (nie licząc krótkiego intra „Otherworld”) „Everything Remains As It Never Was” jest kawałkiem, że tak powiem, przykładowym – odzwierciedla on dokładnie wygląd i klimat całej płyty. Ostre wejście, gdzie na zasadzie kontrastu współgrają ze sobą potężne perkusyjne blasty i chwytliwa, folkowa melodia, przeradza się w rozbudowaną, wielowątkową kompozycję. Mocno zaśpiewane zwrotki, nieco bardziej stonowany refren z bajecznie brzmiącymi kobiecymi wokalami (tak, będę się podniecał śpiewem Ani), w końcu powtarzający się temat z początku. Mimo iż wiele kompozycji zbudowanych jest na podobnym schemacie, słychać sporo świeżego powiewu. Singlowy „Thousandfold” również robi wrażenie – porównania z hitowym „Inis Mona” ze „Slanii” nasuwają się same. Skoro przy hitach jesteśmy – z „Everything…” można wykroić naprawdę kilka wielkich szlagierów. Cudowny, balladowy „Lugdunon” zachwyca przede wszystkim klimatem dawnych czasów, a mój faworyt, „The Quoth Of The Raven” czaruje natomiast chwytliwym refrenem i urokliwym śpiewem panny Murphy. Oczywiście oprócz tych melodyjnych, zdecydowanie bardziej folkowych numerów, znaleźć można też te bardziej metalowe, czadowe – przykładem może być tutaj szaleńczo rozpędzony „Kingdom Come Undone”. Podsumowując, każdy znajdzie na tej płycie coś dla siebie.
Prócz tych wszystkich pochwał, są rzeczy na tej płycie nad którymi można trochę pomarudzić. Gdzieniegdzie drażnić mogą jedno czy dwu minutowe wstawki, które generalnie nie wiele wnoszą do całości płyty – zaryzykowałbym stwierdzenie że to zwykłe zapchajdziury. Krótki motyw grany na mandolinie czy klimatyczne zawodzenie dud mogą się podobać, ale wobec tych właściwych kompozycji po prostu giną. Żałuję trochę również że grupa odeszła od pierwotnego pomysłu sięgnięcia ponownie po stare galicyjskie teksty, tak jak to miało miejsce na „Evocation I”. Większość liryków jest śpiewana po angielsku przez co muza szwajcarów trochę straciła na wyrazie.
„Everything Remains As It Never Was” to solidna, folk-metalowa płyta. Fani Eluveitie zapewne łykną ją w całości bez zbędnych grymasów, ci bardziej wymagający słuchacze trochę będą się musieli z nowym krążkiem szwajcarów osłuchać. Mimo to, cieszy dobra forma zespołu i pozwala to optymistycznie patrzeć w przyszłość. A ta dla muzyków grupy rysuje się naprawdę przejrzyście.
Page 37 of 285
Dopiero gdy usiadłem do pisania tej recenzji, uświadomiłem sobie, że nie mamy jeszcze żadnego tekstu o muzyce grupy Open Folk. Wiem, że nie da się nadrobić wszystkich zaległości, płyt folkowych jest po prostu zbyt wiele, ale pominięcie jednej z bardziej znaczących kapel, to jednak spory nietakt. Zaczynamy wiec od początku – „Give Me Your Hand” to pierwsza kaseta Open Folków, nagrana w 1991 roku, dla wielu miłośników muzyki celtyckiej w Polsce po prostu kultowa.
U podstaw wczesnego repertuaru tej grupy leżała tradycyjna muzyka irlandzka i szkocka, co słychać na tej kasecie. Zarejestrowana z udziałem holenderskiego harfisty, Berta Veenkampa muzyka nagrana jest w stylistyce bardzo wiernej tradycyjnym celtyckim brzmieniom. W tych nagraniach udało się jeszcze utrzymać w ryzach niepokornych muzycznych poszukiwaczy, takich jak Mirosław Kozak i Paweł Iwaszkiewicz. Na kolejnych sesjach pokażą na co ich stać, tu jeszcze grają spokojnie i bardzo zdyscyplinowanie.
W tym pozornym skrepowaniu tradycyjną formą kryje się paradoksalne siła tych nagrań. Mają one dziś walor nie tylko archiwalny, ale też pokazują rozwój, jaki przeszła ta grupa.
Ciekawostką jest tu nawiązująca brzmieniowo do muzyki dawnej kompozycja „Stokke Dans”, którą najprawdopodobniej przywiózł ze sobą Bert.
Zespół Baciarka z czasów wydana tego albumu, to solidnie grająca folk-rockowa kapela. Ten album powstał na fali popularności Brathanków. Mamy tu żywiołową muzyczkę, zagraną ze sporym wyczuciem. Są dowcipne i lekkie teksty, oraz arnżacje, których nie powstydziły by się zagraniczne folk-rockowe kapele. Szkoda tylko, że po tak sympatycznym albumie zespół zupełnie zmienił linię rozwoju.
Baciarka z tamtych czasów to solidny skład, w którym najwięcej do powiedzenia (w muzycznym sensie) mieli beskidzcy muzycy grający na ludowych instrumentach. Do tradycyjnych polskich i słowackich melodii powstały nowe słowa, których autorką jest Renata Radlak. Bardziej współczesną stroną projektu zajęli się z kolei muzycy z Krakowa, znani m.in. z zespołu Renaty Przemyk. W ich wykonaniu tak przebojowe utwory, jak „Baca”, „Mole” czy „Serce gór” brzmią równocześnie nowocześnie i autentycznie.
Obecnie Baciarka (już jako Kapela Góralska Baciarka) to zespół akustyczny, daleki od przebojowego repertuaru zespołu nagrywającego tą płytę.
Zespół wykonujący muzykę folk i tradycyjną, którego członkowie od wielu lat działają na różnych frontach muzyki tradycyjnej.
Jako instrumentaliści współpracowali z wieloma zespołami wykonującymi muzykę folk i tradycyjną (Piconeros, Los Talaos, Yorandav, Contrabanda…), oraz inne gatunki muzyczne (muzykę klasyczną, jazz, rock alternatywny…), zbierając wiedzę i doświadczenie, które teraz starają się wykorzystać i przetworzyć, by oddać nową wizję etnicznej muzyki lastylijskiej w muzyce Hexacorde.
Celem członków zespołu jest poszukiwanie nowych brzmień w nowych aranżacjach, na podstawie których tworzą i pragną przekazać bogaty repertuar muzyki tradycyjnej z Kastylii i León’u, a także z innych części wnętrza Półwyspu Iberyjskiego.
Chociaż niektórzy z muzyków Hexacorde wywodzą się z zespołów wykonujących muzykę wyłącznie tradycyjną, założeniem zespołu było poszukiwanie własnego brzmienia w dość odważnej aranżacji,
tak aby wskazywała ona na wyraźną próbę odnowienia, przy jednoczesnym zachowaniu elementów muzycznych charakterystycznych dla tradycyjnej muzyki kastylijskiej.
Zespół Hexacorde od wielu lat pracuje nad ocaleniem utworów tradycyjnych i ich aranżacją, ale również nad kompozycją własnych ̶ wykorzystując struktury, rytmy czy motywy muzyczne tradycyjnej muzyki kastylijskiej.
Rezultatem ich pracy są utwory zachowujące elementy muzyczne charakterystyczne dla muzyki kastylijskiej, jak również utwory należące do nowego repertuaru na bazie takich rytmów jak entradilla, brincao, jota, ajechao, polka, pasodoble, foxtrot, pasacalle, tito, baile de rueda, etc.
Trzej z sześciorga muzyków Hexacorde -oprócz wielu innych
instrumentów- gra na kastylijskiej dulzainie (rodzaj oboju
tradycyjnego) i ma na swoim koncie wiele lat gry i liczne
nagrania utworów tradycyjnych przeznaczonych na ten właśnie instrument. Dlatego też znaczna część poszukiwań zespołu skupia się na ocaleniu repertuaru specyficznego dla dulzainy. Z jednej strony używając tego instrumentu do wykonywania utworów, które w zasadzie nie były brane pod uwagę w jej repertuarze najbardziej tradycyjnym, a jednocześnie poszerzając ten sam o nowe kompozycje. Z drugiej zaś, starając się wykonywać utwory z tradycyjnego repertuaru na dulzainę w nowych aranżacjach i z towarzyszeniem innych instrumentów.
Ponadto, członkowie zespołu specjalizują się w akompaniowaniu muzyką tradycyjną różnych wydarzeń kulturalnych i obchodów, takich jak uroczystości religijne, pobudki, marsze, zabawy ludowe, etc.
Álvaro Aguilar: dulzaina, saksofon tenorowy, xaphoon (saksofon
kieszonkowy), cajón, tamburyn, pandero cuadrado, perkusja.
hexacorde:
Rafa Alonso: flety, dulzaina kastylijska, dudy galicyjskie, instrumenty
perkusyjne.
Ángel Goyanes: cittern, gitara akustyczna, instrumenty perkusyjne.
Założyciel i redaktor naczelny czasopisma Interfolk
www.interfolk.net
Fernando Llorente: Klarnet, gaita charra (piszczałka z trzema
otworami i bębenek), dulzaina, bęben mały
Założyciel i kierownik Szkoły Folkloru Plaza Castilla w Madrycie.
www.folkloreplazacastilla.com
Héctor López: Djembe, darbuka, perkusja, instrumenty perkusyjne, klarnet.
Víctor Ríonegro: Bas elektryczny.
Dane kontaktowe
C/ Las Magnolias 61, bajo. 28029 Madrid
(España)
Tfno.: (+34) 670 057 163 (Fernando)
(+34) 607 908 618 (Ángel)
(+34) 610 874 981 (Rafa)
hexacorde@hexacorde.com
www.hexacorde.com
Grupa Dioniso Folk Band skorzystała z doświadczeń starszych zespołów reprezentujących włoską scenę folk-rockową. Modena City Ramblers czy Folkabbestia to nazwy, które same przychodzą na myśl, kiedy słuchamy krążka zatytułowanego „I testardi fiori della speranza”. Tak jak w przypadku wczesnych płyt obu wspomnianych kapel punktem wyjścia dla własnych poszukiwań jest tkwiąca gdzieś pod skórą muzyka celtycka i to zarówno ta irlandzka, grana na modłę The Pogues, ale również kontynentalna, z prześwietną wersją bretońskiej pieśni morskiej „Le grand coureur”.
Zespół Ania z Zielonego Wzgórza, to formacja, która funkcjonowała od jesieni 2000 do grudnia 2003 roku. Tragiczna śmierć Anny Kiełbusiewicz, wokalistki i centralnej postaci zespołu, sprawiła, że ze sceny zniknęła wówczas jedna z ciekawiej rozwijających się formacji muzycznych.
Ania Kiełbusiewicz znana byłą przede wszystkim jako wokalistka Orkiestry św. Mikołaja, jednak występowała również z solowym repertuarem. Dała się poznać jako niestrudzona badaczka autentycznego folkloru śląskiego, jakże odległego od tego co prezentują regionalne programy muzyczne. Owocem tych poszukiwań stała się właśnie grupa Ania z Zielonego Wzgórza, którą Kiełbusiewicz współtworzyła z Grzegorzem Lesiakiem, Wojciechem Ostaszewskim, Jackiem Dejneką i Michałem Wojdą. W takim składzie zespół mógł sobie pozwolić na interpretacje daleko wykraczające poza ludowe granie. Ich śląskie piosenki pełne są radosnej pulsacji reggae i lekkiego folk-rocka, niekiedy nawet z nutką muzyki pop, ale raczej tej z górnej półki.
Pisząc o tej płycie nie da się pominąć zapisanych na niej elementów improwizacyjnych. W momencie rejestracji zespół zespół był w doskonałej formie, ledwie kilka miesięcy wcześniej zdobyli pierwszą nagrodę na festiwalu Nowa Tradycja i stawiano ich już w jednej linii z uznanymi składami folkowymi.
Album „Ania z Zielonego Wzgórza”, to dokument, który najpierw krążył krętymi drogami różnych znajomości, by wreszcie ukazać się jako oficjalne, jak się wkrótce okazało jedyne, wydawnictwo tej nietuzinkowej grupy. Choćby dlatego wielkie brawa należą się niestrudzonemu propagatorowi muzyki AZZW, Tadeuszowi Konadorowi, za doprowadzenie do ukazania się tego fonogramu na rynku.
O Starym Dobrym Małżeństwie mówi się, że to zespół, który właściwie się nie zmienia. Jeżeli jednak porównalibyśmy „Odwet pozorów” z którąkolwiek płytą nagraną przed albumem „Dolina w długich cieniach”, okazałoby się, że jednak coś przegapiliśmy. Muzyka brzmi inaczej, a zespół jest jakiś taki… dojrzalszy? A może to tylko obycie sceniczne i doświadczenie kompozytorskie? Posłuchajcie otwierającej płytę instrumentalnej „Samokontroli”. Czy kiedyś SDM stać byłoby na takie intro? Nie sądzę.
Oczywiście sporo tu klimatów, za które tą grupę lubimy (bądź nie lubimy, zależnie od gustów). Oznacza to jedynie, że ich muzyka ewoluuje. O rewolucji nie ma póki co mowy. Od tego mają inne projekty, gdzie też wyżywają się artystycznie.
Trochę inaczej niż na starych płytach jest też z tekstami. „Odwet pozorów” to już trzecia płyta, na której autorem wszystkich tekstów jest Jan Rybowiczem poeta i prozaik z okolic Tarnowa. Najwyraźniej wiersze tego zmarłego w 1990 roku twórcy przypadły do gustu Krzysztofowi Myszkowskiemu. Kiedy wykonywał jego teksty z Gruz Brothers, zdawały się nie pasować do Starego Dobrego Małżeństwa. Teraz stanowią one sporą część repertuaru tej grupy.
O tym, że zmiany są znaczące może świadczyć doskonały folkowy blues, kojarzący się ludowymi korzeniami tej muzyki – „Rozdwojenie prawdy”. Podobnie można zinterpretować „Wolność jest więzieniem”, które przy odrobinie wyobraźni można uznać za hołd złożony starym „więziennym” songom Johnny’ego Casha. Dalej w kierunku country folkowym podążamy w tytułowym „Odwecie pozorów”. Do bluesowego grania wracamy w „Nie bój się kobiet”, przyciężkiej piosence o arcyciekawym, wybitnie heteroseksualnym tekście. Prostym, ale z niewątpliwym urokiem. Inny klimat, choć również nietypowy dla SDM-u, niesie ze sobą „Martwa natura”. „Dobra wiadomość” to z kolei kredyt zaciągnięty kiedyś u Boba Dylana.
Dla tych, którzy szukają czegoś bliższego staremu SDM-owi, przygotowano tu kilka piosenek bardziej tradycyjnie brzmiących, takich jak „Młyny boże”, „Zemsta słów”, „Oferta handlowa”, „Wiem” i „Dzień kapitulacji”.
Znalazła się też poezja mówiona, w postaci wiersza „Narkotyki, narkomani, narkomanie”, recytowanego przez Piotra Warszawskiego. Po nietypowym intro, czas też zakończyć nietypowo.
Za najpiękniejszą z zaprezentowanych tu piosenek uznałem świetną balladę „Tryumf sprawiedliwości”. Przy okazji to chyba najbardziej reprezentatywny utwór dla aktualnego wcielenia Starego Dobrego Małżeństwa.
Wszystko zaczęło się od singla „Cicho i śnieżnie”, nagranego jeszcze w 2007 roku. Potem była przebojowa piosenka „Już nadeszły święta”, która nie cały rok temu zajęła drugie miejsce w konkursie na piosenkę świąteczną, organizowanym przez Radio Pomorze i Kujawy z Bydgoszczy i portal Fabryka Zespołów. Teraz zespół Morże Być raczy nas całą płytą o świątecznym charakterze. Projekt ten jest o tyle wyjątkowy, że zamieszczone na płycie piosenki wyszły spod pióra zaprzyjaźnionego z zespołem tekściarza, Macieja Siekluckiego. Nadworny twórca repertuaru kapeli, Tomasz Orzechowski ograniczył się jedynie do skomponowania muzyki do tych utworów. Okazuje się, że ta autorska spółka wyszła wyjątkowo zgrabnie.
Tak jak korzenie muzyczne zespołu Morże Być tkwią w piosence żeglarskiej (nie-szancie), tak na tej płycie sięgnęli po utwory bożonarodzeniowe (nie-kolędy). Taka już chyba rola tego zespołu, żeby zawsze być nieco obok, robić coś po swojemu, bez ciśnienia, ale za to z ogromną satysfakcją. Prezentowana tu płyta daje powody do takiej właśnie satysfakcji.
Folk-rockowe granie w takim repertuarze świetnie się sprawdza. Grupa Morże Być od samego początku wprowadza nas w świąteczny klimat, nie potrzebując jednak do tego wszechobecnych w takich utworach dzwoneczków, radosnego pośpiewywania i rubasznych tekstów. „W wigilijną cichą noc” to doskonały przykład piosenki, która może nam opowiedzieć coś o magicznej „świętej chwili” bożego narodzenia, bez popadania w religijny patos. Utwór ten jest również bardzo dobrze zaaranżowany, folkowe skrzypce i akordeon dopełniają brzmienie mocnej, rockowej sekcji. Tomasz Orzechowski pewnym głosem śpiewa zaklętą w proste słowa modlitwę o trwanie tego wyjątkowego czasu. Za sprawą tej płyty może ona trwać nawet poza okresem świątecznym.
Ciekawym utworem jest też ballada „Dziś cisza jest taką ciszą”, gdzie gościnnie śpiewa Martynka Orzechowska, wprowadzając do piosenki ciepły, dziecięcy klimat. Podobnie osobisty klimat panuje w tytułowej piosence „Choinka ustrojona”. Jest ciepło, radośnie i domowo.
Teksty Macieja Siekluckiego ciekawie oddają klimat zimowy, zawsze ustrojony w świąteczne szatki, ale przecież bronią się doskonale nawet poza tym kontekstem. „Cicho i śnieżnie” czy „Pada śnieg”, to piosenki, które mogłyby spokojnie stać się zimowymi przebojami. Do tego okazuje się, że ma on dobre ucho do ludowo brzmiących tekstów, co w połączeniu z aranżacjami grupy Morże Być daje nam takie perełki, jak „Kolęda Jaśka i Bronki”.
Nie zabrakło też na tej płycie czegoś na kształt osobistej publicystyki. „Kolęda emigranta” to ciepły i pełen miłych wspomnień list, w którym nie zabrakło odrobiny goryczy, typowej dla wykorzenionych emigrantów.
Mimo że zespół Morże Być odszedł tym razem od tematyki żeglarskiej (nie w stu procentach, da się tu bowiem znaleźć fragment o mocnym trzymaniu steru), jest to pozycja, którą warto sobie przyswoić bez względu na charakter tekstów. Za kilka miesięcy zespół powróci z nową, pewnie już żeglarską płytą, a „Choinka ustrojona” jest muzycznym pomostem między tymi nagraniami a debiutanckim albumem „Chce mi się morza”.
Okładka „Metvernichter”, najnowszej płyty niemieckiego projektu Feuerschwanz, mówi nam o zawartej na tym krążku muzyce właściwie wszystko co powinniśmy wiedzieć. Radosny rycerz, zdzierający z siebie szaty, by pokazać widniejący na klatce piersiowej symbol M (od tytułowego „Metvernichter”), stylizowany na logo Supermana, daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z muzyką dawną na wesoło. Znając ciągoty średniowieczno-folkowych kapel zza Odry i Nysy, by być co najmniej drugimi In Extremo lub Corvus Corax, można się spodziewać, że całość podlana jest rockowym sosem i wyśpiewana w języku Goethego. I generalnie wszystko to się zgadza.
Trzeba jednak dodać, że album ten ma świetne brzmienie. Piosenki łatwo wpadają w ucho, a takie jak „Ich will tanzen” wcale nie chcą z niego wypaść.
Oprócz typowo średnioweczn-rockowych brzmień mamy tu trochę folku, głównie w celtyckich barwach („Für eine Nacht”, „Der Ekel”, „Falsche Rose”). Zdarzają się jednak również inne inspiracje. Znajdują się tu również pastisze gotyckiego rocka („Vampir”) i wschodniego folku („Schnaps und Schnecken”, „Der Ekel”). Dominuje jednak średniowieczno-rockowy kabaret.
To właśnie owo mocne przymrużenie oka ratuje grupę Feuerschwanz przed posądzeniem o skrajny koniunkturalizm. Dzięki temu mogą grać popularny medieval-folk-rock, czasem nawet z punkowym pazurkiem, a przy okazji zachować swój własny, wyjątkowy charakter.
Nie ulega wątpliwości, że zespół Orkiestra Dni Naszych, to formacja charakterystyczna. Folk-rockowe granie piosenek żeglarskich i autorskiego repertuaru, zbliżającego się do poezji śpiewanej (z której grupa ta się wywodzi) to wizytówka tej bardzo ciekawej grupy. Dlaczego jednak piszę o ODN, skoro tą płytę firmuje formacja Duchy? Duchy to bardzo osobisty projekt Jerzego Kobylińskiego, lidera i autora większości utworów Orkiestry. Już sam fakt, że na tej płycie nie słychać charakterystycznego głosu Iwony Kobylińskiej sprawia, że muzyka zmienia swoje oblicze. Ostra, choć czasem bardzo liryczna gitara Mariusz Andraszek, dobrze znane skrzypce Michała Jelonka i wokal Jurka, to wciąż jednak wystarczająco dużo, by odnosić zawartość tej płyty do Orkiestry Dni Naszych.
Tymczasem okazuje się, że muzycznie rzeczywiście może być nieco inaczej. Mówi nam to już nieco psychodeliczna piosenka „Latawce”, która otwiera debiutancki album Duchów. To folk-rockowa ballada, ale osadzona raczej w poetyce takich grup jak Stare Dobre Małżeństwo, czy Słodki Całus Od Buby. Trzeba przyznać, że udała się ta piosenka wyśmienicie.
W znacznie bardziej ODN-owym klimacie jest piosenka „Penelopa”, która w nieco innej wersji spokojnie nadawałaby się na któryś z albumów macierzystej formacji Duchów.
Psychodelia znów powraca w „Prośbie”, mimo nieomal wojskowego rytmu werbla jest to bardzo sentymentalna piosenka. Art-folkowe solo z niesamowitymi, rozedrganymi skrzypcami Michała Jelonka, to prawdziwy smaczek tej kompozycji.
Piosenka zatytułowana „Duchy” powinna być w zamyśle manifestem zespołu. Jeśli tak jest, to rzeczywiście nad tą muzyką unosi się duch Stachury, bo mimo basowych partii niemal jak z Red Hot Chilli Peppers, dominuje tu poetycka parabolizacja.
„Kołysaneczka” to piosenka która niesie nas do krainy łagodności, jednak już przy tej piosence można powiedzieć, że Dychy starają się wypracować własne brzmienie. Dotyczy to zarówno instrumentów, jak i harmonii wokalnej. Łagodnościowy klimat, ale dodatkowo okraszony jeszcze poezją górskich trampów pojawia się w piosence „Trzy Panny”. Trzeba przyznać, że ta opowieść o Bieszczadach, Tatrach i Karkonoszach ma swój urok.
Nieco szybszy od poprzedniczek utwór „Dla nikogo” wciąż pozostaje w nostalgicznej barwie, jest tu jednak zdecydowanie bardziej folk-rockowy klimat. Szybsze rytmy dominują też w „Pyzie”, choć tam mamy do czynienia raczej z nawiązaniami do starego rock’n’rolla.
Turystyczno-poetycki klimat wraca w „Mikaszówce”, to piosenka o miejscu, gdzie czas się zatrzymał. I tak jest też ta piosenka, to po prostu ballada w starym stylu, choć dość nowocześnie zaaranżowana. W klasycznej tonacji utrzymana jest też „Rozmowa z synem”, spokojna, osobista i bardzo ładna.
„Oto noc” należy do najciekawszych utworów na całej płycie. Ma na dodatek spory potencjał radiowy i mógłby prawdopodobnie z powodzeniem dać sobie radę na komercyjnych listach przebojów.
Od początku znajomości z płytą Duchów humorystyczna kompozycja „De gustibus non disputante est” była dla mnie zagadką. Z jednej strony to bardzo przewrotna piosenka, z drugiej nie mam pewności, czy taki akcent pasuje do albumu nastrojowego, jakim jest pierwszy krążek Duchów. Ta piosenka pewnie lepiej zabrzmiałaby na którejś z płyt Orkiestry Dni Naszych, gdyż tamta kapela gra znacznie bardziej różnorodnie.
Zamykający płytę utwór „Życzenie”, to swoiste podsumowanie albumu. Piosenka o domu, z nieco świątecznym nastrojem, piękną, choć prostą partią skrzypiec Jelonka – taka w dużym podsumowaniu jest przecież ta płyta.
