Miesiąc: Styczeń 2014 (Page 1 of 2)

Ransta Trädgård „Låt bandet gå”

Otwierający płytę utwór „Club Paraiso” potrafi nieźle zmylić. Łatwo pomyśleć sobie, że oto mamy latynoskie rytmy poddane w jazzującej oprawie. Tymczasem właściwie nijak ma się to całości płyty. Nawet wsłuchując się w pierwszy utwór szybko dochodzimy do wniosku, że coś w nim nie gra. Ano tak, piosenka śpiewana jest po szwedzku!
W kolejnych utworach szybko okazuje się, że niełatwo tą grupę zaszufladkować. Niby elementy latynoskie są stale obecne, nawet gdy pojawia się solo na gitarze elektrycznej, to gdzieś z tyłu głowy pojawia nam się porównanie z Carlosem Santaną. A jednak Szwedzi odcisnęli na tej muzyce tak mocne piętno, że nawet tam gdzie jest ona lekka i ciepła w brzmieniu, pojawia się coś niesłychanie obcego, przejmującego, charakterystycznego dla mrocznych dźwięków nordyckiego folku i rocka. Jeżeli jest to zamysł świadomy, to wyszło fenomenalnie, jeśli to po prostu naturalne spotkanie kultur, to pozostaje cieszyć się, że muzycy się na nie godzą, nie próbując na siłę udowadniać, że są kimś innym.
Ransta Trädgård grają po swojemu, przez co można ich dołączyć do wąskiego grona folkowych kapel, próbujących postawić raczej na własny środek wyrazu, niż na dosłowne czerpanie z tradycji. Nie znaczy to bynajmniej, że są dzięki temu w jakoś sposób lepsi. Ale na pewno bardziej kreatywni. Znajdziemy tu również przeróbki cudzych kompozycji – takie jak „Jag förblir vid din sida” – ale stanowią one mniejszość i wtapiają się w tło autorskich utworów, pisanych głownie przez Jakoba Fogelqvista, którego wspierają niekiedy koledzyz zespołu.
Ważnym atutem tej płyty „Låt bandet gå” – trzeciej w dorobku grupy – są wpadające w ucho piosenki, takie jak „Don Diegos hemlighet” (polecam teledysk z fragmentami starego filmu o Zorro!), „En gåva i natten” czy „Kyrkoherde”. Przy drugim przesłuchaniu płyty mamy wrażenie, że już bardzo dobrze te utwory znamy.

Rafał Chojnacki

EmBRUN „No. 2”

Muzycy belgijskiej grupy EmBRUN (pisownia oryginalna) nie bawią się w wymyślanie tytułów dla swoich płyt. Większość z nich, podobnie jak ta, ma numerek. Czasem tylko zdarzy się, że w nazwie pojawią się jakieś słowa, ale generalnie można chyba łatwo przyznać rację twierdzeniu, że niezbyt interesują ich konwenanse. Liczy się tylko muzyka.
A z muzyką jest na tej płycie dość ciekawie, ponieważ Belgowie sięgają przede wszystkim po tradycyjne klimaty z regionu niemal całej Europy Zachodniej. Mamy tu więc szoty, bouree, mazurki, polki, andro a nawet irlandzkiego jiga. Najciekawsze jednak jest to, że wszystkie melodie zostały napisane przez muzyków kapeli. Z piątki grających aż troje przyniosło po kilka utworów. Wszyscy za to brali udział w tworzeniu aranżacji.
A aranżacje, jak nie od dziś wiadomo, to często najbardziej właściwy wyróżnik danej grupy muzycznej. W przypadku EmBRUN aranżacje mogą być zaskakujące. Bouree z arabskimi wstawkami, które wita nas na płycie, to jedynie przedsmak. Melodie zagrane są pomysłowo, choć dominuje koncentracja na melodii, która najwyraźniej w wykonaniu tej grupy często służy praktycznym celom, a więc tańcom.
Bardzo dobre przygotowanie muzyków słychać nie tylko w nieco bardziej nostalgicznych momentach, gdzie każdy dźwięk jest swoistym smaczkiem, ale również w szybszych tańcach, które są zagrane nie tylko bardzo rytmicznie, ale również z odpowiednim feelingiem.

Rafał Chojnacki

Greenrose Faire „My Home Is Where My Heart Is”

Akustyczny autorski folk-rock łączący celtyckie brzmienia z muzyką dawną i fińskimi naleciałościami? Chyba można i tak powiedzieć. Ale można też uznać po prostu, że Greenrose Faire tworzą świetną muzykę, która zawiera wprawdzie wspomniane powyżej elementy, ale raczej dodają one różnorodności, niż ograniczają muzyków do konkretnych ram.
Zespół, który słyszymy na „My Home Is Where My Heart Is” to już muzycy, którzy nieco okrzepli. Ich debiutancki album „Neverending Journey” z 2011 roku rozbudził nadzieje słuchaczy nie tylko w rodzimej Finlandii, ale i w całej Skandynawii. Druga płyta, to prawdziwy sprawdzian dla Greenrose Faire. Moim zdaniem fińscy muzycy wychodzą z tego testu jako zwycięzcy.
To jasne że nie każdemu muszą się spodobać wszystkie znajdujące się tu melodie, ale niektóre, takie jak „The Storm”, „Moondance” czy „Ancient Gods”, mają wiele uroku i trudno obok nich przejść obojętnie, choć są od siebie tak różne.
Pisząc recenzję skojarzyłem, ze taka mieszanka muzyczna może się słuchaczom kojarzyć z grupą Blackmoore`s Night. Na szczęście Greenrose Faire idą własną droga i z podobnych składników komponują zupełnie inne dzieło.

Rafał Chojnacki

Rockridge Brothers „Rockridge Hollerin`”

Pochodząca ze Sztokholmu grupa The Rockridge Brothers prezentuje nam bezpretensjonalny bluegrass z elementami hillbilly a nawet cajun. Album „Rockridge Hollerin`” to ich druga samodzielna płyta i wiele wskazuje na to, ze styl znany z debiutu nieco już okrzepł. Nie można jednak powiedzieć żeby bracia Rockridge choćby odrobinę wydorośleli. Ich muzyka nadal ma w sobie tą zadziorną, szczeniacką bezczelność, która mogła sie podobać już na „Straight Outta Rockridge!”.
Choć zespół tworzy czwórka muzyków grających na akustycznych instrumentach, na dodatek bez perkusji, to wiele utworów brzmi jakby grali tu starzy, zaprawieni w bojach punkowcy. Mogłoby się nawet okazać, że gdyby dało się zmierzyć energię drzemiącą w muzyce, to prześcignęliby wiele kapel, które mięsistymi riffami wygranymi na gitarach elektrycznych nadrabiają braki w innych dziedzinach.
Gdyby cała płyta była wulkanem energii, mogłoby to być trochę nudne. Dlatego dobrze że znalazły się tu utwory w średnich tempach, takie jak „Lazy John” i „John Brown’s March”, a nawet ballady w rodzaju „Elk River Blues” czy „Darlin Corey”.
Oprócz instrumentalnego zamieszania muzycy The Rockridge Brothers całkiem nieźle śpiewają. Najwięcej mają tu do powiedzenia grający na banjo Kristian Herner i gitarzysta Peter Frovik. Ale skrzypek Ralf Fredblad i kontrabasista Pontus Juth również dokładają coś od siebie w chórkach.
Choć zespół ten pochodzi ze Szwecji, nie ma mowy o pomyłce. Grają tu świetnie przygotowani muzycy, którzy na różnych odmianach amerykańskiego folku po prostu zjedli zęby.

Rafał Chojnacki

Lirio „Hanterdroom”

Trzynaście utworów, zawierających łącznie szesnaście instrumentalnych kompozycji, przenosi nas w świat tańców, opartych na tradycyjnych rytmach, ale w większości skomponowanych w głowie holenderskiego akordeonisty diatonicznego, Woutera Kuypera. Napisał aż czternaście melodii, jest on również centralną postacią w muzyce grupy Lirio, choć trzeba przyznac, że Gerdien Smit grająca na skrzypcach i gitarzysta Sander van der Schaaf dzielnie mu sekundują. Dwie dodatkowe melodie zostały skomponowane przez innych artystów, jednak wszystkie są na wskroś współczesne, choć brzmią jak tradycyjne melodie zagrane na lekko jazzującą nutę.
Mazurki, walce, szoty i bouree – wszystkie one doskonale nadają się do tego by przy nich popląsać. Aranżacje sprawiają jednak, że transowe melodie francuskich tańców nadają się również do zasłuchania i zanurzenia się w nie. To po prostu zestaw świetnie napisanych i zagranych melodii, przenoszących nas na holenderską prowincję.

Rafał Chojnacki

Les Zéoles „Sur Mesure”

Tytuł tego wydawnictwa przekłada się na język polski mniej więcej jako „niestandardowy”. Cóż zatem jest tu niestandardowego? Przede wszystkim ogromny nacisk, jaki położony jest na wykorzystanie akordeonów diatonicznego i chromatycznego.
Na tych instrumentach grają w Les Zéoles Amélie Denarié i Anne Guinot. W gruncie rzeczy to one stanowią stały trzon zespołu. Pozostała czwórka muzyków, których możemy usłyszeć na płycie, to zaproszeni goście. Dzięki takiemu układowi sił płyta „Sur Mesure” brzmi rzeczywiście niestandardowo.
Muzyka zawarta na tym albumie, to głównie twórcze nawiązania do tradycyjnych tańców i melodii francuskich. Zdarzają się też jednak podejścia do klimatów z zupełnie innych regionów Europy. Dzięki temu, że duet gra na dość podobnie brzmiących instrumentach, ale różniących się barwą, nawet tam, gdzie nie słychać zaproszonych gości, jest dość ciekawie. W większości kompozycji panuje tajemnicza atmosfera, która stopniowo rozwija się wraz z tym, jak kompozycja nabiera kolejnych barw.
Les Zéoles prezentują nam muzykę szalenie inteligentną i bardzo ładną. Nie jest to jednak piękno banalne, a takie, które wymaga od odbiorcy odrobiny wysiłku.

Rafał Chojnacki

Pari Isazadeh „From Dezful to Dalarna”

Zdjęcie na okładce może być nieco mylące, ponieważ pochodząca z Iranu Pari Isazadeh nie jest już bynajmniej tą młodą dziewczyną ze zdjęcia. To nie modna stylizacja na retro, a prawdziwa fotografia, wykonana gdzieś w latach 70-tych. Ale z drugiej strony nietrudno zrozumieć wykorzystanie tego zdjęcia, ponieważ dla artystki ten album musi być prawdziwą wycieczką w przeszłość.
Już jako mała dziewczynka Pari rozpoczęła karierę muzyczną, śpiewając w tradycyjnym, perskim stylu. Szybko zainteresowała ją jednak muzyka avaz, nazywana perskim bluesem. Po studiach w Szwecji i w USA artystka na stałe osiadła u naszych skandynawskich sąsiadów, gdzie zaczęła robić karierę jako… psycholog kliniczny. Z czasem jednak powróciła do grania, a w jej zespole możemy posłuchać zarówno wirtuozów, którzy wyemigrowali z Iranu, jak i świetnych szwedzkich muzyków.
Choć płyta jest sygnowana przez Pari, to jednak daje ona pole do popisu swoim instrumentalistom. Ponad dwuminutowy orientalny wstęp do „Tula Hem Och Tula Vall”, to jeden z najciekawszych muzycznie fragmentów płyty, Z resztą ta ludowa piosenka z prowincji Dalarna w północnej Szwecji, to prawdziwa perełka. Utwory perskie są trochę bardziej przewidywalne.
Oczywiście trudno odmówić im autentyczności i uroku, jednak to właśnie te szwedzkie fragmenty (obok „Tula Hem Och Tula Vall” jest jeszcze „Limu Limu Lima”) robią największe wrażenie na słuchaczu, ponieważ opierają się na pięknych kontrastach powstających po zderzeniu kultur.

Rafał Chojnacki

Celtic Thunder „Mythology”

Słuchając ostatniej jak dotąd płyty projektu Celtic Thunder, zacząłem się zastanawiać: czy istnieje muzyka niepotrzebna? Wiele wskazuje na to, że tak. I oczywiście płyta „Thunder” jest tu przykładem znakomitym. Pompatyczne orkiestracje, banalny repertuar i pseudofolkowa stylistyka, to aż za dużo jak na jeden album.
Kiedy eklektyczna grupa Celtic Thunder powstała, miało to w sobie trochę sensu. Po fali tanecznych show w stylu „Riverdance”, znany irlandzki kompozytor (głownie folkowy), Phil Coulter, postanowił zrobic irlandzkie show, w którym to piosenka byłaby głównym elementem. Zaprosił do współpracy utalentowanych muzyków, ale raczej sidemanów, niż pierwszoligowych wymiataczy… i jakoś to poszło. Pierwsze trzy krążki trafiły na szczyty list sprzedaży, zarówno w Irlandii, jaki i za Wielką Wodą. Grupa zadebiutowała scenicznie w 2007 roku, ten album jest jej dziewiątą płytą, a po niej ukazał się jeszcze pod koniec ubiegłego roku album świąteczny. Czy tylko ja zastanawiam się nad jakością tak seryjnie produkowanej muzyki?
Czy naprawdę potrzebujemy kolejnego albumu, na którym znajdują się „The Rocky Road To Dublin”, „Carrickfergus”, „Danny Boy” czy „She Moved Through The Fair”? Nieco lepiej bronią się piosenki w musicalowo-celtyckim klimacie, takie jak „Voices” czy „Hunter`s Moon”, jednak nawet one, w porównaniu z dawnymi kompozycjami Coultera, brzmią dość miałko i błaho.

Rafał Chojnacki

Hazelius Hedin „Om du ville människa heta”

Kiedy kilka lat temu pisałem recenzję płyt szwedzkich grup Quilty i Eitre, wskazywałem na to jak bardzo autentycznie brzmi muzyka celtycka w ich wykonaniu. Właściwie tylko nazwiska muzyków pozwalały na odróżnienie ich od Wyspiarzy, a na dodatek mieli swój własny charakter, co dodawało wartości ich płytom. Esbjörn Hazelius, to jeden z muzyków, który współtworzył oba te projekty. Teraz na pewno nikt nie pomyli, nawet tam, gdzie mamy do czynienia z ludowymi motywami z Irlandii czy Szkocji. Powód jest prosty: okazuje się, że oprócz świetnych interpretacji muzyki celtyckiej Hazelius jest także rozkochany w szwedzkiej muzyce tradycyjnej. Z czego to wnioskuję? Słychać to w każdej nucie szwedzkich tańców i folkowych ballad.
Nawet współczesna piosenka, która wyszedł spod pióra Paula Brady`ego („Mary and the Gallant Soldier” w nowej wersji została zaopatrzona w szwedzki tekst i nazywa się „Jungfrun och soldaten”), brzmi spójnie ze szwedzkim repertuarem. Dzieje się tak dlatego, że sam sposób podejścia do grania w gruncie rzeczy przypomina to, jak gra się muzykę folkową na Wyspach Brytyjskich. Czuć to nowe podejście do wszystkich utworów, lekkość i radość grania, towarzyszącą powstawaniu nowych aranżacji. Nawet przy nabożnym psalmie „Till himmelen”, dość oszczędnym w wyrazie, morzmy mówić o nowej, niezwykle ciekawej aranżacji.
Pisząc o tej płycie nie sposób pominąć drugiego z muzyków duetu tworzącego projekt Hazelius Hedin. Johan Hedin gra tu na nyckelharfie i mandolinie, oraz dośpiewuje chórki w refrenach. Jego gra świetnie uzupełnia to, co robi Hazelius, grający na cytrze, gitarze, mandolinie i skrzypcach. Nic w tym dziwnego, Hedin ma również ogromne doświadczenie w graniu muzyki folkowej, choćby w takich grupach jak Bazar Blå czy Luftstråk.
Powstaje w ten sposób muzyka, która może być kwintesencją współcześnie zagranego szwedzkiego folku.

Rafał Chojnacki

Koniec Świata „Hotel Polonia”

Katowicki Koniec Świata, to zespół, który wywodzi się z podobnego pnia muzycznego jak kapele takie jak Pidżama Porno, czy w późniejszych latach Happysad. Podobnie jak w przypadku pierwszej z tych kapel bardzo ważny jest przekaz płynący z tekstów, za które odpowiada Jacek Stęszewski. Podstawowa różnica między Końcem Świata polega na tym, że choć nawet melodie w niektórych piosenkach mogą brzmieć podobnie, to z tych samych klocków – punk, rock, ska, reggae i folk – obie grupy układają trochę inne budowle. Wywodząca się z punkrocka Pidżama Porno sięgała po folkowe i reggae`owe brzmienia incydentalnie, podczas gdy Koniec Świata rzadko sięga po czysto punkowe brzmienia, wykorzystując niekiedy cięższe gitary, ale jedynie w tle. Właściwie można by więc uznać ich muzykę za folk-rock, z zastrzeżeniem, że zdarzają się piosenki, które choć świetnie pasują do brzmienia zespołu, to trudno je jednoznacznie przypisać do jakiegoś gatunku.
Choć w opiniach dotyczących kolejnych płyt Końca Świata przeważa opinia, że zespół wciąż gra te same fajne piosenki, brzmiące bardzo podobnie, ale niesamowicie wpadające w ucho. O ile w przypadku strony tekstowej i kompozytorskiej rzeczywiście trzeba się zgodzić z taką opinią, to już przy aranżacjach i wykonaniu wygląda to trochę inaczej. „Hotel Polonia” to zdecydowanie płyta o najlżejszym jak dotąd brzmieniu. Tym bardziej może się to spodobać miłośnikom folku, którzy nie przepadają za ostrymi gitarami. Powinni zwrócić uwagę na takie piosenki jak „Liubliu”, „Czarno Białe NYC”, „Piłkarski Poker”, „Duchy Martwych Dni”. „Rezerwowy Pies”, Wesele” i „Pijany Tramwaj”. Ostatnia z tych piosenek, której pierwsza część utrzymana jest w charakterystycznej stylistyce The Pogues mogłaby bez problemu znaleźć się w repertuarze warszawskiej Szwagierkolaski.
Tych, którzy większą uwagę przywiązują do tekstu zainteresuje na pewno tytułowy „Hotel Polonia”, który mógłby wyjść spod pióra Kazika Staszewskiego. Przy niektórych tekstach rozpoznamy charakterystyczną, ironiczną frazę Jacka Kaczmarskiego.
Koniec Świata nie jest grupą folkową, ale muzyka ta jest w ich dorobku na tyle ważna, że warto na nich zwrócić uwagę, choćby po to, by dać im sygnał, że ze strony sceny folkowej również mogą liczyć na dobre słowo.

Rafał Chojnacki

Page 1 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén