Otwierający płytę utwór „Club Paraiso” potrafi nieźle zmylić. Łatwo pomyśleć sobie, że oto mamy latynoskie rytmy poddane w jazzującej oprawie. Tymczasem właściwie nijak ma się to całości płyty. Nawet wsłuchując się w pierwszy utwór szybko dochodzimy do wniosku, że coś w nim nie gra. Ano tak, piosenka śpiewana jest po szwedzku!
W kolejnych utworach szybko okazuje się, że niełatwo tą grupę zaszufladkować. Niby elementy latynoskie są stale obecne, nawet gdy pojawia się solo na gitarze elektrycznej, to gdzieś z tyłu głowy pojawia nam się porównanie z Carlosem Santaną. A jednak Szwedzi odcisnęli na tej muzyce tak mocne piętno, że nawet tam gdzie jest ona lekka i ciepła w brzmieniu, pojawia się coś niesłychanie obcego, przejmującego, charakterystycznego dla mrocznych dźwięków nordyckiego folku i rocka. Jeżeli jest to zamysł świadomy, to wyszło fenomenalnie, jeśli to po prostu naturalne spotkanie kultur, to pozostaje cieszyć się, że muzycy się na nie godzą, nie próbując na siłę udowadniać, że są kimś innym.
Ransta Trädgård grają po swojemu, przez co można ich dołączyć do wąskiego grona folkowych kapel, próbujących postawić raczej na własny środek wyrazu, niż na dosłowne czerpanie z tradycji. Nie znaczy to bynajmniej, że są dzięki temu w jakoś sposób lepsi. Ale na pewno bardziej kreatywni. Znajdziemy tu również przeróbki cudzych kompozycji – takie jak „Jag förblir vid din sida” – ale stanowią one mniejszość i wtapiają się w tło autorskich utworów, pisanych głownie przez Jakoba Fogelqvista, którego wspierają niekiedy koledzyz zespołu.
Ważnym atutem tej płyty „Låt bandet gå” – trzeciej w dorobku grupy – są wpadające w ucho piosenki, takie jak „Don Diegos hemlighet” (polecam teledysk z fragmentami starego filmu o Zorro!), „En gåva i natten” czy „Kyrkoherde”. Przy drugim przesłuchaniu płyty mamy wrażenie, że już bardzo dobrze te utwory znamy.

Rafał Chojnacki