Miesiąc: Czerwiec 2007 (Page 2 of 2)

Clannad

Clannad – irlandzki zespół muzyczny. Gra trudną do jednoznacznego określenia muzykę z pogranicza folku, new age`u, rocka, popu, muzyki mistycznej i irlandzkiej.

Nazwa Clannad pochodzi od irlandzkiego wyrażenia Clann as Dobhar, co znaczy „rodzina z Dobhar” (wym. `dor`). Nazwę skrócono na potrzeby „marketingowe”.

Początki zespołu to historia bardzo umuzykalnionej rodziny Brennanów. Mieszkali w hrabstwie Donegal, w parafii Gweedore. Leo Brennan, właściciel lokalnego pubu, miał dziewięcioro dzieci. Spośród nich trójka (Maire, Pol i Ciaran) w młodym wieku zaczęła śpiewać i grać w ojcowskim lokalu. W krótkim czasie przyłączyli się do nich wujowie Padraig i Noel Dugannowie, dokładając do brzmienia zespołu głównie tradycyjno-irlandzki akompaniament.

Pierwszy sukces zespołu przyszedł dość niespodziewanie w 1970. Clannad wygrał wtedy prestiżowy festiwal folkowy Letterkenny Folk Festival, a jako główną nagrodę otrzymał możliwość nagrania własnej płyty. Ta weszła na rynek dopiero w roku 1973 (Clannad). W ten właśnie sposób zespół zadebiutował na rynku muzycznym. Kolejna płyta (Fuaim) wydana została w 1982. Brzmienie zespołu wzbogaciła kolejna (obok Maire) siostra Brennan, Eithne, znana skądinąd jako Enya.

Pod koniec tego samego roku zespół otrzymał propozycję nagrania ścieżki dźwiękowej do irlandzkiego thrillera Harry`s Game. Całe wyspy brytyjskie zostały porwane przez delikatne gaelickie dźwięki stworzone przez Clannad. Mimo iż cały tekst zaśpiewany został po irlandzku, utwór trafił na szczyty brytyjskich list przebojów. Owocem tego zamieszania była wydana w 1983 roku płyta Magical Ring.

W 1984 zespół poproszono o nagranie ścieżki dźwiękowej do brytyjskiego serialu Robin of Sherwood. Również to przedsięwzięcie przyniosło im sławę i popularność, a serial stał się światowym przebojem. W tym okresie Clannad otrzymał m.in. nagrodę Ivor Novello oraz BAFTA (British Academy of Film and TV Arts).

Rok 1985 przyniósł najbardziej mistyczny i mesmeryczny album zespołu – Macalla. Przy akompaniamencie mocniejszego, elektronicznego brzmienia, głos Maire błądził pomiędzy melancholią a skrajną radością. Przyjaźń pomiędzy Clannadem a innym irlandzkim zespołem – U2 – zaowocowała utworem „In a Lifetime” śpiewanym w duecie z Bono.

Dwa lata później irlandzkie dźwięki zabrzmiały w Los Angeles, gdzie Clannad kończył swoją kolejną płytę – Sirius – we współpracy z najznamienitszymi muzykami zza Atlantyku. Następne lata przyniosły kolejne płyty, kolejne sukcesy, krąg publiczności coraz bardziej się poszerzał.

W latach dziewięćdziesiątych zespół nagrywał kolejne płyty, jednak, jak sami mówili, potrzebowali od siebie też trochę odpocząć. Stąd każde z nich gra również w innych zespołach oraz wydaje solowe płyty. Jednak bilans tych 10 lat (do roku 1999) to pięć nowych albumów.

Źródło: WIKIPEDIA

Cesária Évora

Cesária Joana Évora (ur. 27 sierpnia 1941 w Mindelo na Wyspach Zielonego Przylądka) – piosenkarka wykonująca mornę, nazywana często „bosonogą divą” ze względu na swój zwyczaj występowania boso.

Matka, kucharka, nie była w stanie zająć się liczną rodziną, ojciec wkrótce umiera. Cesária szybko trafia do sióstr zakonnych. Po dwóch latach nauki gotowania, szycia i innych czynności Cesária wraca do domu: kusi ją nocne, kolorowe życie Mindelo, tętniącego życiem kolonialnego portu. W wieku 16 lat odkrywa swój muzyczny talent, ale i pierwsze miłosne rozczarowania. Odtąd śpiewa. Jej sceną są portowe bary, publicznością – ich bywalcy, stali i przyjezdni, miejscowi i cudzoziemcy. Śpiewa za grosz, za kolację, za drinka… Jakieś przypadkowe nagrania w radio. Same rozczarowania i wieczna walka z ubóstwem i brakiem artystycznego spełnienia. Jest świadoma swego talentu, ale bezradna. W 1975 roku zniechęcona, zmęczona życiem bez jutra, alkoholem i osobistymi porażkami milknie na całe 10 lat.

Powraca do życia i do muzyki, by nagrać kolejno dwie płyty: zbiorową, w Portugalii, wraz z innymi pieśniarkami z Cabo Verde i solową. Obie bez widoków na przyszłość. W roku 1986 w życiu Cesárii pojawia się mieszkający we Francji José da Silva, młody Kabowerdyczyk, dobry duch Cesárii, przyszły agent i producent. Zaprasza 47-letnią Cesárię do Paryża. Dwa pierwsze albumy La Diva aux pieds nus (1988) i Distino di Belita (1990), to uporczywa walka o zaistnienie. Mar Azul (1991), pierwsza całkowicie akustyczna płyta, to małe światełko w tunelu do kariery; rodzi się „Bosonoga Diva”. Trzeci album (1992), z tytułową piosenką Miss Perfumado i słynnym dziś Sodade to dziesiątki tysięcy sprzedanych egzemplarzy i pierwsza złota płyta. I prawdziwa muzyczna konsekracja: recital w paryskiej Olympii. Ukazują się kolejne albumy: Cesária (1995) i Cabo Verde (1997), obie nominowane do nagrody Grammy. Évora zostaje uznana za muzyczne odkrycie lat dziewięćdziesiątych. Dalej wszystko toczy się szybko. Nowy dom, oczywiście w Mindelo, nowe kontrakty (BMG France), nowe płyty (Café Atlantico, 1999, Sâo Vicente di Longe, 2001), niezliczone kompilacje i wznowienia, złote i platynowe płyty. I koncerty, setki koncertów od Nowego Jorku do Tokio i wypełnione po brzegi największe sale świata. Cesária bierze udział w nagraniach do filmów: Besame Mucho w Great Expectations Alfonsa Cuarona (1997) i Ausencia w filmie Underground Emira Kusturicy. Sama pojawia się na taśmie filmowej w epizodycznej roli matki młodego Kabowerdyjczyka w filmie Pola Cruchtena Black Dju (1996) i kilkuminutowej sekwencji w O Testamento do Senhor Napomuceno (1997) Francesca Manso. Nie stroni od piosenek śpiewanych w duecie m.in. z Teofilo Chantre (Cabo Verde), Eleftherią Arvanitaki, Tanią Libertad, ostatnio z Adriano Celentano, Bernardem Lavilliers, a wkrótce, zgodnie z życzeniem Cesárii, z Charlesem Aznavourem. Również chęć wspólnego nagrania wyraziła Madonna. Ale chyba najpiękniejszą piosenką śpiewaną w duecie pozostaje Yamore, z Salifem Keitą na płycie Moffou. Uniwersalność muzyki Cesárii docenili najlepsi didżeje, czego dowodem są kolejne wydane w 2003 roku remiksy (Club Sodade).

Koncerty i wywiady z artystką można zobaczyć na kasetach VHS i płytach DVD: Cesária Évora Miss Perfumado, Lusafrica 1995 (VHS), Cesária Évora, ARTE 2000, Cesária Évora Live in Paris Lusafrica – BMG 2002, Live d’Amor au Grand Rex – BMG 2004. Do tej pory wydano także dwie biografie artystki (w Polsce: Cesária Évora. Głos Wysp Zielonego Przylądka, Twój Styl 2003, tł. Elżbieta Sieradzińska).

Cesária wspiera młodych kabowerdyjskich muzyków, finansuje koncerty. Bierze aktywny udział w muzycznych przedsięwzięciach, mających zwrócić uwagę świata na problemy Afryki i świata. Stąd udział w nagraniach takich płyt jak Drop The Debt (2002) – apel o anulowanie długów najuboższych krajów świata, RedHot+Rio (walka z AIDS), Gaia (ochrona środowiska naturalnego), Crianças di terra (budowa wiosek dziecięcych). W marcu 2003 roku Cesária Évora została, jako pierwsza pieśniarka, Ambasadorem Światowego Programu Żywnościowego przy ONZ.

Rok 2004 to apogeum kariery Cize. Płyta Voz d’Amor (Głos miłości) zdobywa Grammy w kategorii world music (poprzednio tylko nominacje) i kolejne złote i platynowe płyty. Jest to być może najlepsza płyta w karierze Cesárii, kwintesencja muzycznego geniuszu Cabo Verde i prawdziwy dowód miłości artystki do swego kraju i rodzinnego miasta, którego jest zresztą prawdziwym ambasadorem (ma dyplomatyczny paszport Cabo Verde). W 2004 Évora otrzymuje także prestiżową nagrodę Victoires de la Musiques i Medaille des Arts et de la Litterature. Ostatnia płyta Cesárii Rogamar 2006 (prośba, błaganie, modlitwa do morza) potwierdza głębokie przywiązanie artystki do muzycznej tradycji swego kraju i jej pozycję w artystycznym świecie world music.

Prywatnie niezwykle przywiązana do Cabo Verde i Mindelo, w którym niezmiennie mieszka. Uwielbia swą liczną rodzinę, skromna, naturalna, spontaniczna, tak w życiu jak na scenie. Lubi dobrą kuchnię, zakupy i … papierosy. Nie wierzy w przeznaczenie. Nie przywiązuje wagi do pieniędzy. Śpiewa wyłącznie po kreolsku („sâovicentowskim”) lub po portugalsku (z wyjątkiem Besame mucho, na potrzeby filmu). Ku żalowi publiczności nigdy nie bisuje dwa razy. Niegdyś głodna i biedna, lekceważona i poniżana, dziś nie chce o tym mówić, lecz pamięta. Samochodem przejeżdża ulice, po których – bosonogiej – nie wolno było jej chodzić. I wciąż śpiewa boso – na pamiątkę.

Dziś bogata, sławna i uwielbiana jest wciąż tą samą „kobietą z Afryki”. Identyfikuje się z tytułową „kobietą z wysp” (Amdjer de nos terra), z płyty Voz d’Amor. I choć mówią o niej „Królowa morny” czy „Cesarzowa Wysp Zielonego Przylądka”, ona sama mówi o sobie: ”ja jestem po prostu Cesária”.

Źródło: WIKIPEDIA

InChanto „Citta sottili”

Włoska grupa InChanto zwróciła na siebie moją uwagę już albumem „Amors”. Wówczas porównywałem ich granie przede wszystkim do irlandzkiego Clannadu. Tym razem, mimo że nie brakuje tej płycie magicznego, art-folkowego klimatu, to jednak brzmi ona nieco inaczej.
InChanto sięgnęli przede wszystkim po inspiracje z okolic Włoch, Sardynii i Malty. Celtyckie inspiracje ograniczają się tu do pewnego rodzaju myślenia o muzyce. Za przykład może tu posłużyć skoczna pieśń „Enemico amor”, w której partie instrumentalne kojarzyć mogą się z graniem bretońskim.
Nie brakuje tu utworów, które kojarzą się z poprzednią płytą zespołu. Jest też jednak sporo zupełnie nowego klimatu. Najwyrażniej zespół wciąż się rozwija.
„Citta sottili” to płyta nieco trudniejsza w odbiorze, niż „Amors”, nie umniejsza to jednak w żaden sposób jej wartości. To z pewnością dziełko godne polecenia.

Taclem

Finlay MacDonald Band „reEcho”

Zespół Finlaya MacDonalda oscyluje wokół folk-rocka z elementami jazzu i celitc funky. Na tej ostatniej ścieżce idą nawet o krok dalej, niż ich krajanie z Capercaillie. Dzięki jazzującej sekcji rytmicznej dają poczucie niesamowitego pulsowania tej muzyki.
Finlay MacDonald gra tu na różnych dudach (highland i border pipes) oraz na whistle. Jego wcześniejsze płyty, nagrane z genialnym szkockim jazzmanem-perkusistą, Johnem Rae, to dla mnie miód na uszy. Tym razem również mamy do czynienia z rewelacyjnym graniem.
Ponad czterdzieści minut muzyki, gdzie gównym instrumentem są dudy, to jak mogłoby się wydawać, ciężka sprawa. Okazuje się jednak, że dzięki nowoczesnym aranżom kolejnych wiązanek tańców słucha się z wciąż rosnącą ciekawoiścią. Dodano tu elementy charakterystyczne dla folkowych dźwięków innych nacji („Salsa`s”, „Bulgarian”), co doskonale urozmaica płytę.

Taclem

Brad Davis „I`m Not Gonna Let My Blues Bring Me Down”

Brad Davis należy do twórców grających w stylu americana. Blues, akustyczny folk-rock, bluegrass i kilka innych elementów – to własnie wizytówka artysty na tej płycie.
Charakterystyczny wokal i dobre piosenki – to największe atuty „I`m Not Gonna Let My Blues Bring Me Down”. Jeśli jednak dodamy do tego zaproszonych gości, okaże się nagle, że to również ważna pozycja dla kolekcjonerów ciekawostek. Earl Scruggs, Billy Bob Thornton, Sam Bush, Rob Ickes czy Glen Duncan, to nie są nazwiska, które spotykamy na kiepskich płytach. Zwłaszcza cieszy mnie obecność tego ostatniego. Ten legendarny skrzypek, związany był z większością liczących się wykonawców country. Lista płyt na których zagrał jest imponująca, pojawiają się na niej m.in. Kenny Chesney, Faith Hill, Tim McGraw, Shania Twain, Waylon Jennings, George Jones i Tammy Wynette. Współpracował też z Markiem Knopflerem i The Chieftains.
Brad Davis miał okazję poznać amerykańską śmietankę country, kiedy występował w zespole Marty Stuarta. Ponad dziesięćlat grania na największych scenach Ameryki zaowocowało też doskonałym ograniem.
„I`m Not Gonna Let My Blues Bring Me Down” udowadnia, że w cienu starych gwiazd pojawiają się nowe.

Taclem

Barry & Beth Hall „A Feast of Songs”

Dzięki tej sympatycznej płycie poznamy pieśni, jakie towarzyszyły tradycyjnym świętom w tradycji folkowej sięgającej średniowiecza i renesansu. Boże Narodzenie pojawia się tu w pieśniach angielskich i łacińskich.
Album rozpoczyna dość popularna „Gaudete”, którą folkowy świat poznał dzięki interpretacji Steeleye Span. Później mamy przegląd muzyczny, który pokazuje różnorodność gatunkową tematyki bożonarodzeniowej. Instrumentalny „Patapan”, czy wesoło zagrany „Mors Vitae Propitia” występują tu obok bardziej dostojnych utworów, takich, jak „Il est Né le Divin Enfant” czy „Green Growth the Holly”. Album nie traci przez to jednak spójności.
Czasem jest sakralnie („Quem Pastores”), a czasem lekko i dworsko („Christchurch Bells”). Jednak dla mnie najciekawszym utworem na płycie okazała się kompozycja „Journey of the Magi”, kojarząca się nieco z dokonaniami Dead Can Dance.

Rafał Chojnacki

Andrew & Noah VanNorstrand „Driftage”

Andrew i Noah to bracia, którzy pochodzą z bardzo muzykalnej rodziny. Folkowe dźwięki otaczały ich od dzieciństwa, a pierwsze kroki na scenie stawiali w zespole własnej matki – Great Bear Trio. Obaj uczyli się gry na skrzypcach, ale z czasem Andrew sięgnął też po gitarę, bouzouki i gitarę basową, zaś Noah zainteresował się afrykańskimi bębnami i australijskim didgeridoo. Ciekawe instrumentarium i wirtuozerska gra, to jedne z największych atutów tej płyty.
Również pochodzenie utworów ma to swoje znaczenie. Dominuje bowiem muzyka celtycka, ale jest też kilka tematów ze Skandynawii i z amerykańskich Apallachów. Myślę, że w przyszłości jest szansa, że duet braci VanNorstrand może stać się znaczącą formacją na amerykańskiej scenie folkowej. Na razie jest nieźle, choć brakuje jeszcze lekkości i swoistej ulotności.

Rafał Chojnacki

Wanda Staroniewicz i Kochankowie Rudej Marii „Piosenki”

Wanda Staroniewicz najprawdopodobniej zakończyła już swój romans z piosenką morską. Niestety jej odejście z zespołu Kochankowie Rudej Marii sprzęgło się czasowo z premierą pierwszej płyty tej grupy. Być może dlatego artystka jest na okładce wymieniona osobno. „Piosenki” były jednak wykonywane na żywo przez zespół.
Niesamowicie liryczny klimat, jaki wyłania się z tych nagrań jest czymś unikatowym na naszej scenie. Niewiele jest młodych zespołów, które potrafiłyby zaczarować nas takim utworem, jak choćby rozpoczynający płytę „Słony wiatr”. Takich momentów jest tu sporo, jednym z najciekawszych jest „Ballada o milczącym kutrze”, w której refren ożywia nieco klimat, ale zwrotki zdecydowanie ciągną w stronę liryzmu.
Najbardziej znana piosenka zespołu – „Ballada o Rudej Marii Latarniczej” – brzmi tu niespodziewanie folkowo. Mimo klimatu rozkołysanej ballady, skrzypcowo-fletowe zagrywki dodają tu wiele życia.
Wiele utworów tkwi w klimacie piosenki poetyckiej, z której Wywodzi się Wanda Staroniewicz. Piękna „Ballada o sławnym życiu szypra Jana” mogłaby z powodzeniem znaleźć się w repertuarze grupy Czerwony Tulipan, zaś piosenką „Holender” mogłoby się zainteresować Stare Dobre Małżeństwo.
Ciekawie brzmi w tym zestawie „Brat Szot”, jedna z piosenek, które zespół wykonywał w spektaklach teatralnych. Z jednej strony mamy bowiem zwrotki, które kojarzyć mogą się z klimatem odesskiego portu, zaś refren brzmi, jakby coś ściągnęło nas nagle do portów brytyjskich. Zestawienie jest bardzo ciekawe.
Jeśli chodzi o muzyczną stronę zespołu, to sporo folkowego charakteru nadają tu flety Andrzeja Kadłubickiego. Były członek grup takich jak Packet, Smugglers i Szela wie doskonale jak odnaleźć się również w autorskim repertuarze, dodając mu folkowego ducha.
Trzymam kciuki za zespół. Mimo że płyta bardzo charakterystyczna i ciekawa, to pewnie przyjdzie im szukać teraz nowego repertuaru. Oby wyszło to równie ciekawie.

Rafał Chojnacki

Chris Stuart & Backcountry „Saints and Strangers”

Pierwsze dźwięki albumu „Saints and Strangers” przypominają nam, że duch wywołany przez Soggy Bottom Boys (w filmie „Bracie, gdzie jesteś?”) wciąż egzystuje i ma się dobrze. Szybkie kawałki, noszące na sobie wyraźne piętno stylu bluegrass są tu łagodzone doskonałymi balladami. Autorem większości repertuaru jest Chris Stuart, ale jego muzycy też się nie obijają i czasem coś napiszą.
Tematyka piosenek jest bardzo urozmaicona, do tego stopnia, że tytułowy utwór mógłby znaleźć się na płycie zespołów z kręgu „maritime folka”. Dominuje jednak świetnie zaaranżowane granie w stylu bluegrass.
Biorąc pod uwage, że większość piosnek na tej płycie brzmi jak starocie, a jest całkiem nowa, trzeba przyznać, że Chris Stuart wykonał kawał dobrej roboty.

Taclem

Page 2 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén