Pełny tytuł płyty, to „The Incredible Musical Odyssey of the Original Hurdy Gurdy Man”, jest to składanka jednego z tuzów brytyjskiego folk-rocka lat 60-tych.
Mac MacLeod, to człowiek, który wspierał w pierwszych krokach jednego z najlepszych artystów na początku Nowej Ery współczesnego folku. Razem grywali najpierw w zadymionych folkowych klubach, a później na dużych scenach i festiwalach. Swego czasu na brytyjskiej scenie byli niepokonani, a na świecie mógł im zagrozić tylko młody gwiazdor z Ameryki – Bob Dylan. Wiecie już z kim współpracował Mac MacLeod? Oczywiście z Donovanem.
Piosenki, które znalazły się na płycie to połączenie akustycznych ballad z żywiołowym folk-rockiem, takim jaki grało The Band. Do nich należy m.in. bardzo sympatyczne wykonanie „Like a Rolling Stone”. Niektóre kawałki, jak „Been on the Road” są nieco dziwne, ale rekompensują to świetne ballady, których na płycie niemało.
Miesiąc: Maj 2006 (Page 2 of 3)
Lubelska Federacja Bardów (obecnie zwykle nazywana po prostu Federacją), to projekt unikatowy. Zespół muzyków, pieśniarzy i twórców, którzy postanowili obok kariery solowej, budować również coś większego. Raz na jakiś czas wydają wspólną płytę i grają koncerty. W ich muzyce pobrzmiewa przede wszystkim poezja, ale często dotknięta ludowością, w muzyce również odnajdujemy folkowe ciągoty.
„Miłość mi wszystko wyjaśniła” to wydawnictwo nietypowe, nawet jak na ten zespół. Jest to bowiem zbiór wierszy Karola Wojtyły, do których Lubelscy Bardowie napisali muzykę. W niektórych utworach wykorzystano też sentencje i fragmenty homilii papieża.
Muzycznie album też troszkę się różni od innych płyt Federacji, jest bardziej patetyczny, poważniejszy i zdecydowanie mniej frywolny. Trudno się dziwić, że tak wyszło, należało się tego spodziewać.
Łotewska grupa Ilgi przekonała mnie już kiedyś do opinii, że nie nagrywają oni kiepskich płyt. Album „Ne Uz Vienu Dienu” sprawia, że podtrzymuję moje zdanie. Wysoka kultura muzyczna Łotyszy jest tu słyszalna w każdym niemal dźwięku.
Gdybym miał porównywać Ilgi do kapel z tzw. zachodniego kręgu kulturowego, to wyszłoby coś na kształt skrzyżowania Clannadu z Dead Can Dance, oczywiście z rdzennie łotewskimi inspiracjami muzycznymi. Kiedy jednak słucha się np. utworu „Tautiet‘s judza, balinš judza”, to przed oczyma stają obrazy, jakie niegdyś malowały się podczas słuchania wspomnianych wyżej zespołów.
Nie brakuje tu nieco bardziej przaśnych, folkowych brzmień – „Aizalaida sauleite”, „Ai, mate, ai, mate” i „Škiraties(i), zosu pulki”. Najciekawsze jednak są bardziej nostalgiczne, pięknie snujące się ballady, jak „Viena saule, viena zeme”.
Czasem pojawiają się nawet brzmienia bardziej nowoczesne. „Dej, eglite, lec, eglite” przykład takiego rozwiązania. Innym razem, tak jak w „Ligodama upe nesa”, muzyka staje się bardziej transowa i oniryczna.
Ilgi to grupa, która cieszy się na świecie rosnącym wciąż szacunkiem. Mam wrażenie, że to szacunek zasłużony, bo „Ne Uz Vienu Dienu” to album, który ma szansę stać się przebojem wszędzie tam, gdzie publiczność potrafi docenić dobrze pomyślany i świetnie wykonany folk.
Ten album mógłby być zatytułowany „Narodziny gwiazdy”, jest bowiem nie tylko kamieniem milowym w dziejach europejskiego folku, ale również po prostu pierwszą płytą najpopularniejszej angielskiej grupy folk-rockowej.
„Fairport Convention” to jeszcze album bardzo zachowawczy, zapatrzony w to, co działo się w amerykańskiej muzyce folkowej. Jednak nie brak na nim już typowo brytyjskiego grania, które na późniejszych albumach rozwinęło się w rozpoznawalny styl zespołu. Co ciekawe jak na tak rewolucyjny album „Fairport Convention” nie zaskakuje aż tak, jak można by się tego spodziewać.
Pierwszy album Fairportów, to jeszcze czas przed przyłączeniem się do grupy charyzmatycznej wokalistki – Sandy Denny. Judy Dyble, która śpiewa na tej płycie nie jest tak wielką śpiewaczką, jak jej następczyni. Jest tu jednak sporo utworów („Decameron”, „Jack O`Diamonds” czy „Chelsea Morning”) które dziś odbierana są jako brytyjskie klasyki, więc choćby ze względu na to warto posłuchać ich pierwotnych wersji (nowe są bowiem często bardzo odmienne).
Kolejną kompaktową edycję płyty wzbogacają cztery nagrania Fairportów z tego samego okresu, oraz wspomnienia Ashleya Hutchingsa zamieszczone we wkładce.
Piękny, nagrany z dużym wyczuciem, album „Princelet Street” zawiera najnowsze nagrania amerykańskiej wokalistki. Swoje folkowe piosenki śpiewała wcześniej u boku takich wykonawców, jak Chris de Burgh czy Randy Edleman. Dziś jest już po 50-tce, ale jej utwory nie tracą siły, jaką miały kiedyś. „Princelet Street” nie jest więc gorszym albumem niż choćby piękny „Silent Mother Nature”.
Po lekko soulowej piosence tytułowej mamy tu zaskakująco spokojną balladę „You Never Know”, ze świetną partią smyczkową. Kolejne piosenki mają mniej lub bardziej folkowy charakter, a niektóre z nich, jak choćby „All I Can Say” mogłyby się znaleźć np. w repertuarze Steeleye Span, zaś utwór „Brothers” pasowałby do niektórych płyt Clannadu.
Niekiedy, jak w „You Are” i „One Percent”, zaplącze się tu nieco jazzu, płyta nie jest więc monotonna i przeznaczona tylko dla folkowców.
Francuska grupa Cactus Pickers daje sobie doskonale radę z repertuarem hillbilly i bluegrass. Przyznam jednak, że pierwszy z tych gatunków nie budzi we mnie aż takiego entuzjazmu, zwłaszcza że zapodano go w sposób country-rockowy. Nie znaczy to bynajmniej, że „Hillbilly Rock”, „A Little Honky Tonkin`” czy „Honky Tonk Hardwood Floor” to złe piosenki. Po prostu do mnie nie trafiają, choć zdaję sobie sprawę z potencjału, który w nich tkwi.
Zdecydowanie wolę jednak soczyste granie, takie jak w „I Need My Baby Back”, „Hallelujah, I`m Ready” czy „Why Don`t You Tell Me So”.
Francuzi grają bardzo przyzwoicie, na dodatek ich wykonania tryskają energią i radością płynącą z muzykowania. Widać to już nawet po okładce, gdzie muzycy prezentują się w strojach żywcem wyciągniętych z filmu o Zorro, a na froncie mamy kaktusa stylizowanego na tego właśnie bohatera.
Słuchając płyty warto też zwrócić uwagę na wirtuozerskie popisy zaproszonego na płytę skrzypka Thierry`ego Lecocqa.
Album „Forgetting the Shadows of History” to płyta natchniona, jakże może być inaczej, skoro nazwa zespołu pochodzi z wiersza Williama Blake`a.
Muzyka zawarta na „Forgetting the Shadows of History” nie jest jednak tak mroczna jak blake`owskie wiersze. Więcej w niej przestrzeni i światła. Główną inspiracją grupy And Did Those Feet jest bowiem ludowa tradycja Walii. Dziś to chyba najmniej wyeksponowana kraina celtycka, której kultura nie jest dla nas tak oczywista, jak bretońska czy irlandzka.
Brzmienia harfy, piękne wokale czy też odrobina klawiszowego podkładu, to przepis na płytę łatwą w odbiorze. „Forgetting the Shadows of History” niewątpliwie taką płytą jest, choć czasem zbyt klasyczny (niemal operowy) głos Iny Williams, jednej z wokalistek zespołu, może burzyć nieco konstrukcję utworów.
Płyta spodoba się zapewne miłośnikom ballad Enyi, ale przede wszystkim płyt projektu Secret Garden, gdyż do niego jest chyba najbardziej podobna.
Stary Olsa to zespół, który niejednokrotnie gościł w Polsce, przełamując bariery pomiędzy nami a narodem białoruskim. Dotąd kojarzyłem go raczej z surowszym brzmieniem koncertowym, tymczasem album wydaje się być wyjątkowo mroczny i to już od pierwszego utworu („Zaklyacce”). Instrumentalna „Balada” wprowadza nas głębiej w świat muzyki dawnej, ale brzmienie wciąż pozostaje raczej w ciemniejszych barwach.
Urozmaicony wilczymi „śpiewami” utwór „Laddzya” pozostawia nas w tym samym kręgu brmzień, choć jest dużo spokojniejszy, wyciszony i piękny. Dalsze łagodzenie klimatu, chociaż wciąż z nutką niebezpieczeństwa mamy w melodii „Pir”. Melodie są dość krótkie, szybko się zmieniają i czasem aż trudno się połapać którą z szesnastu właśnie słuchamy.
Niekiedy, jak w utworze „Imja” wydawać się może, że mamy do czynienia z białoruską wersją utworów, które inspirowały Dead Can Dance przy płycie „Aion”. Nie wiem, czy muzycy Starego Olsy znają tą płytę, ale to całkiem możliwe. Z kolei utwory takie, jak „Legenda” mogą się kojarzyć naszym rodzimym Open Folkiem z okresu płyty „Bretonstone”.
Bez względu na to czy zespół gra stare białoruskie melodie, czy też własne kompozycje całość płyty brzmi bardzo ciekawie. Pozostaje więc mieć nadzieję, że w ślad za Starym Olsą przyjadą do Polski kolejne kapele ze wschodu.
Górniczą pieśnią „Molly Maguires” zaczyna się płyta podsumowująca pewien okres w karierze zespołu Saint Bushmill`s Choir. Ta amerykańska super grupa (tworzą ją członkowie kilku punkowych zespołów) stała się w ciągu kilku lat synonimem punko-folkowego grania zza oceanu.
Obok ostro zagranych folkowych przebojów (m.in. „Whiskey in the Jar”, „The Greenland Whale Fisheries”) jest tu miejdce na autorskie pieśni, zaaranżowane z użyciem folkowego instrumentarium („Goddamn Shame”). Są tu też przeróbki tradycyjnych tańców, na dodatek zagrane tak, że dałoby się do nich zatańczyć. Znaczy to, że mimo punkowego podejścia do folku Amerykanie z Saint Bushmill`s Choir mają do tych rytmów sporo szacunku.
Moje ulubione utwory z tej składanki, to mroczny „Mineshaft” i lekko reggae`owy „Foggy Dew”.
To chyba pierwszy przypadek kapeli, o której nie mogłem w Sieci znaleźć dokładnie nic. Ot kilka śladów, potwierdzających istnienie płyt „Three Little Words” i „Unplugged”, ale żadnego nazwiska, śladu e-maila, czy nawet koncertów.
Sama płyta jest o tyle ciekawa, że jeśli to nagrała kapela o zasięgu lokalnym, to każdemu życzyłbym takich lokalnych kapel. Z resztą cała płyta jest do ściągnięcia w sieci, możecie więc sami ocenić!
Obok irlandzkich evergreenów mamy tu kilka mniej oklepanych kawałków. Zaśpiewany na początku „Bill McGinney”, „Beer Utopia” czy „Fergus `n` Molly” to najprawdopodobniej ich autorskie piosenki. Możliwe, że nie tylko one. Nie jest to może mistrzostwo świata, ale zrobiono te utwory z niesamowitym wyczuciem folkowego klimatu.
Płyta jest zarejestrowana albo w domu, albo w półprofesjonalnym studiu, brakuje jej szlifu, ale mimo wszystko warto skorzystać z plików znajdujących się poniżej i po prostu posłuchać.
Jeśli wiecie coś więcej o Happy Daggers, to proszę o kontakt, chętnie namierzyłbym tą kapelę.
