Miesiąc: Maj 2006 (Page 1 of 3)

Jack the Lad „Old Straight Track „

Jedna z najlepszych folk-rockowych grup na Wyspach Brytyjskich nagrała jedną z najlepszych płyt w tym gatunku. Album „Old Straight Track” powstał w 1974 roku i słuchając dziś jego zremasterowanej wersji stwierdzam, że Alan Hull i Ray Jackson, którzy założyli wtedy nowy zespół zrobili doskonałą robotę. Po rozpadzie Lindisfarne nagrali bowiem krążek lepszy od wcześniejszych płyt swej macierzystej i bardziej znanej formacji.
Utwory takie jak „Fingal The Giant”, „Peggy” czy „Big Ocean Liner” mogłyby stać się wzorcem gatunku i spokojnie stać obok największych hitów Fairport Convention. Nagłe przejście z instrumentalnego „Kings Favourite” do „Marquis of Tullybardine”, to również kwintesencja tego co w folk-rocku istotne. Ta muzyka musi czasem czymś zaskoczyć, tu robi to bardzo dosłownie.
Słychać wyraźnie, że muzykom Jack the Lad nie brakowało pomysłów, czasem nie były to może pomysły najlepsze (jak w przypadku „The Wurm”), ale jeśli pomyślimy ile lat temu nagrano te utwory, to jednak nawet na te słabsze momenty można popatrzyć łaskawym okiem.

Rafał Chojnacki

Ian Woods & Cztery Refy „Time & Tide”

Jestem zaskoczony i oczarowany. Tak chyba najłatwiej byłoby przedstawić moje odczucia związane z pierwszym przesłuchaniem tej płyty. Postanowiłem je natychmiast zapisać, żeby mi nie uciekły, gdy już przyjdzie mi pisać jej recenzję.
Kolejne kontakty z „Time & Tide” utwierdziły mnie w przekonaniu, że trudno tą płytę przecenić. Po pierwsze dlatego, że o ile nikt nie zaśpiewa zawartych tu pieśni tak stylowo, jak rodowity Anglik, pod tym względem Ian Woods jest strzałem w dziesiątkę. Po drugie zaś dlatego, że Cztery Refy brzmią tu jak rasowa kapela folkowa z Wysp.
Bardzo miłym zaskoczeniem jest dla mnie repertuar płyty. Spodziewałem się, że będzie więcej szant, a tymczasem dominują tu przepiękne morskie ballady i to w większości u nas nieznane. A nawet te, które są znane, zwykle odgrzebano w innych wersjach. „Ratcliffe Highway” czy „The Mermaid” brzmią tu zupełnie inaczej. Chyba tylko „Lowlands” i „The Going Home Song” przypominają nam jedne ze znanych u nas wersji.
Jurek Rogacki obiecywał mało znany u nas repertuar i dotrzymał słowa. Są tu świetne utwory tradycyjne, jak „Bold Nelson`s Praise”, „Admiral Benbow”, „The Green Bed” czy „The Saucy Bold Robber” – ten ostatni może nie aż tak bardzo nieznany, ale przynajmniej bardzo rzadko grany w Polsce, są też wreszcie piosenki przyjaciół Iana – „Cheap Boat for Sale” Jona Heslopa i „The Going Home Song” Jima Jamesa, oraz autorskie utwory samego Woodsa – „Jack the Sailor”, „Family Job”, „Ania, Kochanie”, „One More Pull” i „Cradle of the Deep”. Właściwie nie ma wśród nich nietrafionych utworów, choć te ostatnie cechuje czasem nieco inne, mniej konserwatywne, podejście do tematu morskiej tradycji. Zwłaszcza „Ania, Kochanie” i „Cradle of the Deep” mogą nieco zaskoczyć słuchaczy. W pierwszej mamy do czynienia ze świetnym poczuciem humoru Anglika, który wplata dwa sformułowania i imiona polskich dziewczyn do piosenki, która rozwija temat: „Marynarz ma kobietę w każdym porcie”. Drugi zaś utwór, to ewenement w repertuarze Czterech Refów, jest bowiem wykonany w stylistyce nawiązującej do muzyki gospel.
Jeśli miałbym się podzielić z Wami jakimiś mankamentami tej płyty, to na pewno coś by się znalazło. Ot, chociażby dziwnie brzmią czasem flety. Np. w „Jack the Sailor” są schowane bardzo mocno do tyłu i obłożone pogłosem. Brzmi to jakby wszyscy grali sobie razem a Wiktor siedział akurat w łazience i dogrywał swoje partie stamtąd. Niekiedy podobny zabieg dodaje klimatu, jak w znajdującym się obok utworze „White Copper Alley”, tylko, że w tym drugim po prostu słychać, że jednak ktoś gra.
„Time & Tide” porównywana z poprzednimi nagraniami Refów z zagranicznymi gośćmi (wydano kasety z Simonem Spaldingiem i Kenem Stephensem) jest niesamowitym krokiem naprzód. Z resztą zespół chyba jeszcze nigdy nie brzmiał tak dobrze w roli akompaniatorów. Nawiązali tu równorzędny dialog z Woodsem i wyszło im to wyśmienicie.

Rafał Chojnacki

Astarot „O Sentir Dunha Terra”

Połączenie heavy metalu spod znaku Gamma Ray z muzyką folkową to nietypowe zagranie. Jeśli jeszcze dodamy do tego, że Astarot, to zespół z Galicji i inspirują się swoją lokalną tradycją, to zdziwienie może okazać się jeszcze większe.
Niekiedy z muzyką folkową kojarzyć może się tylko ogólna koncepcja utworu, innym zaś razem mamy do czynienia z folk-metalem pełną gębą. W utworach takich jak „Senebteura” mamy jednak te akcenty bardziej zaznaczone.
Muzyka, którą gra asturyjski Astarot raczej nie podbije świata, ale nie mają się też czego wstydzić, grają bowiem na przyzwoitym poziomie.

Rafał Chojnacki

Andrzej Korycki „Chciałem być żeglarzem”

Andrzej to jeden z morskich bardów, który od ponad 20 lat gości na scenach festiwali szantowych. „Chciałem być żeglarzem”, to zbiór autorskich ballad, wśród których są największe przeboje koncertowe Koryckiego. Lata temu wielką popularnością cieszyły się jego autorskie piosenki, takie jak: „Sto pierwszy toast za zdrowie morza”, „Magda” i przede wszystkim „Yacht Rock`Roll”, który rozruszał niejedną salę koncertową.
Osobiście jednak wolę Koryckiego w bardziej lirycznych piosenkach. „Chciałem być żeglarzem” to pierwsza z piosenek, do których lubię wracać, jednak wszelkie rekordy w moim rankingu popularności bije „Trzech Bogów”. Uważam, że to wciąż najlepsza piosenka Koryckiego.
Dziś Andrzej Korycki, to już nieco inny artysta. Staż w grupie Stare Dzwony i muzyczna przygoda z Dominiką Żukowską sprawiły, że trudno usłyszeć go w aż tak surowym repertuarze, jak na płycie „Chciałem być żeglarzem”. Nie zmienia to jednak faktu, że album ten ma swój urok.

Rafał Chojnacki

Xarnege „Gaueko lan musika”

Przyznaję, że jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałem zespołu, który łączyłby w swoim repertuarze brzmienia gaskońskie z baskijskimi. Z dwóch tak ciekawych źródeł wytrysnęło jednak wspólne źródło i nazywa się ono Xarnege.
Jednak nie tylko sam pomysł na repertuar grupy zasługuje tu na pochwałę. Xarnege to po prostu dobra grupa folkowa, prezentująca granie na europejskim poziomie. Sporo tu brzmień fletów i piszczałek, charakterystycznych dla muzyki ludowej obu regionów, jednak aranżacje, mimo, że akustyczne, dążą raczej w kierunku tego, co w folku nowoczesne, nie wyzbywając się przy tym wszystkiego co właściwe dla regionów z których muzycy czerpią inspiracje.
Mimo, że Gaskonię i Kraj Basków dzieli granica, to muzycy Xarnege przekraczają ją swobodnie w obie strony, tworząc nową jakość z tego, co dotąd dzieliło sąsiadów.
Nie brakuje tu skocznej muzyki i pięknych, tchnących niekiedy dawnymi czasami, śpiewów. Pieśń taka, jak „Jamei jo non veirei” mogłaby się nawet w nieco zmienionej formie znaleźć na którymś ze starych albumów Malicorne.

Taclem

Various Artists „Scotland – The Music & The Song”

Zawsze uważałem, że szkocka wytwórnia Greentrax wydaje dobre płyty, ale jeszcze lepsze są składanki z najciekawszymi wykonawcami. Wiadomo przecież, że nikt nie jest w stanie przesłuchać wszystkiego co dobre w muzyce folkowej, więc takie albumy mówią wiele o tym, czego warto poszukać.
„Scotland – The Music & The Song” to pozycja niezwykła nawet jak na Greentrax, bowiem te trzy płyty, które mieszczą się w gustownie wydanym digi-packu, to historia 20 lat istnienia wytwórni. Bardzo trudno byłoby napisać o każdym z zawartych tu utworów, skupię się więc tylko na tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie.
Pierwszy krążek, zatytułowany „The Music & The Song – Part One”, otwiera świetna, choć bardzo długa, ballada grupy Coelbeg „Farewell Tae The Haven”. Trudno o lepsze otwarcie składanki, choć przecież znanych grup w katalogu Greentraxu jest więcej. Nie ma jednak wątpliwości, że wybór jest trafiony. Również klasyczna już piosenka „Mothers, Daughters, Wives”, mimo, że nagrana przez The McCalmans stosunkowo niedawno (12 lat temu), to zrosła się już ze szkockim folkiem.
Swoistym odkryciem jest dla mnie Rod Paterson, wykonujący pieśń Roberta Burnsa „Mary Morrison”. Na płytach Greentraxu zawsze takich odkryć można dokonać. Podobnym odkryciem jest Robin Laing i jego autorski utwór „The Forth Bridge Song”. Nie jest natomiast zaskoczeniem świetna forma Erica Bogle`a, którą prezentuje w balladzie „As If He Knows”. Również świetna piosenka „Canan Nan Gaidheal” brzmi świetnie, choć tu śpiewają ją Mairi MacInnes i Catherine-Ann MacPhee, a nie Karen Matheson, która wykonywała ją pierwotnie.
Drugi krążek to „2- Years at The Cutting Edge”. Zaczyna go solidny kawałek soczystego grania, czyli Shooglenifty z wiązanką „Tammienorrie Set”. Pięknie brzmi dość nietypowa dla szkockiej muzyki kompozycja Gordona Duncana „The Sleeping Time” zagrana przez grupę Coelbeg. Niesamowite jest też trio, na które składają się Tony McManus, Alain Genty i Soig Siberil. Utwór pod tytułem „Zagreb” nijak do szkockiego grania nie pasuje, ale pochodzi z nieśmiertelnej płyty „The Silent Stream”, której każdy fan celtyckiego grania powinien posłuchać.
Druga płytka, to instrumentalna wizja tego co w katalogu Greentraxu ciekawe. Roddy MacDonald, Sandy Brechin czy grupa Skyedance, to pierwsza liga szkockiego grania. Gdy dodamy do tego Scottish Power Pipe Band, grupę Peatbog Faeries, siostry Wrigley, Slainte Mhath i Keltik Elektrik, to mieszanka okaże się bardzo wybuchowa.
I wreszcie dochodzimy do krążka trzeciego, czyli „The Music & The Song – Part Two”. Otwiera go Dick Gaughan ze znaną kompozycją „Sail On” z płyty pod tym samym tytułem. Bardzo fajnie prezentuje się też ballada „Huntin` The Buntin`” w wykonaniu Deaf Shepherd. Mocną pozycją jest też piosenka „Freedom Come All Ye” w wykonaniu Jima Reida.
„Scotland – The Music & The Song” to najlepsza wizytówka muzyczna Szkocji wydana w ostatnich latach. Sporo przyjemności sprawi tym, którzy znają większość zaprezentowanych tu wykonawców, zaś tym, którzy nie znają, da materiał do nowych poszukiwań.

Taclem

Schelmish „Live”

Dopóki funkcjonują zespoły takie, jak Schelmish, niemiecka scena muzyki około-średniowiecznej będzie się miała dobrze. Płyta koncertowa z 2005 roku pokazuje nam w miarę nowe oblicze zespołu, który nie szczędzi starych brzmień, ale aranżuje je po swojemu, przede wszystkim angażując do pracy niezłą sekcję rytmiczną.
W odróżnieniu od zespołów Takich, jak In Extremo czy Saltatio Mortis muzycy Schelmish nie poszli tak bardzo w stronę gitarową. Dzięki temu ich muzyka jest trochę bardziej przestrzenna, a przede wszystkim bardziej selektywna. Pod tym kątem przypominają niekiedy swoich rodaków z grupy Faun, choć grają ciężej.
Utwory takie jak „Igni Gena” czy „Lascivus” mogą zapewnić zespołowi fanów wśród miłośników metalu, mimo, że to melodie jak najbardziej nawiązujące do typowego dla Schelmish grania.
Repertuar koncertu prezentuje dość szerokie spektrum dokonań zespołu, choć nacisk położony jest raczej na kompozycje z nowszych albumów. W niektórych przypadkach łatwo dojść do wniosku, że dopiero wykonanie koncertowe wydobyło z utworów to, co w nich najciekawsze. Dla miłośników ciekawostek na pewno interesujący będzie utwór „Ring of Fire” Johnny`ego Casha w wersji medieval-folkowej.

Rafał Chojnacki

Saltatio Mortis „Des Königs Henker”

Po światowym sukcesie In Extremo chyba nikogo nie dziwi już łączenie muzyki dawnej z metalem. Powstała już cała scena opierająca się na takim graniu.
Niemcy z Saltatio Mortis idą w ślady swoich rodaków, u nich taka muzyka świetnie się sprzedaje.
Czasem grają bardzo ciężko, ale bywają też melodyjne momenty, jak w niemal heavy metalowym refrenie „Salz der Erde” czy „Tritt ein”. Znacznie częściej jednak konstrukcje utworów przypominają kompozycje nu metalowe. Czyżby więc przyszedł czas na nu medieval metal? Być może to właściwa nazwa.
Nie ulega wątpliwości, że mieszanka pod nazwą Saltatio Mortis jest silnie energetyczna. Taka muzyka potrafi dobrze rozbudzić, o ile oczywiście ktoś jest w stanie znieść niemieckie piosenki w klimacie medieval-folkowym, podlane mocnym brzmieniem. Dla mnie osobiście najciekawsze są miejsca, gdzie solówki gra lira korbowa. Doskonale łączy się ona z ciężkim graniem i tworzy niesamowity nastrój, bez którego muzyka Saltatio Mortis nie miałaby tej siły.

Rafał Chojnacki

Orkiestra św. Mikołaja i Czeremosz „Huculskie muzyki”

Orkiestra św. Mikołaja to od kilku lat zespół poszukujący. Właściwie nigdy nie byli zwykła kapelą folkową, to również muzyczna instytucja, z której co jakiś czas wyrastają nowe projekty – zarówno muzyczne, jak i ogólnokulturowe.
Poprzedni album Orkiestry zawierał opracowania wierszy ludowej poetki, tym razem pomysłem na program zrodził się przy współpracy z Romanem Kumłykiem, liderem huculskiej kapeli Czeremosz. Z koncertu, który odbył się 24 kwietnia 2005 roku powstała ta oto płyty – „Huculskie muzyki”.
Słuchając po raz kolejny tego programu dochodzę do wniosku, że Mikołaje w wielu utworach nieco się wycofali, oddając pole kapeli Kumłyka. Powstała w ten sposób płyta, która jest jednym z surowszych materiałów w historii zespołu. Jednak być może dzięki takiemu zabiegowi otrzymaliśmy album na którym oba podmioty nie rywalizują ze sobą, a doskonale współgrają. Przykładem mogą być choćby piękne „Śpiewanki miłosne”, czy porywający za serce „Arkan”.
Są tu jednak również przykłady bardziej orkiestrowego brzmienia, do takich zaliczyć możemy choćby pieśń „Sołodeńka jabłoneczka”. Również „Kołysanka” okazuje się świetnie zbudowaną, orkiestrową ballada. „Ples” to z kolei utwór znacznie bardziej bardziej czeremoski.
Bardzo interesująca jest też „Śpiewanka o kolędowaniu”, którą musiała chyba kiedyś słyszeć Katarzyna Gaertner, skorzystała bowiem z podobnej melodii konstruując repertuar śpiewogry „Na szkle malowane”.
„Huculskie muzyki” zaskakują bogactwem brzmień. Co prawda melodie pochodzą z różnych rejonów zamieszkanych przez tą nację, ale nawet jeśli weźmiemy pod uwagę drogę, jaką do nas dotarli, to i tak zróżnicowanie tematów i emocji budzi szacunek. Kultura huculska jawi się niezwykle różnorodnie, zapewne więc pozostaje jeszcze wiele rzeczy do odkrycia. Album taki jak ten, brzmiący profesjonalnie ale również żywiołowo, to doskonały krok w kierunku popularyzacji takiej muzyki w naszym kraju. Co prawda wiele zespołów czerpie z tego źródła od lat, ale myśle, że „Huculskie muzyki” mają szansę na medialny sukces, jakiego nie odniosła jeszcze dotąd żadna płyta z folkiem tej grupy etnicznej.

Taclem

La Moresca Antica „Marinaresca”

O tradycjach włoskiego żeglowania wiemy w Polsce niewiele. Co prawda każdy słyszał pewnie co nieco o czasach podbojów weneckich, ale jeśli chodzi o wcześniejsze lata, to mam wrażenie, że jest to raczej bardzo nikła wiedza. Jeszcze słabiej znamy się na włoskiej muzyce folkowej. Owszem, niektóre tańce, czasem piosenki, są znane. Ale co jeśli połączymy pytania o włoskie żeglarstwo i muzykę folkową w jedno? Przyznam szczerze, że do niedawna ja sam poddałbym się bez walki. Jednak obcowanie z płytami grupy La Moresca Antica zmienia postać rzeczy.
Włoski zespół odwołuje się do tradycji antycznej, ale stroje muzykantów wskazują raczej na renesans. Wielu melodii i pieśni nie udało się datować, ale to, do czego udało się dotrzeć można ująć w ramy XVI-XVIII wieku, jest też sześć kompozycji współczesnych. Jednak mimo, że nie są to kompozycje antyczne, to warto posłuchać morskich pieśni ze słonecznej Italii.
Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy surowych pieśni pracy, tawernianych przyśpiewek, jak i muzyki dawnej. Do niej bowiem nawiązuje w dużej mierze brzmienie zespołu.

Rafał Chojnacki

Page 1 of 3

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén