Miesiąc: Sierpień 2005 (Page 3 of 4)

Zjamoel „Het eerste kwartier”

Flamandzka muzyka folkowa, podana w dość tradycyjny sposób, z dudami, piszczałkami i całym asortymentem instrumentów z dawnych wieków. Płyta „Het eerste kwartier” to ich drugi album i podążają na nim ścieżką wyraźnie wydeptaną na początku kariery.
Są tu wyłącznie instrumentalne kompozycje, częściowo autorskie, a częściowo tradycyjne. Dla osoby nie obeznanej z muzyką flamandzką jest to właściwie nie do odróżnienia, a pokrewieństwo stylistyczne jest tak duże, że być może zmyliłoby również specjalistę. Są co prawda aranżacje, które (zgodnie z tytułem) brzmią np. jak kompozycja dla dixielandu, ale to tylko aranż, sama melodia ma więcej wspólnego z ludowym graniem.
Płyta zawiera dwanaście utworów, dość różnorodnych, które przenoszą nas na kilka chwil do Flandrii.

Taclem

Tracy Grammer „Flower of Avalon”

Gdyby było tu nieco więcej przestrzeni, można by uznać „Flower of Avalon” za album art-folkowy, kompozycje skłaniają się bowiem w taką stronę. Jednak całość zagrano dość spokojnie, bez szaleńczych improwizacji i instrumentalnych pasaży. Otrzymujemy więc amerykański folk, z odrobiną rocka i delikatnym tchnieniem akustycznej muzyki country.
Album zawiera dziewięć niepublikowanych dotąd piosenek zmarłego niedawno amerykańskiego folkowca – Dave`a Cartera. Tracy Grammer współpracowała z nim przy trzech płytach, tak więc „Flower of Avalon” to również hołd dla przyjaciela. Do tego pokłonu przychyliło się kilka innych folkowych gwiazd, jak choćby występująca gościnnie na tym albumie Mary Chapin Carpenter.
Perełki takie, jak „Gypsy Rose”, „Hey Ho” czy „Winter When He Goes” byłyby ozdobą każdego albumu. Z kolei „Laughlin Boy” to swoista ciekawostka na tej płycie, bo jako jedyny utwór jest tradycyjną amerykańską piosenką ludową.
Polecam kontakt z tą płytą i potraktowanie jej nie tylko jako hołd dla zmarłego muzyka, ale również jako zwykły, bardzo dobry album.

Rafał Chojnacki

Peregrino Gris „Peregrino Gris”

Sporo przyjemności sprawia mi wyszukiwanie muzyki celtyckiej w krajach, gdzie nikt by się jej nie spodziewał. Peregrino Gris pochodzą z Costa Rici. Grają muzykę zakorzenioną w Irlandii, Szkocji i hiszpańskiej Galicji, autorami kompozycji są Rodrigo i Eduardo Oviedo. Oprócz klimatów celtyckich inspiruje ich też literatura fantasy, ze szczególnym uwzględnieniem twórczości J.R.R. Tolkiena.
Muzyka Peregrino Gris to bardzo lekkie brzmienia, z pięknymi partiami irlandzkich dud na pierwszym planie. Nadają one typowego dla Zielonej Wyspy klimatu nawet utworom inspirowanym muzyka z Półwyspu Iberyjskiego.
Słuchając „Peregrino Gris” trudno oprzeć się wrażeniu, że te brzmienia są nieco inne. Być może to ten południowo-amerykański temperament karze muzykom inaczej podchodzić do granych melodii. Jest tu bardzo dużo przestrzeni w muzyce, nie ma ani śladu jakiegoś spięcia. Wszystko płynie, czasem szybciej, czasem wolniej, ale na pewno własną drogą. Słychać to zwłaszcza w wolniejszych utworach.
Całość jest bardzo dobrze zaaranżowana i właściwie może służyć za idealny wzorzec połączenia celtyckiego folku z klimatem z Tolkiena.

Taclem

Jugopunch „Where are We now”

Nazwa kapeli pochodzi od irlandzkiej pieśni „Jug Of Punch”, będącej jednym z popularniejszych drinking songów. Zespół Jugopunch nie ogranicza się jednak do alkoholowego repertuaru, co nie znaczy, że od niego stroni.
Na płycie „Where are We now” mamy trochę współczesnych piosenek, stylizowanych na irlandzki folk, bluegrass i bluesa. Co ciekawsze wszystko to jakoś się ze sobą miesza. Powstaje w ten sposób bardzo ciekawa muzyka, ale w tym też duża zasługa po prostu świetnych piosenek.
Pierwsza piosenka („Cold”) sprawia, że z miejsca chcemy słuchać dalej. Kolejna („Black Heart”) udowadnia nam, że zrobiliśmy dobrze nie wyłączając po pierwszej. A później już nas mają. Słuchamy płyty do końca, nawet po kilka razy, nie zdając sobie nawet sprawy, że właśnie nas zauroczyli.
Anglicy z Jugopunch grają z jednej strony tradycyjnie, z drugiej słychać wyraźnie, że zdają sobie sprawę z tego, że czas nie stoi w miejscu i że były już takie zespoły, jak Planxty, The Pogues czy The Levellers, które pchały ten folkowy wózek na co raz to nowe tory. Korzystając z ich doświadczeń Jugopunch nagrał świetną, nadającą się do wielokrotnego słuchania płytę.

Taclem

Apparatschik „Aurora”

Niemiecko-rosyjska formacja Apparatschik prezentuje swój drugi album, zatytułowany „Aurora”. jak wiemy jest to nie tylko żeńskie imię, ale też nazwa znanego krążownika. Dlatego też na okładce mamy dziewoję – nieco w stylu tych, jakie malowali niegdyś na samolotach amerykańscy żołnierze, ale bardziej przaśną, słowiańską – oraz dwie lufy.
Muzyka zawarta na tej płycie bardziej kojarzy się z wojskowym drylem, nic dziwnego, ze zaczyna się od piosenki „Soldaty”. Być może Apparatschikom zamarzyła się sława, jaką przyniosła grupie Lube piosenka „Kombat”.
Nie brakuje tu również klimatów balangowo-alkoholowych, znanych z pierwszej płyty. Utwory takie, jak „Kiki” czy „Marusia” to świetne kawałki na zakrapiane spotkanie. Muzycy mieszają swój folk-rock z elementami z innych kultur, nie powinno więc dziwić sowieckie reggae w „Kalinushka” czy ska w „Krutschkin”. Są też nostalgiczne ballady np. „Pod Oknom”.
Wszystkie teksty na płycie są tradycyjne, w muzyce gdzieniegdzie grzebano, ale też dominują tematy uznawane za ludowe. Mimo militarystycznego i wielko-radzieckiego image`u grupa ta brzmi wciąż bardzo sympatycznie, przypominając czasem The Ukrainians (z resztą „Marusia” w innej aranżacji jest też grana przez tą grupę), a innym razem nawet Boban Makovic Orchestar (pewnie przez pojawiające się czasem dęciaki). „Aurora” sprawia wrażenie płyty dojrzalszej, niż wcześniejszy album, dobrze rokuje to Apparatschikom na przyszłość.

Rafał Chojnacki

Vicki Swan & Jonny Dyer „Thumb Twiddling”

Vicky gra na szkockich smallpipes i na flecie, zaś Jonny to gitarzysta, czasem grający też na low whistle. Oboje grali wcześniej w formacji Serious Kitchen. Płyta „Thumb Twiddling”, to przede wszystkim popiś świetnej gry Vicky. Charakterystyczne brzmienie małych szkockich dud i melodie płynące z serca Górzystej Krainy, to sedno tego albumu.
Kiedy już mogłoby się wydawać, że dość ostry dźwięk tego instrumentu może nas zmęczyć, otrzymujemy łagodne brzmienia fletu, tak kojąco działają utwory „Geordie Lad”, „Catch a Cat” i „Stable Door”. Najwyraźniej muzycy przewidzieli, że może ich płyty słuchać ktoś nie przyzwyczajony do ciągłego dźwięku dud i po prostu dają mu trochę odpocząć.
Umiejętności muzyków robią spore wrażenie, więc jeśli ktoś tęskni za surowym, celtyckim graniem, niech czym prędzej poszuka wspólnej płyty Vicky Swan i Jonny Dyer. Znajdzie tu na pewno wszystko to, co ciekawe w tradycyjnej muzyce celtyckiej. Niektóre momenty, jak choćby wspomniane już utwory, które prowadzi flet mogą nieco kojarzyć się z nowszym graniem akustycznym w stylu grupy Flook.
Wśród wielu płyt czasem za bardzo udziwnionych ta jest swoistym powiewem tradycji.

Taclem

Misty River „Live at the Backgate Stage”

Żeński kwartet Misty River zauroczył mnie jakiś czas temu płytą „Willow”. W przypadku „Live at the Backgate Stage” jest podobni, słucha się płyty z rosnącą ciekawością. Świetne wokale, mieszanka brytyjskiego folku, bluegrassu i country – to właśnie to, co Amerykankom wychodzi najlepiej.
Jeśli chodzi o skład, to Misty River stanowią rasową folkową kapelę, z gitarą, banjo, skrzypcami, akordeonem i kontrabasem. Na dodatek panie bardzo dobrze radzą sobie z tymi instrumentami.
Mimo, ze są tu tylko dwie przeróbki utworów tradycyjnych, reszta to piosenki współczesne, to płyta brzmi bardzo stylowo i nie wyobrażam sobie, by niektóre z tych utworów ktoś mógł wykonać lepiej. A są tu piosenki takich tuzów, jak Tim O`Brien, Kate Wolf, Gillan Welch, czy Lyle Lovett.
Mimo, że cała płyta jest dobra, to mi osobiście najbardziej spodobały się utwory „Roseville Fair”, „God Bless That Poor Moonshiner” – to one stanowią o charakterze tej płyty.
Jak sam tytuł wskazuje „Live at the Backgate Stage” to album koncertowy. Jest jednak świetnie nagrany, co pozwala nam delektować się tą płytą, bez uczucia, że coś nam w przekazie ginie. Fakt, że koncert Misty River byłby pewnie o niebo ciekawszy, niż płyta.

Taclem

Folkabbestia „Se la rosa non si chiamerebbe rosa”

To chyba najlepsza płyta włoskich folk-rockowców. Przynajmniej są na niej najciekawsze, najbardziej przebojowe piosenki. Unikatowa mieszanka rocka, ska i folku w wersji muzyków z kraju Cezara zyskała na tym albumie wymiar, którego niełatwo było później dosięgnąć.
Piosenki takie, jak „Per Qua”, „Un Hora Sola Ti Vorrei” czy „Il mio nome E’ Bond, James Bond” dają nam jakieś pojęcie o możliwościach kompozytorskich i aranżacyjnych zespołu. Warto więc wziąć je pod uwagę, jeśli się mówi o europejskiej muzyce folk-rockowej, bo stanową one klasę same w sobie. Myślę, że z takimi kompozycjami z powodzeniem zagrozić można dominacji celtyckiego folk-rocka. Jest to możliwe, tym bardziej, że muzycy Folkabbestia nie ograniczają się tylko do muzyki w klimatach włoskich, sięgają też głębiej do muzyki południowej Europy, zahaczając chociażby o Bałkany.
Osobną ciekawostką jest tu bardzo dobra piosenka „La sinfonia di Mr. Tamburino”, będąca swoistym hołdem złożonym Bobowi Dylanowi.
Nie obyło się co prawda na płycie bez utworów gorszych. Dziwna kompozycja „Oggi si sposa Naima”, czy nieco nudnawy „Dentro la mano” nie przypadły mi raczej do gustu. Jednak ogólny rozrachunek jest bardzo dodatni, gdyby Włosi nagrywali same takie jak „Se la rosa non si chiamerebbe rosa” płyty, należałbym do najgorliwszych fanów tej kapeli. A tak jestem po prostu ich sympatykiem.

Taclem

„Na hasło „szanty” dostaję wysypki” wywiad z Jerzym Rogackim (Cztery Refy)

Zespół Cztery Refy obchodził w 2005 roku swoje dwudziestolecie. Z tej okazji, na potrzeby pisma „Szantymaniak”, przeprowadziłem wywiad z Jerzym Rogackim, twórcą grupy. Zamieszczam go w całości, bez skrótów, których wymagała od nas forma papierowa. Zapraszam do lektury.

Read More

Piotr Słupczyński & Shantymentalni

Zespół Shantymentalni istnieje od 2002 roku. Oprócz koncertów w tawernach, pubach, restauracjach gramy na różnego rodzaju imprezach rozrywkowych: festynach, spotkaniach integracyjnych oraz okazjonalnych przedsięwzięciach wymagających oprawy muzycznej.
W pierwszych latach istnienia zespół grał głównie standardy folku morskiego z dużą domieszką muzyki country, z czasem jednak do repertuaru dołączyły również spokojniejsze i nastrojowe utwory autorskie Piotra „Słupka” Słupczyńskiego. Zaowocowało to wydaniem dwupłytowego albumu – „Shantymentalni”. Kolejne lata przyniosły grupie wiele nagród i wyróżnień na największych festiwalach szanto-folkowych w całej Polsce. Wraz z sukcesami przyszły coraz liczniejsze koncerty a także zbiorowe wydawnictwa fonograficzne tj.: „Zobaczyć Morze” oraz „Szanty pod Żurawiem – premiery 2009”.
W 2009 roku zespół nagrał kolejną, tym razem w stu procentach autorską, płytę „Deja vu” oraz nakręcił swój pierwszy teledysk do utworu „Kołysanka dla Gdańska”.
W 2011 pod namową założyciela zespołu Piotra Słupczyńskiego „Shantymentalni” wzięli udział w konkursie „Przepustka do Mrągowa”. Zostali tam bardzo ciepło przyjęci i wysoko ocenieni. Jako laureaci „Przepustki do Mrągowa” wystąpili na głównej scenie XXX Pikniku Country w Mrągowie.
Obecnie już jako „Piotr Słupczyński & Shantymentalni” zespół pracuje nad nową płytą.

Zespół koncertuje w składzie:

Piotr ”Słupek” Słupczyński – śpiew, gitara, harmonijka ustna
Tomek Pawlak -śpiew, banjo, gitara, harmonijka ustna
Tomek Krueger– śpiew, perkusja
Bogdan Kaczmarek– śpiew, gitara basowa
Jacek Loroch – śpiew, mandolina
Kamila Bigus – śpiew, skrzypce
Zapraszamy na nasze koncerty zarówno solowe jak i w pełnym składzie.

Po szersze informacje na temat działalności zespołu zapraszamy na naszą stronę internetową: www.shantymentalni.pl

Page 3 of 4

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén