Kategoria: Recenzje (Page 92 of 214)

Ian Woods & Cztery Refy „Time & Tide”

Jestem zaskoczony i oczarowany. Tak chyba najłatwiej byłoby przedstawić moje odczucia związane z pierwszym przesłuchaniem tej płyty. Postanowiłem je natychmiast zapisać, żeby mi nie uciekły, gdy już przyjdzie mi pisać jej recenzję.
Kolejne kontakty z „Time & Tide” utwierdziły mnie w przekonaniu, że trudno tą płytę przecenić. Po pierwsze dlatego, że o ile nikt nie zaśpiewa zawartych tu pieśni tak stylowo, jak rodowity Anglik, pod tym względem Ian Woods jest strzałem w dziesiątkę. Po drugie zaś dlatego, że Cztery Refy brzmią tu jak rasowa kapela folkowa z Wysp.
Bardzo miłym zaskoczeniem jest dla mnie repertuar płyty. Spodziewałem się, że będzie więcej szant, a tymczasem dominują tu przepiękne morskie ballady i to w większości u nas nieznane. A nawet te, które są znane, zwykle odgrzebano w innych wersjach. „Ratcliffe Highway” czy „The Mermaid” brzmią tu zupełnie inaczej. Chyba tylko „Lowlands” i „The Going Home Song” przypominają nam jedne ze znanych u nas wersji.
Jurek Rogacki obiecywał mało znany u nas repertuar i dotrzymał słowa. Są tu świetne utwory tradycyjne, jak „Bold Nelson`s Praise”, „Admiral Benbow”, „The Green Bed” czy „The Saucy Bold Robber” – ten ostatni może nie aż tak bardzo nieznany, ale przynajmniej bardzo rzadko grany w Polsce, są też wreszcie piosenki przyjaciół Iana – „Cheap Boat for Sale” Jona Heslopa i „The Going Home Song” Jima Jamesa, oraz autorskie utwory samego Woodsa – „Jack the Sailor”, „Family Job”, „Ania, Kochanie”, „One More Pull” i „Cradle of the Deep”. Właściwie nie ma wśród nich nietrafionych utworów, choć te ostatnie cechuje czasem nieco inne, mniej konserwatywne, podejście do tematu morskiej tradycji. Zwłaszcza „Ania, Kochanie” i „Cradle of the Deep” mogą nieco zaskoczyć słuchaczy. W pierwszej mamy do czynienia ze świetnym poczuciem humoru Anglika, który wplata dwa sformułowania i imiona polskich dziewczyn do piosenki, która rozwija temat: „Marynarz ma kobietę w każdym porcie”. Drugi zaś utwór, to ewenement w repertuarze Czterech Refów, jest bowiem wykonany w stylistyce nawiązującej do muzyki gospel.
Jeśli miałbym się podzielić z Wami jakimiś mankamentami tej płyty, to na pewno coś by się znalazło. Ot, chociażby dziwnie brzmią czasem flety. Np. w „Jack the Sailor” są schowane bardzo mocno do tyłu i obłożone pogłosem. Brzmi to jakby wszyscy grali sobie razem a Wiktor siedział akurat w łazience i dogrywał swoje partie stamtąd. Niekiedy podobny zabieg dodaje klimatu, jak w znajdującym się obok utworze „White Copper Alley”, tylko, że w tym drugim po prostu słychać, że jednak ktoś gra.
„Time & Tide” porównywana z poprzednimi nagraniami Refów z zagranicznymi gośćmi (wydano kasety z Simonem Spaldingiem i Kenem Stephensem) jest niesamowitym krokiem naprzód. Z resztą zespół chyba jeszcze nigdy nie brzmiał tak dobrze w roli akompaniatorów. Nawiązali tu równorzędny dialog z Woodsem i wyszło im to wyśmienicie.

Rafał Chojnacki

Jack the Lad „Old Straight Track „

Jedna z najlepszych folk-rockowych grup na Wyspach Brytyjskich nagrała jedną z najlepszych płyt w tym gatunku. Album „Old Straight Track” powstał w 1974 roku i słuchając dziś jego zremasterowanej wersji stwierdzam, że Alan Hull i Ray Jackson, którzy założyli wtedy nowy zespół zrobili doskonałą robotę. Po rozpadzie Lindisfarne nagrali bowiem krążek lepszy od wcześniejszych płyt swej macierzystej i bardziej znanej formacji.
Utwory takie jak „Fingal The Giant”, „Peggy” czy „Big Ocean Liner” mogłyby stać się wzorcem gatunku i spokojnie stać obok największych hitów Fairport Convention. Nagłe przejście z instrumentalnego „Kings Favourite” do „Marquis of Tullybardine”, to również kwintesencja tego co w folk-rocku istotne. Ta muzyka musi czasem czymś zaskoczyć, tu robi to bardzo dosłownie.
Słychać wyraźnie, że muzykom Jack the Lad nie brakowało pomysłów, czasem nie były to może pomysły najlepsze (jak w przypadku „The Wurm”), ale jeśli pomyślimy ile lat temu nagrano te utwory, to jednak nawet na te słabsze momenty można popatrzyć łaskawym okiem.

Rafał Chojnacki

Schelmish „Live”

Dopóki funkcjonują zespoły takie, jak Schelmish, niemiecka scena muzyki około-średniowiecznej będzie się miała dobrze. Płyta koncertowa z 2005 roku pokazuje nam w miarę nowe oblicze zespołu, który nie szczędzi starych brzmień, ale aranżuje je po swojemu, przede wszystkim angażując do pracy niezłą sekcję rytmiczną.
W odróżnieniu od zespołów Takich, jak In Extremo czy Saltatio Mortis muzycy Schelmish nie poszli tak bardzo w stronę gitarową. Dzięki temu ich muzyka jest trochę bardziej przestrzenna, a przede wszystkim bardziej selektywna. Pod tym kątem przypominają niekiedy swoich rodaków z grupy Faun, choć grają ciężej.
Utwory takie jak „Igni Gena” czy „Lascivus” mogą zapewnić zespołowi fanów wśród miłośników metalu, mimo, że to melodie jak najbardziej nawiązujące do typowego dla Schelmish grania.
Repertuar koncertu prezentuje dość szerokie spektrum dokonań zespołu, choć nacisk położony jest raczej na kompozycje z nowszych albumów. W niektórych przypadkach łatwo dojść do wniosku, że dopiero wykonanie koncertowe wydobyło z utworów to, co w nich najciekawsze. Dla miłośników ciekawostek na pewno interesujący będzie utwór „Ring of Fire” Johnny`ego Casha w wersji medieval-folkowej.

Rafał Chojnacki

And Did Those Feet „Forgetting the Shadows of History”

Album „Forgetting the Shadows of History” to płyta natchniona, jakże może być inaczej, skoro nazwa zespołu pochodzi z wiersza Williama Blake`a.
Muzyka zawarta na „Forgetting the Shadows of History” nie jest jednak tak mroczna jak blake`owskie wiersze. Więcej w niej przestrzeni i światła. Główną inspiracją grupy And Did Those Feet jest bowiem ludowa tradycja Walii. Dziś to chyba najmniej wyeksponowana kraina celtycka, której kultura nie jest dla nas tak oczywista, jak bretońska czy irlandzka.
Brzmienia harfy, piękne wokale czy też odrobina klawiszowego podkładu, to przepis na płytę łatwą w odbiorze. „Forgetting the Shadows of History” niewątpliwie taką płytą jest, choć czasem zbyt klasyczny (niemal operowy) głos Iny Williams, jednej z wokalistek zespołu, może burzyć nieco konstrukcję utworów.
Płyta spodoba się zapewne miłośnikom ballad Enyi, ale przede wszystkim płyt projektu Secret Garden, gdyż do niego jest chyba najbardziej podobna.

Rafał Chojnacki

Various Artists „Scotland – The Music & The Song”

Zawsze uważałem, że szkocka wytwórnia Greentrax wydaje dobre płyty, ale jeszcze lepsze są składanki z najciekawszymi wykonawcami. Wiadomo przecież, że nikt nie jest w stanie przesłuchać wszystkiego co dobre w muzyce folkowej, więc takie albumy mówią wiele o tym, czego warto poszukać.
„Scotland – The Music & The Song” to pozycja niezwykła nawet jak na Greentrax, bowiem te trzy płyty, które mieszczą się w gustownie wydanym digi-packu, to historia 20 lat istnienia wytwórni. Bardzo trudno byłoby napisać o każdym z zawartych tu utworów, skupię się więc tylko na tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie.
Pierwszy krążek, zatytułowany „The Music & The Song – Part One”, otwiera świetna, choć bardzo długa, ballada grupy Coelbeg „Farewell Tae The Haven”. Trudno o lepsze otwarcie składanki, choć przecież znanych grup w katalogu Greentraxu jest więcej. Nie ma jednak wątpliwości, że wybór jest trafiony. Również klasyczna już piosenka „Mothers, Daughters, Wives”, mimo, że nagrana przez The McCalmans stosunkowo niedawno (12 lat temu), to zrosła się już ze szkockim folkiem.
Swoistym odkryciem jest dla mnie Rod Paterson, wykonujący pieśń Roberta Burnsa „Mary Morrison”. Na płytach Greentraxu zawsze takich odkryć można dokonać. Podobnym odkryciem jest Robin Laing i jego autorski utwór „The Forth Bridge Song”. Nie jest natomiast zaskoczeniem świetna forma Erica Bogle`a, którą prezentuje w balladzie „As If He Knows”. Również świetna piosenka „Canan Nan Gaidheal” brzmi świetnie, choć tu śpiewają ją Mairi MacInnes i Catherine-Ann MacPhee, a nie Karen Matheson, która wykonywała ją pierwotnie.
Drugi krążek to „2- Years at The Cutting Edge”. Zaczyna go solidny kawałek soczystego grania, czyli Shooglenifty z wiązanką „Tammienorrie Set”. Pięknie brzmi dość nietypowa dla szkockiej muzyki kompozycja Gordona Duncana „The Sleeping Time” zagrana przez grupę Coelbeg. Niesamowite jest też trio, na które składają się Tony McManus, Alain Genty i Soig Siberil. Utwór pod tytułem „Zagreb” nijak do szkockiego grania nie pasuje, ale pochodzi z nieśmiertelnej płyty „The Silent Stream”, której każdy fan celtyckiego grania powinien posłuchać.
Druga płytka, to instrumentalna wizja tego co w katalogu Greentraxu ciekawe. Roddy MacDonald, Sandy Brechin czy grupa Skyedance, to pierwsza liga szkockiego grania. Gdy dodamy do tego Scottish Power Pipe Band, grupę Peatbog Faeries, siostry Wrigley, Slainte Mhath i Keltik Elektrik, to mieszanka okaże się bardzo wybuchowa.
I wreszcie dochodzimy do krążka trzeciego, czyli „The Music & The Song – Part Two”. Otwiera go Dick Gaughan ze znaną kompozycją „Sail On” z płyty pod tym samym tytułem. Bardzo fajnie prezentuje się też ballada „Huntin` The Buntin`” w wykonaniu Deaf Shepherd. Mocną pozycją jest też piosenka „Freedom Come All Ye” w wykonaniu Jima Reida.
„Scotland – The Music & The Song” to najlepsza wizytówka muzyczna Szkocji wydana w ostatnich latach. Sporo przyjemności sprawi tym, którzy znają większość zaprezentowanych tu wykonawców, zaś tym, którzy nie znają, da materiał do nowych poszukiwań.

Taclem

Cactus Pickers „Hola, Tornado!”

Francuska grupa Cactus Pickers daje sobie doskonale radę z repertuarem hillbilly i bluegrass. Przyznam jednak, że pierwszy z tych gatunków nie budzi we mnie aż takiego entuzjazmu, zwłaszcza że zapodano go w sposób country-rockowy. Nie znaczy to bynajmniej, że „Hillbilly Rock”, „A Little Honky Tonkin`” czy „Honky Tonk Hardwood Floor” to złe piosenki. Po prostu do mnie nie trafiają, choć zdaję sobie sprawę z potencjału, który w nich tkwi.
Zdecydowanie wolę jednak soczyste granie, takie jak w „I Need My Baby Back”, „Hallelujah, I`m Ready” czy „Why Don`t You Tell Me So”.
Francuzi grają bardzo przyzwoicie, na dodatek ich wykonania tryskają energią i radością płynącą z muzykowania. Widać to już nawet po okładce, gdzie muzycy prezentują się w strojach żywcem wyciągniętych z filmu o Zorro, a na froncie mamy kaktusa stylizowanego na tego właśnie bohatera.
Słuchając płyty warto też zwrócić uwagę na wirtuozerskie popisy zaproszonego na płytę skrzypka Thierry`ego Lecocqa.

Rafał Chojnacki

Xarnege „Gaueko lan musika”

Przyznaję, że jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałem zespołu, który łączyłby w swoim repertuarze brzmienia gaskońskie z baskijskimi. Z dwóch tak ciekawych źródeł wytrysnęło jednak wspólne źródło i nazywa się ono Xarnege.
Jednak nie tylko sam pomysł na repertuar grupy zasługuje tu na pochwałę. Xarnege to po prostu dobra grupa folkowa, prezentująca granie na europejskim poziomie. Sporo tu brzmień fletów i piszczałek, charakterystycznych dla muzyki ludowej obu regionów, jednak aranżacje, mimo, że akustyczne, dążą raczej w kierunku tego, co w folku nowoczesne, nie wyzbywając się przy tym wszystkiego co właściwe dla regionów z których muzycy czerpią inspiracje.
Mimo, że Gaskonię i Kraj Basków dzieli granica, to muzycy Xarnege przekraczają ją swobodnie w obie strony, tworząc nową jakość z tego, co dotąd dzieliło sąsiadów.
Nie brakuje tu skocznej muzyki i pięknych, tchnących niekiedy dawnymi czasami, śpiewów. Pieśń taka, jak „Jamei jo non veirei” mogłaby się nawet w nieco zmienionej formie znaleźć na którymś ze starych albumów Malicorne.

Taclem

Catherine Howe „Princelet Street”

Piękny, nagrany z dużym wyczuciem, album „Princelet Street” zawiera najnowsze nagrania amerykańskiej wokalistki. Swoje folkowe piosenki śpiewała wcześniej u boku takich wykonawców, jak Chris de Burgh czy Randy Edleman. Dziś jest już po 50-tce, ale jej utwory nie tracą siły, jaką miały kiedyś. „Princelet Street” nie jest więc gorszym albumem niż choćby piękny „Silent Mother Nature”.
Po lekko soulowej piosence tytułowej mamy tu zaskakująco spokojną balladę „You Never Know”, ze świetną partią smyczkową. Kolejne piosenki mają mniej lub bardziej folkowy charakter, a niektóre z nich, jak choćby „All I Can Say” mogłyby się znaleźć np. w repertuarze Steeleye Span, zaś utwór „Brothers” pasowałby do niektórych płyt Clannadu.
Niekiedy, jak w „You Are” i „One Percent”, zaplącze się tu nieco jazzu, płyta nie jest więc monotonna i przeznaczona tylko dla folkowców.

Taclem

Fairport Convention „Fairport Convention”

Ten album mógłby być zatytułowany „Narodziny gwiazdy”, jest bowiem nie tylko kamieniem milowym w dziejach europejskiego folku, ale również po prostu pierwszą płytą najpopularniejszej angielskiej grupy folk-rockowej.
„Fairport Convention” to jeszcze album bardzo zachowawczy, zapatrzony w to, co działo się w amerykańskiej muzyce folkowej. Jednak nie brak na nim już typowo brytyjskiego grania, które na późniejszych albumach rozwinęło się w rozpoznawalny styl zespołu. Co ciekawe jak na tak rewolucyjny album „Fairport Convention” nie zaskakuje aż tak, jak można by się tego spodziewać.
Pierwszy album Fairportów, to jeszcze czas przed przyłączeniem się do grupy charyzmatycznej wokalistki – Sandy Denny. Judy Dyble, która śpiewa na tej płycie nie jest tak wielką śpiewaczką, jak jej następczyni. Jest tu jednak sporo utworów („Decameron”, „Jack O`Diamonds” czy „Chelsea Morning”) które dziś odbierana są jako brytyjskie klasyki, więc choćby ze względu na to warto posłuchać ich pierwotnych wersji (nowe są bowiem często bardzo odmienne).
Kolejną kompaktową edycję płyty wzbogacają cztery nagrania Fairportów z tego samego okresu, oraz wspomnienia Ashleya Hutchingsa zamieszczone we wkładce.

Taclem

Ilgi „Ne Uz Vienu Dienu”

Łotewska grupa Ilgi przekonała mnie już kiedyś do opinii, że nie nagrywają oni kiepskich płyt. Album „Ne Uz Vienu Dienu” sprawia, że podtrzymuję moje zdanie. Wysoka kultura muzyczna Łotyszy jest tu słyszalna w każdym niemal dźwięku.
Gdybym miał porównywać Ilgi do kapel z tzw. zachodniego kręgu kulturowego, to wyszłoby coś na kształt skrzyżowania Clannadu z Dead Can Dance, oczywiście z rdzennie łotewskimi inspiracjami muzycznymi. Kiedy jednak słucha się np. utworu „Tautiet‘s judza, balinš judza”, to przed oczyma stają obrazy, jakie niegdyś malowały się podczas słuchania wspomnianych wyżej zespołów.
Nie brakuje tu nieco bardziej przaśnych, folkowych brzmień – „Aizalaida sauleite”, „Ai, mate, ai, mate” i „Škiraties(i), zosu pulki”. Najciekawsze jednak są bardziej nostalgiczne, pięknie snujące się ballady, jak „Viena saule, viena zeme”.
Czasem pojawiają się nawet brzmienia bardziej nowoczesne. „Dej, eglite, lec, eglite” przykład takiego rozwiązania. Innym razem, tak jak w „Ligodama upe nesa”, muzyka staje się bardziej transowa i oniryczna.
Ilgi to grupa, która cieszy się na świecie rosnącym wciąż szacunkiem. Mam wrażenie, że to szacunek zasłużony, bo „Ne Uz Vienu Dienu” to album, który ma szansę stać się przebojem wszędzie tam, gdzie publiczność potrafi docenić dobrze pomyślany i świetnie wykonany folk.

Rafał Chojnacki

Page 92 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén