Żeńskie trio The Cracker Cats to grupa wykonująca kanadyjską odmianę takich gatunków, jak country, folk i bluegrass. Co prawda na okładce panie wyglądają, jakby właśnie uciekły z jakiegoś saloonu na Dzikim Zachodzie, jednak zdjęcia z koncertów sugerują, że ubierają się normalnie.
W muzyce zespołu słychać również, że upłynęło sporo czasu od kiedy po preriach ganiali Indianie, a Buffallo Bill zakładał swój słynny cyrk. To nie muzyka z czasów gorączki złota w Klondike, ale jej świadoma i przede wszystkim dojrzała kontynuacja. Mimo oczywistego przywiązania do muzyki tradycyjnej i akustycznego brzmienia mamy tu do czynienia z na wskorś nowoczesnym podejściem.
Niekiedy, jak w „Workin`”, „Out on the Road” brzmienie uproszczone jest do minimum. W tych kawałkach zespołowi najbliżej jest do country. Z kolei bardziej techniczne wykonania, jak „Hey Love”, „Darkness” i „Storm Clouds” są znacznie bliżej autorskiego folku. Jest też wycieczka w okolice gospel-country w „Sister Sing”.
Kiedy docieramy do kończącej album ballady „Another Goodbye”, okazuje się, że płyta ma słabe strony – jest krótka, trwa nie całe 30 minut.
Muzyka tria bywa niekiedy nieco mroczna. Nic dziwnego – tytuł płyty zobowiązuje. Z czego tu się cieszyć, gdy w butelkach pusto, a serca złamane.
Kategoria: Recenzje (Page 78 of 214)
Dzięki popularności thrillerów Dana Browna (na czele ze słynnym „Kodem Leonarda da Vinci”) coraz więcej ludzi interesuje się literaturą z pogranicza fikcji i tajemnic historii. Myślę, że to doskonały moment, by przypomnieć piękną płyte Hollienei.
Album „Vision of the Grail” został wydany w 1996 roku i zawiera głównie współcześnie pisane utwory oparte na brzmieniach celtyckich. Pojawiają się też dwie melodie tradycyjne, czyli „Scarborough Fair” i „Searching for Lambs”. Oczywiście znając Hollineneę wiemy, że na pierwszym planie obowiązkowo musi pojawiać się harfa.
Muzyczna ilustracja celtyckich mitów i ich związków z legendami o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu, to płyta, której równie dobrze słucha się w domowym zaciszu, jak i podczas pracy. Ja uwielbiam włączać ją podczas czytania książek. Zwłaszcza takich, o jakich wspominałem powyżej.
„Vision of the Grail” to pierwsza płyta harfistki. Album ten powinien spotkać się z zainteresowaniem miłośników wczesnych dzieł Enyi, Clannadu i Loreeny MacKennit.
Wśród harfistek o celtyckich korzeniach Kristi Bartleson zaskakuje nie tylko pięknym, bardzo delikatnym głosem, ale również pewną odwagą muzyczna. Przede wszystkim wiąże się to z repertuarem płyty „The Willow Tree”.
Jak to często w takich przypadkach bywa album wypełnia mieszanka autorskich i tradycyjnych utworów. Nowość polega tu jednak na tym, że Kristi sięgnęła do tradycji amerykańskiej, nie angielskiej, irlandzkiej, czy szkockiej. Co prawda korzeni niektórych utworów (jak np. „Silver Dagger”) możemy doszukiwać się w Starym Świecie, jednak wersje, którymi inspirowała się harfistka należą do spuścizny amerykańskiej.
Muzycy zaproszeni przez Kristi Bartleson do nagrania tej płyty, to nie tylko folkowi specjaliści od etnicznych instrumentów (jak flety, tin whistle, bodhran czy quena), ale również jazzmeni. Stąd w niektórych utworach pojawiają się instrumentalne partie grane na saksofonie. Dodaje to sporo uroku, podobnie, jak wykorzystany w jednym utworze syntezator. Okazuje się, że jeśli używa się go z umiarem, to daje o niebo lepsze efekty. Dowodem może być zamieszczony na „The Willow Tree” utwór „Something New”.
Kristi jest również wspierana wokalnie, nie ma więc studyjnych nakładek, kilku brzmień tego samego głosu. Trzeba przyznać, że to jedna z najbardziej naturalnych płyt wydanych ostatnimi czasu przez znane mi harfistki. Dlatego też bez żadnych skrupułów gorąco ten album polecam.
Grupa Modern Mandolin Quartet to nietypowy skład muzyków grających na instrumentach bardzo ze sovą spokrewnionych. W składzie pojawiają się dwie mandoliny, mandola i mando-cello. Muzyka, jaką dzieki tym instrumentom wyczarowuje dla nas kwartet, to połączenie akustycznejgo world music z odrobiną jazzowej improwizacji.
„Interplay” to najbardziej jazzujący z dotychczasowych albumów zespołu. Długie, rozbudowne kompozycje, które nawiązują z jednej strony do tradycji Dalekiego Wschodu, z drugiej zaś do medytacyjnych opowieści o żywiołach. W przypadku Modern Mandolin Quartet przymiotnik „medytacyjny” nie oznacza jednak powolny i rozlazły, a raczej nawiązujący swoim klimatem do wyobrażeń o żywiołach.
Ogień rozwija się powoli i niemal czuć jak jest niebezpieczny. Ziemia jest spokojna i majestatyczna, choć momentami mamy wrażenie, że następują niebezpieczne drgania. W Powietrzu czuć dużo muzycznej przestrzeni, zaś Woda zdaje się niemal płynąć, czasem tylko wąską strużką, ale stale, nieprzerwanie i dość szybko. To jeden z najbardziej zywych utworów na płycie.
Album „Interplay” przypomina czasem soundtrack do jakiegoś dreszczowca. Zmieniający się klimat, nagłe zwroty akcji i zrealizowana z rozmachem, dobrze przemyślana konstrukcja – to właśnie atuty tej płyty.
Nagrany na płycie CD-R mini album grupy Black Barrel, to płyta nietypowa. Szwedzi grający folk-rocka o celtyckich korzeniach, to już pomysł, który sam w sobie wydaje się ciekawy.
Zaczynają od „Come on out”, znanej irlandzkiej `rebel song`. Powoli rozpędzająca się maszyna o nazwie Black Barrel dochodzi w drugim utworze do tanecznego seta, przy którym trudno już utrzymać nogi w spokoju. Same zaczynają się poruszać do rytmu.
„Hans Ale” to jedyna autorska kompozycja Hansa Wigarta (wokalisty Black Barrel), jaka znalazła się na tej płycie. Utwór tkwi nieco w poetyce akustycznej odmiany zespołu the Levellers.
Dwa ostatnie utwory, to standardy folkowe w wersjach koncertowych, co ciekawe akustycznych. „Rocky Road to Dublin” zagrano oszczędnie, niemal w stylu The Dubliners. Z kolei w „The Mermaid” pojawia się już perkusja i najzwyczajniej w świecie psuje utwór. A szkoda, bo bez tej wpadki byłoby o wiele lepiej.
Świetne, niemal płaczące skrzypce, banjo, mandolina i gitara dobro, to początek płyty zatytułowanej „Mystic Cowboy”. Cóż może się znajdować na płycie, która nosi taki tytuł? „Country” – odpowiecie. Ale nie jest to pełna odpowiedź.
Owszem, muzyka amerykańska tu dominuje – country, folk i odrobina bluesa, to pierwiastki z których Bobby Earthman skonstruował swoją płytę. Tak naprawdę jednak jest to przede wszystkim popis autorski, album zawiera bowiem świetne piosenki, które mogłyby być zupełnie inaczej zaaranżowane i również brzmiałyby dobrze.
Bobby najwyraźniej czuje się pewnie właśnie w takim amerykańskim grani, nie znaczy to jednak, że boi się eksperymentów. „In Space” czy „These Fences” należą właśnie do takich utworów. W innych ingerencja nowoczesności jest nieco bardziej delikatna. Wciąż jednak słychać, że to świeża płyta.
Nie zabrakło też czegoś znanego, choć tylko jeden na trzynaście zarejestrowanych tu albumów, to cover. Mowa tu oczywiście o nieśmiertelnym „St. James Hospital”.
Nie ulega wątpliwośći, że to album raczej dla ludzi o spojrzeniu bardziej wrażliwym na nowinki, jednak tradycjonaliści zapewne zechcą posłuchać tu kilku świetnych utworów, choćby instrumentalne „Roaring Fork” czy „Aspen Morning/McNeely Breakdown”.
Od jakiegoś czasu albumy sygnowane przez Hollieneę budzą we mnie coraz większy entuzjazm. W natłoku przeróżnych projektow z pogranicza folku i muzyki relaksacyjnej tak porządnie zagrana muzyka jest rzadkością.
Na „Ascending Souls” obok inspiracji celtyckich pojawiają się też elementy bałkańskie, zwłaszcza węgierskie. Jak dla mnie brzmi to niesamowicie!
Otwierający płytę „Szera” ma w sobie coś z najlepszych nagrań Loreeny McKennitt, choć klimatem nie ustępuje też grupie Dead Can Dance. Niepokojący klimat panuje też w „Szerelem”, „Számbáni” i „Hungaria”.
Piękna pieśń „Lhasa” wprowadza do płyty nieco jaśniejszego klimatu. Podobnie jest w „Ascending Souls” i „Serenity”.
Inne utwory, jak „Hope”, „Butterfly”, „She Moved Through the Fair” i „The King will come” mogą kojarzyć się z pozostałymi, bardziej celtyckimi albumami artystki.
Dzieciństwo spędzone wśród cygańskich muzyków na Węgrzech i późniejsze doświadczenia muzyczne Hollienei to skarb. Dzieli się nim ze swymi słuchaczami tak jak potrafi najlepiej. Czasem efekt jest średni, a innym razem tak piorunujący jal w przypadku „Ascending Souls”.
Delikatne, folkowo-jazzowe granie w wykonaniu Marty Topferovej, to doskonały przykład na to, że piękną i nostalgiczną muzykę można grać nie tylko na południu Europy. Korzenie tych dźwięków tkwią jednak w muzyce latynoskiej. Co ciekawe Marta mieszka obecnie w Stanach, jest to już więc nie lada ewenement: amerykańska Czeszka śpiewająca latino-jazz.
„Flor Nocturna” to muzyka spokojna i wyważona. Nie znajdziemy tu skocznych tańców, a raczej muzykę kojarzacą się z senną tawerną czy zadymionym klubem.
Marcie towarzyszą w nagraniach znakomici muzycy, w większości ich nazwiska wskazują na latynoskie pochodzenie. Sprawia to, że lekkie, bardzo delikatne, czasem niemal senne aranżacje brzmią naturalnie i zwiewnie.
„I like singing folk songs” śpiewa w pierwszej na tym albumie piosence Butch Ross. Trzeba mu uwierzyć, bo sam tą świetną piosenkę napisał.
„The Moonshiner`s Atlas” to album po części autorski a po części przywiązany do współczesnych tuzów muzyki folkowej. Oprócz autorskich kawałków Butcha można tu znaleźć utwory tradycyjne i te, które artysta zapożyczył od Richarda Thompsona, Russella Wolffa, grupy Hippies and Hillbillies, Gillian Welch, Rickiego Lee Jonesa i Mary Chapin Carpenter. Trzeba przyznać, że wybór jest ciekawy.
Album Butcha Rossa jest wybitną płytą, jednak nie ze względu na świetnie dobrany repertuar. Nawet fajny, stylowy wokal to nie wszystko, mimo że np. w zaśpiewanym a cappella „500 Miles” brzmi rewelacyjnie. Największą ciekawość budzi jednak Appalachian Dulcimer, tajemniczy instrument, który pochodzi prawdopodobnie od liry, ale jest jakimś bocznym ogniwem w ewolucji tego instrumentu. Brzmienie kojarzy się nieco z mandoliną, innym zaś razem z irish bouzouki.
Dawno nie słyszałem tak lekko i ciekawie wymyślonej płyty. Nic dziwnego, Butch to doświadczony muzyk, który grywał już z wieloma wykonawcami muzyki folk. Jeśli jego następne solowe płyty mają mieć podobny potencjał, to już nie mogę się na nie doczekać.
Ci, którzy słuchali już wcześniejszych płyt żeńskiej grupy Coco`s Lunch, na pewno wiedzą, że to pięcioosobowa grupa pochodząca z Australii.
World music w wykonaniu Coco`s Lunch to mieszanka gospelowych technik z jazzem, folkiem i bardzo różnymi inspiracjami – wszystko to a cappella. Tym razem tematem albumu stały się piosenki dla dzieci. Zastanawiam się jednak, czy tak wymyślnie zaaranżowane piosenki spodobają się milusińskim. Mam wrażenie, że znacznie lepiej wywiązały się z tego zadania folkowe grupy Golden Bough i The Acoustics. Album Coco`s Lunch potraktowałbym raczej jako ciekawostkę.
