„Cień lotosu” to tytuł, który doskonale oddaje wszelkie możliwe barwy tego albumu. Indyjskie ragi w wykonaniu Baluji Shrivastava, to przykład muszyki, która jest kolorowa. Gniew i szczęście mieszają sie w tych dźwiękach, tworząc stanowczy, emocjonalny tygiel.
Jak przystało na muzykę indyjska sporo tu improwizacji. Baluji Shrivastav tworzy w ten sposób całe muzyczne pejzarze, które uzupełnia tradycyjne indyjskie instrumentarium. Sitar, surbahar (to taki sitar o basowym brzmieniu), dilruba (rodzaj skrzypiec) to podsatawa, której tło stanowią ciekawe instrumenty perkusyjne. Przez to album „Shadow of the Lotus” staje się bogatszy niż wcześniejsze płyty artysty (to jego czwarty album).
Baluji Shrivastav nie zawsze trzyma się zasady, że to płyta z ragami. W „Dhun Bhairvi” już sam tytuł świadczy, że to inny rodzaj muzyki. Jednak dla słuchacza, który nie jest wybitnym znawcą melodii i rytmów indyjskich pojawienie się w końcowej fazie albumu utworu z gatunku dhun nie będzie raczej problemem.
Większość kompozycji jest tu długa i rozbudowana. Najobszerniejsza, „Raag Shahana”, trwa prawie pół godziny. Nie jest to jednak muzyka nudna. Warto się o tym przekonać.
Kategoria: Recenzje (Page 72 of 214)
Dla niektórych Lief Sorbye, to tylko i wyłącznie charyzmatyczny lider amerykańskich celtic rockowców z Tempest. Rzeczywiście trzeba przyznać, że styl tego zespołu jest charakterystyczny i łatwy do zapamiętania. Niewielu jednak wie, że swego czasu grał też w formacji Golden Bough u boku Paula Espinozy i Mergie Butler. Mniej więcej z tego czasu pochodzą też solowe nagrania Norwega.
Jak wskazuje sam tytuł – „Music from Norway” – mamy tu do czynienia z folkowymi piosenkami z ojczyzny Liefa. Artysta ten do dziś jest wierny swojej nacji – na niemal każdej płycie grupy Tempest znajduje się oryginalny utwór pochodzący z północy Europy.
Mimo że słyszałem już wiele kapel z północy, to głos Liefa nie ma sobie równych. W jego wykonaniu pieśni z północy stają się niesamowicie zimne i jednocześnie pełne emocji. To również głos doskonałego storytellera. Warto poszukać tej płyty wśród starszych wydań, bo od lat nie było reedycji.
Duet Alison McMorland i Geordie McIntyre prezentuje nam przepiękny album „White Wings”, trzeci w ich wspólnym dorobku, pierwszy dla większego wydawcy. Mam nadzieję, że Greentrax Records dobrze się temu duetowi przysłuży, bo na pewno warto taką muzykę promować.
Zaczyna się od wokalnego duetu z oszczędnym skrzypcowym podkładem. Mimo, że to współczesna kompozycja Geordiego, to brzmi jak stara, wioślarska pieśń z Orkadów. W chwilę później, gdy Alison cofa się o wiele lat, sięgając po tradycyjną pieśń o Skałach Giblartaru mamy już tylko kobiecy śpiew. Jednak między współczesną a ludową pieśnią nie słyszymy żadnego dysonansu.
Kolejne utwory również są bardzo surowe. Nic dziwnego, Orkady to miejsce dość surowe, trudno spodziewać się po tamtejszych pieśniach wesołego nastroju. Jednak surowe piękno tych wykonań urzeka tak bardzo, że chce się niektórych z tych pieśni słuchać na okrągło. Do najciekawszych zaliczam „White Wings”, „The Shoreheid Boat”, „The Shira Dam” czy „Our Ship Is Ready”.
Sporo piosenek z tego albumu traktuje o tematach okołomorskich. Ale czego spodziewać się po albumie nagranym przez wyspiarzy?
Płyta jest ładnie wydana, zawiera notki do utworów, co u nas jest wciąż rzadkością. Mam nadzieję, że kolejne albumy Alison i Geordiego będą wydawane przynajmniej tak ładnie, jak ten.
Cheng Yu to mistrzyni gry na chińskich instrumentach o nazwach pipa i qin. Aktualna edycja jej pierwszego solowego albumu, to międzynarodowe wydanie płyty dostępnej początkowo tylko w Chinach, a wydanej w 2005 roku.
Cheng jest znana ze współpracy z innymi artystami, pojawiała się wcześniej na składankach, grała też na ścieżkach dźwiękowych do filmów, m.in. „Shanghai Noon” z Jackie Chanem.
Ta muzyka przenosi nas na Daleki Wschód w mgnieniu oka. Cheng doskonale gra nie tylko na instrumentach, ale też na emocjach, powodując że w jednej chwili staje nam przed oczyma zalane słońcem pole ryżowe, w innej zaś góry, lub tańczące w żywiołowym rytmie dziewczęta… Ta muzyka doskonale ilustruje chińskie prowincje, współgra z ich charakterem i naturą.
To mój pierwszy kontakt z popularną czeską grupą Gothart. Wiele osób dziwiło się nawet, że znając tyle róznych kapel folkowych, róznież z Czech, nie poznałem dotąd tej kapeli. Postanowiłem nadrobić to przy najbliższej okazji. Trafiło na płytę „Cabaret” z 2001 roku, a więc jeden z nowszych albumów grupy.
Album rozpoczyna intro, a zaraz po nim żywiołowe granie z Macedonii. Póżniej jest Bułgaria, Grecja, Rumunia, Węgry, Bośnia i Albania. Niektóre kraje reprezentowane są przez kilka utworów. Pojawiaja się też melodie opisane jako cygańskie. Zaskakuje niesamowity wręcz profesjonalizm Czechów i umiejętność żonglowania nastrojami.
Czasem jest tu skocznie i żywiołowo, nogi same aż rwą się do świetnie wykonanych bałkańskich tańców. Kiedy jednak przychodzi czas na nostalgiczną nutę, to muzyka Gothartu rozrywa serce. To prawdziwa sztuka, by w jednym srebrnym krążku zamieścić tak skrajne i jednocześnie prawdziwe emocje.
Gorąco polecam tą kapelą i oczywiście tą płytę.
Solidne, ostre i bardzo żywiołowe punk-folkowe granie od pierwszych taktów – to taktyka grupy The Killigans na zdobycie sobie serc i przychylności publiczności. Kompozycje, w większości autorskie, oscylują wokół klimatów celtyckich, z uwzględnieniem punkowego brzmienia i możliwości wykonawczych zespołu. Momentami, jak w „Ballad for My Old Man” czujemy się, jakby po irlandzką tematykę sięgneli muzycy z The Offspring. Jednak dominującą rolę odgrywa tu wciąż duch grupy Flogging Molly. I to chyba dobre rozwiązanie, bo to obecnie najbardziej rozwijający sie zespół na punk-folkowej scenie. Jeśli więc już The Killigans mają sięgać po jakieś wzorce, to niech to będą najlepsi.
Niekiedy przebijają się tu echa alkoholowego grania spod znaku The Pogues, ale znajdźcie mi na tej scenie zespół, który nigdy się tą grupą nie inspirował.
Kilka tradycyjnych motywów, po które zespół sięgnął, pokazuje nam, że mają spore pojęcie o ludowej muzyce irlandzkiej. Przeróbki „The Holy Ground” czy „The Old Orange Flute” dająnam sygnał, że muzycy The Killigans lubią się czasem pobawić w aranżowanie starych tematów. I słusznie. Oby tak dalej!
Jak na punk-folkową kapelę, to większości zaprezentowanych tu utworów The Killigans prezentują siębardzo przejrzyście. Słychać co grają, nie atakują ścianą dźwięku, jak to mają czasem w zwyczaju The Real MacKenzies. Jeśli nie utoną w morzu punk-folkowych kapel i nagrają wkrótce kolejny album, to jest szansa, że szybko dołączą do panteonu tej sceny.
Robin Laing to artysta z Edynburga, którego utwory pojawiają się w repertuarach wielu folkowych kapel. Tym razem mamy do czynienia z solowym projektem muzycznym.
O ile piosenki są wybitnie folkowe, napisane z charakterystycznym dla anglisaskiego kręgu kulturowego klimatem, to wykonania czasem zaskakują. Momentami pojawiają się frazy jazzujące (zwłaszcza jeśli idzie o saksofon Briana Molloya np. w „World of Whisky”). Innym razem zaś zbliżamy się do bluesa („Bottle of Gin”). Niekiedy zdarza się że aranżacje o bardziej pop-folkowym brzmieniu zdają się być nieco zbyt wygładzone (jak w „Elijah Craig” czy „A’ Bunadh”). Jednak stylistyka ta nie przeszkadza w odbiorze.
O sile tej płyty świadczą przede wszystkiem doskonałe kompozycje. „World of Whisky”, „Speyside Whisky Song”, „Uisquebaugh Baul” czy „” to folkowe perełki. Autorskie wykonania Robina Lainga są ciekawe, ale myślę, że piosenki te, dopiero kiedy trafią na podatny grunt dobrej folkowej kapeli, na nowo odżyją. Jako że większość kawałków jest o whisky, to ciekawie by było, gdyby zajęła się nimi jakaś bałaganiarska folk-rockowa grupa. Chyba nawet jestem w stanie już sobie to wyobrazić.
„Swamp Ceili” to bardzo radosny folkowy album, nagrany przez niepoprawnego folkowca i jego przyjaciół. Sam Bartlett gra na tenorowym banjo, ale jego zainteresowania wykraczają daleko poza tradycyjny folk. Jest tu bluegrass, trochę bluesa, country a nawet folk-rockowe fragmenty.
Sam grywał w wielu grupach, stąd też na jego płytach pojawia się sporo muzyków związanych z amerykańską sceną muzyki folk & country.
Najlepszy fragment na płycie, to „The Parting Glass” wykonany a capella i instrumentalny „O`Connell`s Trip to Parliament”.
Album „Swamp Ceili” aż skrzy się od dobrych pomysłów. Jest jednak nieco eklektyczny i niespójny. Trudno więc słuchać go w tle, trzeba raczej włączyć „odbiór świadomy”.
Debiutancka płyta irlandzkiej skrzypaczki i kompozytorki okazuje się nie lada wydarzeniem. Na tej płycie pojawiają się bowiem takie sławy celtyckiego grania, jak Manus Lunny, Donald Shaw czy Micheal Mc Goldrick. Już sam fakt, że swoimi nazwiskami firmują ta produkcję sprawia, że warto na chwilę się prz niej zatrzymać.
Njwiększy atut płyty, to piękne skrzypcowe brzmienia – nic dziwnego Theresa Kavanagh jesdwukrotną zwycięzczynią skrzypcowych Mistrzostw w Uksterze. Bardzo ważne są też autorskie kompozycje, których jest całkiem sporo. Brzmią świeżo, ale nie tracą charakterystycznych dla muzyki celtyckiej elementów, napisano je z wielką znajomością tradycyjnego grania.
EP-ka niemieckich folk-rockowców z The Brogues zaczyna się od żywiołowych skrzypiec w „Celtas Cortas”. Wysokoenergetyczny, mało znany motyw muzyczny, przenosi nas w niemal folk-metalowe rejony. Solówki rodem z albumów Iron Maiden, przemieszane z ostrymi skrzypcami – to utwór który nie pozostawi nikogo obojętnym.
Kolejne trzy utwory, to już bardziej znane standardy: „Spancill Hill”, „Mairi´s Wedding” i „Foggy Dew” w wykonaniu The Brogues zamieniają się kolejno w ciężkawe folk-rock owe kawałki. „Spancill Hill” to folky-reggae z elementami gotyku, „Mairi´s Wedding” (opatrzone nową muzyką), staje się kompozycją z pogranicza rockowej ballady, folku i nu metalu. Folk-rockowa „Foggy Dew” oczywiście też się zmienia. Trzeba przyznać, że muzycy włożyli sporo pracy w te melodie, w jednym momencie zmieniajac moje myślenie o EP-ce z coverami, na znacznie bardziej pozytywne myślenie o autorskim podejściu do klasyków.
Ostatni utwór „Lord of Gipsy”, to piosenka wybitnie hard rockowa, zagrana po prostu w bardziej folkowym odcieniu. Umieszczając ten krążek w odtwarzaczu nie spodziewałem się odkryć. A jednak się myliłem.
