Niemiecki zespół Cornamusa, to najwyraźniej już druga fala celtycko-medievalnego folk-metalu. Chyba nie ma innej nazwy dla tej muzyki. W brzmieniu kapeli wyraźnie słychać że zdają sobie sprawę, że przed nimi grali już kiedyś takie dźwięki ludzie z Fiddler`s Green i In Extremo. Cornamusa chce usadowić się pomiędzy tymi – dość w sumie odmiennymi zespołami.
Jednak to nie wszystko. Ciągnie ich też do zwykłego heavy metalu. Stąd utwory takie jak „Run from the Devil”, „Bad Boys”, „She is a Vixen” są właśnie z tego nurtu. Mamy nawet łzawą balladę w stylu Scorpions – „Catching the Wind”.
Najciekawsze folkowe utwory, to „Walk all over You”, „Drinking all night long”, „Ebony Eyes” i świetny, roztańczony „Come to Cornamusa”.
Szkoda, że proporcje wyglądają nieco niekorzystnie dla zespołu, bo nijakich utworów jest na płycie sporo. Cornamusa ma jednak szansę stać się ciekawą grupą. Przekonamy się o tym niebawem, bowiem nadchodzi już ich kolejny album.
Kategoria: Recenzje (Page 68 of 214)
Grupa Passat kojarzyła mi się do tej pory z nurtem piosenki żeglarskiej raczej bliższym piosence turystycznej. Okazuje się jednak, że mimo repertuaru charakterystycznego dla zespołów w których główną rolę grają wokalistki, jest tu zdumiewająco dużo folku. Dotyczy to zarówno melodii tradycyjnych (jest ich tu siedem, a więc stanowią większość), jak i piosenek autorskich, stylizowanych na żeglarski folk.
Dobre wrażenie robi już pierwszy z utworów, zatytułowany „Marchete”, który zwiastuje muzykę sprzyjającą tawernianej zabawie. Po chwili jednak mamy możliwość wyciszenia się, bo przed nami jedna z najbardziej dystyngowanych ballad folkowych. Oto właśnie pod tytułem „Syrenada” ukrywa się „Greensleeves”, ballada, której legenda każe nam wierzyć, że napisał ją król Henryk VIII dla Anny Boleyn.
Autorski utwór „Więc rumu nalej” nie należy do zbyt udanych kompozycji. Właściwie można powiedzieć, że to najsłabszy fragment płyty. Momentami gitary nie bardzo wiedzą co chcą robić, można odnieść wrażenie, że utwór ten mógłby zabrzmieć nieźle a cappella. Tyle tylko, że zdarza się tu okropne akcentowanie. Niektórych słów po prostu nie można akcentować inaczej, niż na przedostatnią sylabę. Podporządkowanie za wszelką cenę linii melodycznej wokalu, bez względu na tekst nie daje nigdy dobrych rezultatów.
Jedyny na płycie utwór instrumentalny, zatytułowany „Polka”, to uśrednione do jednego rytmu różne melodie, niektóre znane, inne mniej. Ciekawostką jest tu perkusja, które podbija rytm tej krótkiej kompozycji.
Utwór „Rozterki żeglarza” zaskoczył mnie swoją nostalgią. Folkowa ballada, urozmaicona trąbką, to rzadkość. Warto tego posłuchać, zwłaszcza że ma świetny tekst.
Kolejna autorska piosenka „Twym domem morze”, to już znacznie lepszy utwór. Kojarzy się nieco z estetyką grupy Blackmore`s Night. Co prawda grupa Ritchego Blackmoore`a to dziś projekt pop-folkowy, ale za to z najwyższej półki, porównanie nie powinno więc grupie ubliżać. Dziwnie się za to robi, gdy posłuchamy dokładniej melodii „Żegluj Stary”. Zdaję sobie sprawę, że inspiracje są możliwe i że w sumie jest to wykonalne, żeby Anna Górecka napisała taką właśnie muzykę. Jednak jak dla mnie sedno tego utworu, to nieśmiertelny rockowy klasyk „We Will Rock You”. Jeśli to zawoalowany cover, to jestem nieco rozczarowany. Stawiam więc na wersję z nieświadomym naśladownictwem.
Tytułowy utwór „Zatańcz z Irmą”, to też piosenka autorska. Nie wiem czy najlepsza, ale na pewno przynajmniej dobra. Z kolei „Będzie mój”, to kolejna piękna ballada folkowa. Zastanawiam się czasem, czy gdyby tak nie brzmiała cała płyta, to nie byłby to jeden z najlepszych fonogramów na scenie sznatowej. Zdaję sobie jednak sprawę, że na pierwszej płycie grupa chce zwykle zamieścić najlepsze utwory z całego swego repertuaru. Stąd też pewnie nie pasująca do stylistyki albumu „Tawerna”. Aranżacja na niby-reggae, zwłaszcza w partii gitary (czyżby znów nie było wiadomo co grać?) po prostu psuje utwór.
Tak oto dochodzimy do mojego ulubionego utworu na płycie – „Dopłyniemy tam”. Świetne folkowe skrzypce, grające irlandzkiego hornpipe`a i po prostu świetna piosenka. To jest to! Obok ballad takie oblicze Passatu odpowiada mi najbardziej.
Album zamyka wesoła piosenka „Wypijmy jeszcze raz”. Fajna, skoczna i pozostawiająca dobre wrażenie.
Obiecałem sobie, że nie będę rozpatrywał tej płyty w kategoriach debiutu. Passat to już zespół dojrzały i powinien wydać płytę przemyślaną. Tymczasem mamy tu zbiór dobrych piosenek, ale bez jakiejś wspólnej myśli, łączy je tylko żeglarska, czy też raczej morska tematyka. Również nagrania brzmią nieco odmiennie, troszkę tak, jakby nagrywano płytkę na raty.
Jednak mimo wspomnianych tu argumentów „Zatańcz z Irmą”, to porządny album, którego warto posłuchać.
Szwedzka grupa The Raven, to kapela dobrze obeznana z punk-folkowym repertuarem. Ta niewielka koncertowa płytka pokazuje nam ich możliwości. Technicznie nie jest może najlepiej, ale żywiołem nadrabiają sporo.
Pubowy evergreen – „Whiskey in the Jar” brzmi tu mocno i odważnie. Tradycyjna melodia w wersji zbliżonej do The Dubliners, zagrana nieco na modłę The Pogues, z dwoma silnymi wokalami, to pierwsza z wizytówek Szwedów.
Drugi utwór, to już autorski kawałek kapeli Shane`a MacGowana. Grupie The Raven daleko do The Pogues, ale jak na warunki pubowe, to jest bardzo dobrze.
Nieco inaczej brzmi tu cover Rolling Stonesów. „Dead Flowers” wsparte jest pianinkiem, które odbiera nieco folkowego charakteru utworowi. Podobnie jest z „It`s All Over Now”. Na szczęście pomiędzy nimi jest sztandarowy kawałek The Pogues – „If I Should Fall From Grace With God”.
Reszta to już irlandzkie standardy – „Greenland Whale Fisheries” i „Irish Rover”.
Piosenki zagrane są poprawnie. nie ma jednak powodu do szaleństw, takich kapel są setki. Jeśliby repertuar był nieco bardziej oryginalny, wówczas można by podnieść nieco ocenę.
Koncertowy album zespołu Simona Mayora, to swoiste podsumowanie dziesięciu lat pracy twórczej artysty i zaprzyjaźnionych z nim muzyków. Jak wskazuje nazwa podstawę zespołu stanowią instrumentaliści grający na mandolinach. Jednak nie jest to do końca tak, jak moglibyśmy sobie wyobrażać. Pojawia się bowiem również gitara, na której gra Gerald Garcia, przedziwny wynalazek – jakim jest mandolina basowa – obsługiwany jest przez Hilary James, na mandolinach grają Simon Mayor i Richard Collins, przy czym ten ostatni lubi też czasem pobrzdękać na banjo. Zarejestrowany koncert odbył się w angielskim New Greenham.
Repertuar zespołu, zarejestrowany na „Dance of the Comedians” to zaaranżowane w pełen wigoru sposób melodie z różnych stron świata. W tej muzycznej podróży pojawia się oczywiście Italia, ojczyzna mandoliny. Jest też wycieczka do Indii, Irlandii, Szkocji czy Rosji. Pojawiają się folkowo zaaranżowane utwory Korsakowa, Griega czy Smetany. Mandolinquents nie oszczędzili również klasyków rocka i muzyki rozrywkowej, aranżując na swoją modłę między innymi utwory The Who, Nazareth, Elli Fitzgerald czy Duke`a Ellingtona.
Pomysł na muzykę mają bardzo oryginalny i nie trudno dać się zarazić ich wizją muzyki świata.
Amerykański folk, country czy nawet hillbilly – to właśnie gatunki z których Will Dudley składa swoje płyty. Ten facet był kiedyś kowbojem, ale przede wszystkim pisze piosenki. Nietrudno domyślić się jakie.
Will ma świetny głos, dość niski, z charakterystycznym amerykańskim akcentem. Jego piosenki pełne są liryki, ale kiedy trzeba potrafi zagrać szybciej, nawet do tańca.
Korzenie muzyki Willa Dudleya tkwią oczywiście w country, jadnak nawet tam gdzie do tych brzmień jej najbliżej (jak w „Colorado Horses”) piosenki zachowują własny, charakterystyczny dla wykonawcy klimat.
Wśród ballad pozytywnie wyróżniają się dwie – „Colorado Horses” i „Trying to Rope the Moon”, zaś najlepszą piosenką jest dla mnie „The Ballad of William DuBois”, utrzymana nieco w konwencji piosenek Johnny`ego Casha.
W piosenkach Dudleya pełno jest wyrzutków i buntowników nie przystosowanych do życia w społeczeństwie. Twardych i romantycznych. Nawet dziś warto zasłuchać się w takie opowieści. Być może rzeczywiście tacy ludzie gdzieś jeszcze są.
Jak określić płytę tego duetu? To celtycki folk, czy rosyjska poezja śpiewana? Mam wrażenie, że wszystkiego po trochu. Przede wszystkim tematyka jest stricte celtycka, gitara i flet dają podobny klimat. Jednak piosenki napisał Aleksy Shiriaiev, ukrywający się tu pod pseudonimem Kris. Z kolei flecistka i wokalistka pojawiająca się tu jako Shmendra, to jego małżonka Anna.
Brzmienie duetu przypomina czasem akustyczne początki polskiej grupy Cotton Cat, która też łączyła poezję z folkiem. Innym razem bliżej do krainy reprezentowanej przez grupę Krążek (znaną też jako Tak Czy Owak). Kompozycje Aleksego zwykle przypominają raczej utwory Macieja Służały z Krążka, niż małżeństwa Michalskich z Cotton Cat.
Nie brakuje na płycie elementów, które można odnieść do „fantasy folku”. To nurt, który w Rosji zdaje się kwitnąć. Pozostaje więc czekać kiedy odkryją go Polacy.
Pamiętam tą przesympatyczną czeską grupę z festiwalu w Będzinie. Zachwycili mnie lekkim graniem i bardzo twórczym podejściem do muzyki celtyckiej. Aż trudno uwierzyć, że to Czesi, nie Irlandczycy. Jednak znając wcześniej ich krajan z Dun An Doras nie byłem aż tak zaskoczony. W Polsce znalazłyby się też pewnie tak grające zespoły, ale nie mamy niestety takich wokalistek jak Veronika Souckova. Piosenki to jedne z najmocniejszych punktów płyty. Co prawda czasem, jak w „For-rest” aranżacja odchodzi nieco od celtyckiego grania, ale raczej urozmaica to płytę, niż burzy jej koncepcję.
Tak jak zapamiętałem z koncertów, tak i na płycie Marw grają bardzo delikatnie. Nawet tam gdzie gitara tworzy z bodhranem dość „gęste” tło („Cerny most”), wszystko podane jest bardzo delikatnie. Nie ma mowy o graniu na siłę.
Sporo tu brzmień pochodzących z Bretanii, ale zagranych raczej na modłę kapel wyspiarskich (jak Lunasa czy Flook), co też ciekawie prezentuje nam Marw w zestawieniu z wykonawcami z krain celtyckich.
Największym zaskoczeniem była jednak dla mnie kompozycja „Odysseas kai Kalyps”. Takiego śpiewu nie powstydziłaby się ani Loreena McKennitt, ani Lisa Gerrard. Jeśli nie wierzycie, to koniecznie musicie posłuchać jak wokalistka Marw czaruje swoim śpiewem.
Akustyczna muzyka z pogranicza folku i rocka, z silnymi akcentami poetyckimi – tak w kilku słowach można zdefiniować to co na swoim debiutanckim albumie prezentują Mountain Mirrors. Jest jednak w tej muzyce coś więcej. I nie chodzi tu bynajmniej o dodawanie kolejnych gatunków, których ślady są na tej płycie obecne.
Delikatne, bardzo subtelne dźwięki, otwierające pierwszą kompozycje („Stay Evil”) kojarzyć się mogą z jednej strony z amerykańskim folkowym graniem, z drugiej zaś z bardziej akustycznymi dokonaniami Pink Floyd czy też z ostatnimi płytami Anathemy.
Są momenty, kiedy Mountain Mirrors zbliżają się w rejony dotąd okupowane przez Nicka Drake`a, czasem blisko im również do Neila Younga. Wciąż jednak jest to ciekawie i naprawdę dobrze brzmiąca muzyka, z charakterystycznym wokalem Jeffreya J. Sandersa, który stanowi siłę sprawczą tego projektu.
Przaśna folkowa melodyjka, pochodząca zapewne z rodzinnego kraju Holendrów z Armstrong`s Patent otwiera ich album zatytułowany „Captain Nipper”. Znając wielkie szantowe chóry i słysząc takie granie obawiałem się najgorszego, ale stwierdzam teraz, że obawy okazały się płonne. Jest tu co prawda sporo chóralnego śpiewania, ale na szczęście Holendrom bliżej do pijanych marynarzy, niż do kościelnego chóru. Już tytułowy „Captain Nipper” pokazuje nam całkiem ciekawe oblicze zespołu.
Jeśli chodzi o tradycyjne szanty, to Holendrzy wychodzą w nich bardzo dobrze. Twarde, surowe brzmienia pieśni pracy („Johnson Girls”, „Fire Down Below”, „Dead Horse”) zostały bardzo wiernie oddane. Żeglarskie piosenki i pieśni znane z tawern („Can`t You Dance the Polka”, „Pay Me Down”, „Drunken Sailor”) są podane troszkę za bardzo biesiadnie, na szczęście nie brakuje też poprawnie zagranych utworów („The Rosabella”, „Rolling Down to Old Maui” – tu w wersji znanej u nas z wykonania Czterech Refów, „The Ebenezer”), będących najciekawszym wkładem zespołu w ruch szantowy. Jeszcze ciekawszy wkład to pieśni holenderskie („Amsterdam / Rotterdam”, „De Garrekwak”).
Mimo momentami nieco dziwnego brzmienia jest to płyta po którą na pewno warto sięgnąć. Po pierwsze: by poznać kilka nowych piosenek. Po drugie zaś, by odnaleźć to co grają nasze zespoły w często zupełnie innych aranżacjach.
Spokojne, głównie balladowe granie spod znaku Country i folk – to właśnie oblicze Cyrusa Clarka na tej płycie. Podtytuł płyty „California Republic” mówi nam doskonale skąd ta muzyka pochodzi.
Zachód jest dla Amerykanów wiecznie żywym mitem. W muzyce Cyrusa Clarke`a granie charakterystyczne dla knajp z muzyką country łączy się z autorskim podejściem (coś jak u nas Tomek Szwed), czasem z bluesowym posmakiem, a nawet z jakimś zaplątanym z ulicy jazzem.
Najlepsza moim zdaniem piosenka na płycie, to świetna ballada „The Hymn Of Robert Clarke”. To jedna z ciekawszych ballad folkowych jakie ostatnimi czasu słyszałem. Polecam!
