Kategoria: Recenzje (Page 67 of 214)

Lost Canyon Rangers „Carry On…”

Bardzo stylowe kawałki w stylu old time country & folk, to repertuar zespołu The Lost Canyon Rangers zawarty na płycie „Carry On…”. Mimo że w kilku miejscach członkowie zespołu odcisnęli swoję piętno, dopisując conieco do nutek czy tekstów, to jednak jest to wciąż pięknie i tradycyjnie brzmiący album.
Tam gdzie ma być spokojnie i klimatycznie, Rangerson nigdzie się nie spieszy. Już sam początem, z dumnym „Amazing Grace”, mówi nam, że nie mamy do czynienia z byle knajpianą kapela. Pokazują szacunek i respekt.
Sięgają później po mniej lub bardziej znane piosenki, m.in. Carla Perkinsa („Daddy Sang Bass”) czy Boba Fergusona („On The Wings Of A Dove”), potrafią jednak bawić się cytatami z innych standardów, wplatanymi tam, gdzie coś zaczyna się powoli na siebie nakładać. W muzyce folkowej, zapewne też w country, często spotykamy podobne motywy muzyczne i The Lost Canyon Rangers czasem to wykorzystują.
Na płycie nie brakuje szybszych, bluegrassowych momentów, ale jest też trochę zadumy. Wybrane piosenki często zwracają się w stronę Boga. To wlaśnie jemu zespół poleca w dedykacji swego zmarłego mentora i przyjaciela, Wesleya Tuttle. Bardzo pięknie brzmi to w „God Put a Rainbow in the Clouds”.

Taclem

Mattias Pérez Trio „MP3”

„Mp3” to bynajmniej nie nazwa popularnego formatu plików dźwiękowych, to po prostu skrót od nazwy zespołu. Mattias Pérez Trio specjalizuje się tradycyjnej muzyce szwedzkiej. Mimo, że grają tu głownie skrzypce (duet skrzypaczek) i gitara, to jednak trudno mówić jedynie o tradycyjnym brzmieniu. O ile głowne partie muzyczne, grane przez Ninę Anderberg i Mię Gustafsson wiodą nas w kierunku skandynawskich tradycji, o tyle grający na gitarze i mandoli Mattias Pérez przemyca do swojej gry elementy innych gatunków. Nic dziwnego, w końcu gitara nie jest instrumentem z północy.
Dzięki staraniom Mattiasa pojawiają sie tu nutki lekkiego jazzu, z tym że są ledwie wyczuwalne.
Muzyka skandynawska ma to do siebie, że oferuje dość szerokie spektrum barw. Od wolnych, bardzo zimnych, czasem nawet mrocznych melodii, po żywe tańce, kojarzące się z wiosennymi świętami. Mattias Pérez Trio wykonują ją lekko i z wyczuciem.

Taclem

Morże Być „Chce mi się morza”

Sporej odwagi trzeba dziś, by na szantowej scenie stawiać pierwsze kroki z własnym repertuarem. Grupa Morże Być jest jednak bardzo konsekwentna i od samego początku gra kompozycje Tomasza Orzechowskiego. Biorąc pod uwagę, że zespół powstał w 2006 roku, to wydanie płyty po nieco ponad roku grania jest nie lada wyczynem. Warto tu też dodać, że w tym czasie grupa Morże Być zdobyła kilka nagród i wyróżnień, w tym również na festiwalu Shanties w Krakowie.
Tytułowa kompozycja „Chce mi się morza” swoją melodią nie kojarzy nam się żaden sposób ze starymi marynarskimi piosenkami. Jest to za to utwór doskonale osadzony w świecie piosenki autorskiej. Lekka, choć jednoznacznie rockowa aranżacja dodaje tej kompozycji sporo wyrazu. Słychać, że Tomasz Orzechowski śpiewa z przekonaniem, a zespół ma świetnie opanowany warsztat.
„Byle jak, byle stąd” to utwór zagrany wokół ciekawej gitarowej zagrywki, która w pewnym momencie przechodzi w delikatny orientalizm. To kompozycja zagrana tak, by w muzyce dało się czuć dużo przestrzeni. „Byle jak, byle stąd” należy do najciekawszych kompozycji na płycie.
Folkowe nutki w „Małej Kate” pokazują, że mimo autorskiego charakteru płyty muzyka grupy Morże Być osadzona jest dość głęboko w polskiej tradycji morskiego śpiewania. Podobnie jest z piosenką „Hej Hej”, w której daje się odnaleźć dalekie echa utworów Mirka Kowalewskiego i Jerzego Kobylińskiego. Daje to ciekawą perspektywę, gdyż obaj wspomniani twórcy komponują przecież zupełnie różne piosenki.
Nawiązywanie do melodii południowych było kiedyś znacznie bardziej popularne w nurcie turystycznym i żeglarskim. Dziś piosenki w rytmie bossa novy czy samby, to już rzadkość. Jednak „Róża” próbuje wpisać się w ten nurt i dzięki przyjemnej aranżacji robi to w wdziękiem. Inną muzyczną wycieczką w odległe od szant rejony jest następna kompozycja, czyli „Tango na wyjście z portu”. Ta piosenka doskonale wpada w ucho, właśnie dzięki rytmicznemu, chóralnemu refrenowi. To jeden z najbardziej znanych koncertowych hitów zespołu, w pełni zasługujący na to miano. Kilka utworów dalej możemy się z kolei natknąć na
piosenkę „Zamiast tęsknić”, również nawiązującą muzycznie do południowych rytmów, jest to jednak znacznie mniej wyraziste, niż w przypadku dwóch powyższych kompozycji.
Przyjemnie bujająca ballada „Piosenka dla Mikołaja” daje nam chwilkę odpocząć po ognistym „Tangu…”. Zarówno muzycznie, jak i wykonawczo kojarzyć może się czasem ze stylistyką krakowskiej grupy Pod Budą. Być może również dlatego, że gdy Tomasza Orzechowskiego porusza się wokalnie w niższych rejestrach, zbliża się do brzmienia głosu Andrzeja Sikorowskiego. Kiedy jednak śpiewa wyższe partie, wrażenie to znika. Nieco szybsza „Syrena” pozostaje w kręgu poetyckim, ale muzycznie jest to kompozycja bardziej rozwinięta, niż przeciętny utwór z tego nurtu.
„Niewierny żeglarz” to kolejna ballada, która na dodatek bardzo mocno zapada w pamięć. Prawdopodobnie również dzięki ciekawemu tekstowi. Harmonijka ustna i brzmienia reggae, to niejaki eklektyzm, ale w piosence „Włóczęga” sprawdza się to doskonale. Gdybym nie wiedział, że słucham płyty grupy Morże Być, to mógłbym pomyśleć, że piosenkę tą napisał Krzysztof Jurkiewicz dla grupy Słodki Całus od Buby. Jako że od lat jestem sympatykiem tej formacji,
to opinię tą możecie uznać za komplement.
„Buliana” to z kolei świetny rytm. Lekko błądzące skrzypce są może mało irlandzkie, ale na pewno folkowe. Świetnie grająca w tej piosence sekcja dobrze „pulsuje”. Folk-rockowe, pełne ekspresji wykonanie doskonale kończy album.
W tekstach Tomasza Orzechowskiego możemy znaleźć kilka nawiązań i autocytatów (ot choćby Mała Kate, pojawiająca się ponownie w „Tangu Na Wyjście Z Portu”), powoduje to, że również w warstwie tekstowej utwory grupy Morże Być stają się rozpoznawalne.
Po takiej porcji pochwał pod adresem zespołu i jego pierwszej płyty warto jednak dorzucić do tego miodu łyżkę dziegciu. O ile łączenie stylów muzycznych generalnie wychodzi zespołowi na dobre, to prawdopodobnie znajdą się słuchacze, którzy mimo żeglarskich tekstów skojarzą taką mieszankę raczej z zagraną współcześnie piosenką turystyczną i wyślą grupę na Bazuną czy Bieszczadzkie Anioły, zamiast na festiwale szantowe. Podejrzewam jednak, że również na takich festiwalach Morże Być poradziliby sobie całkiem nieźle.
Czasami można tu mieć również nieco zastrzeżeń do wokalisty. Tomasz Orzechowski zapewne najlepiej wie jak powinno się interpretować jego własne teksty,jednak można niekiedy odnieść wrażenie, że skrócenie fraz, zamiast częstego przeciągania samogłosek w ostatnich słowach wersów, mogłoby wpłynąć pozytywnie na odbiór. Nie jest to reguła, ale kilka miejsc na płycie na pewno by na tym zyskało.
Jeszcze całkiem niedawno grupa wzbudzała sensację na festiwalach szantowych występując z instrumentami klawiszowymi. Za namową kilku osób zamienili je na akordeon, który teraz słychać w paru utworach. Mam jednak wrażenie, że o ile zmienił się instrument, to sam pomysł na granie pozostał podobny. Akordeon rzadko wychyla się poza tworzenie sympatycznego tła. A szkoda. Nie chodzi nawet o to, żeby wycinał skoczne poleczki, ale czasem odrobina akordeonowej melodii
(choćby w stylu Raz Dwa Trzy) dodałaby zapewne uroku kompozycjom zespołu.
Płyta „Chce mi się morza” udowadnia starą maksymę: „chcieć, to móc”. Na przekór wszelkim modom i opiniom mówiącym, ze młody zespół musi zaczynać od coverów, grupa Morże Być pokazuje silny autorski materiał, przyzwoicie zagrany. Czegóż chcieć więcej? Rychłej zapowiedzi kolejnego krążka.

Taclem

Mikroklimat „Za potarganym zbożem”

„Za potarganym zbożem” to archiwalne już dziś nagrania zespołu Mikroklimat. Znalazły się tu jedne z najstarszych piosenek, a same rejestracje pochodzą z lat 1994-1995. Jeden z ciekawszych zespołów z kręgów piosenki poetyckiej był wówczas wspierany m.in. przez Wasława Juszczyszyna, kojarzonego przede wszystkim z Wolną Grupą Bukowina. Trzeba przyznać, ze między tymi dwoma formacjami jest sporo podobieństw, podstawową różnica jest jednak wokal Barbary Sobolewskiej, który nadaje utworom Mikroklimatu wyjątkowego charakteru.
Nie zabrakło tu przebojowych piosenek, takich jak „Niedogotowana manna”, „Łobuz” czy „W okrągłej wieży”. Ciekawie wygląda też lista nazwisk autorów tekstów, pojawia bowiem się wśród nich zarówno Waldemar Chyliński (napisana wspólnie z Elżbietą Adamiak piosenka „Stało się życie”) jak i Edward Stachura (dwa jego wiersze: „Dziękczynienie” i Wołanie do kogoś na świecie” doczekały się tu nowego opracowania muzycznego).
Muzycznie dominuje autorskie granie z pogranicza współczesnego folku, z odrobiną bluesa jazzu. Słychać wyraźniej, że zespół doskonale czuje się w balladach i takich brzmień jest tu najwięcej. Potrafią jednak tak ładnie aranżować swoje piosenki, że w żadnym momencie nie stają się one nudne.
Zdaję sobie sprawę, że przez ponad dekadę od powstania tych nagrań wydarzyło się w piosence poetyckiej wiele. Ale uważam, że nawet po tak długim czasie grupa Mikroklimat nie ma się czego wstydzić. Wychodzą ze starcia z czasem obronną ręką.

Taclem

Mr. Irish Bastard „St. Mary`s School of Drinking”

Czasem to aż miło obserwować jak wzajemnie inspirują się kapele po obu stronach Atlantyku. Kilka lat temu ruszyła w Stanach punk-folkowa rewolucja, będąca odpowiedzią na wcześniejszy ruch sprowokowany w Europie przez kapele pokroju The Pogues. Amerykanie doczekali się już własnych gwiazd – na czele z Dropkick Murphy`s i Flogging Molly. Teraz moda na ostrzejsze, amerykańskie granie celtyckiego punk-folka wróciła do Europy. Niemiecka grupa Mr. Irish Bastard to właśnie reprezentanci tego nurtu.
„St. Mary School of Drinking” to krótka płyta, trwa ledwie 25 minut i zawiera siedem utworów. Daje to jednak jakieś pojęcie o stylistyce zespołu. W wokalu Mr. Irisha słychać wciąż żywe wpływy Shane`a MacGowana. Muzyka jest ostrzejsza, ale świetna na pubowe zabawy. Większość kompozycji to utwory autorskie, ale zaplątałą się też przeróbka folkowego klasyka, Dominica Behana („Building up and tearing England down”), oraz sfolkowany cover utworu grupy Sisters of Mercy („Temple of Love”). Zwłaszcza ten ostatni utwór brzmi intrygująco.
Podejrzewam, że o tej kapeli jeszcze usłyszymy. Niedawno koncertowali w Polsce, mam nadzieję, że jeszcze wrócą – z nowymi kawałkami w dobrym, punk-folkowym stylu.

Taclem

Naevus „Behaviour”

Nieco zaskakujący materiał brytyjskich neo-folkowców. Zamiast brzmień programowanych na komputerze tym razem użyto większej ilości żywych instrumentów, między innymi perkusji. Dobrze wpłynęło to na przejrzystość, czytelność proponowanej przez grupę muzyki. Duża w tym zasługa Johna Murphy’ego, muzyka znanego głownie z Death in June.
Jeśli chodzi o piosenki, to Naevus kontynuuje drogę, którą obrali na płycie „Soil”, zbliża ich to czasem do folkowych, czy też raczej neo-folkowych ballad. Oczywiście szybszych partii też nie brakuje, skręcają one delikatnie w kierunku alternatywnego rocka.
Jak przystało na neo-folkową płytę sporo tu dość ponurej atmosfery. Ubrano ją jednak w solidną, dobrze zaaranżowaną muzykę, przez co to co smutne, staje się piękne.

Taclem

Shannon „Psychofolk”

Zespół Shannon, to już na naszym rynku swoista marka. Słuchacze, którzy znają zespół od czasów kasety „Loch Ness”, lub chociaż płyty „Shannon”, na pewno zauważają, że każda kolejna produkcja zespołu różni się od poprzedniej, tak jakby każdą nagrywał nieco inny zespół. Tym razem rzeczywiście się tak stało, z poprzedniego składu została połowa muzyków.
Na „Psychofolku” witamy ponownie skrzypce, które nadają tym razem muzyce Shannonów dużo melodyjności. Już od otwierającego płytę „Drinker`s Wife” możemy osłuchać się ze zmianami. Marcin Drabik doskonale wpisuje swoją skrzypcową grę w brzmienie zespołu. Pojawiają się też klawiszowe brzmienia emitowane przez Marię Namysłowską. W „Ailliu na gamhna” zaczyna się ona również pojawiać jako wokalistka, na dodatek śpiewająca po gaelicku.
Instrumentalny utwór „Breton 2 na 4” nawiązuje do brzmień zespołów grających w nurcie celtic funky, nie gardzących bardziej jazzowymi frazami. Mimo że melodia przez większość czasu biegnie swoim folkowym rytmem, to w warstwie aranżacyjnej dzieje się sporo. Podobnie z resztą jest z kolejną inspiracją z tego samego rejonu – „Breton weather”.
W „Je’bean Jig” muzycy pokazują najpierw, że potrafią zagrać dość surowo, a później dają do zrozumienia, że nawet z takich brzmień może się wykluć psychofolk. Dzięki brzmieniowym modyfikacjom w podobne, psychofolkowe rejony trafiamy też w „Trip to Wales”. Za to w „Bajdulej (By the way)” pozwalają nam znów usłyszeć, że mogą zagrać łagodnie i klimatycznie. Oczywiście muzycy nie byliby sobą, gdyby w pewnym momencie nie zaczeło w tym utworze pojawiać się coś nowego. Dynamizacja nie przekreśla tu jednak selektywności – to spory atut, zwłaszcza że dotyczy praktycznie całej płyty.
Z kolei nowa aranżacja „Foggy dew” doskonale sygnalizuje, że zmiany dotyczą nie tylko nowej części repertuaru, sięgają też głębiej, do utworów, które Shannon gra od lat. Łagodny wokal Marii Namysłowskiej i jazzująca aranżacja, to całkiem inna jakość w wykonaniu tego znanego irlandzkiego evergreena.
Znany choćby z filmu „Bracie gdzie jesteś?” amerykański przebój country „I’m a man of constant sorrow” w repertuarze Shannonów staje się nagle rockową balladą. Zespół przyznaje się do inspiracji The Police, ale słychać w tej muzyce też Red Hot Chilli Peppers. Jak widać inspiracje mogą być różne. Słychać to również w utworze „Shogoon”, który brzmi niemal folk-metalowo. Duża w tym zasługa elektrycznego gitarzysty, Piotra Szymańskiego, który zagrał tu gościnnie.
Największym zaskoczeniem dla fanów Shannona będzie jednak pewnie zaśpiewany na koniec „Skibbereen”. Dwa wokale i piękna pieśń, to wszystko. Okazuje się, że niewiele potrzeba, żeby stworzyć małe arcydziełko.
Zmian na tym albumie słyszymy wiele, a jednocześnie od jakiegoś czasu (mniej więcej od płyty „Green Hipnosis”, gdyż album „Shannon” jest jeszcze zbyt nierówny) możemy mówić o czymś w rodzaju rozpoznawalnych brzmień Shannona.
Co prawda zmienił się perkusista, co również słychać, ale dzięki temu, że w zespole wciąż grają Paweł Piórkowski i Marek Kwadrans, sekcja rytmiczna zdradza podobne zamysły aranżacyjne co na poprzednich dwóch albumach. Również charakterystyczna, bardzo brawurowa gra Marcin Rumiński jest już dla słuchacza bardzo rozpoznawalna.
W przypadku poszczególnych utworów, czy nawet wcześniejszych płyt zespołu Shannon, można było mówić o jakichś konkretnych nawiązaniach do wyspiarskich grup folkowych i folk-rockowych. Coraz bardziej przekonuję się do fakty, że obecny Shannon, mimo różnic brzmieniowych i zmian, zaczyna jeszcze bardziej kojarzyć się z nazwą Shannon.

Taclem

Cindy Kalmenson „Witness”

Cindy Kalmenson opuściła swoje rodzinne miasteczko w Kaliforni z bardzo konkretnymi planami. Miała przez sześć miesięcy mieszkać i pracować w Nashville, nagrywając jednocześnie swój pierwszy, profesjonalny album. Płyta „Let Me Out Here” okazała się sukcesem, a Cindy gwiazdką tamtejszej sceny country/folk. Mieszka w Nashville już od sześciu lat, a „Witness” jest jej drugą płytą.
Jest tu sporo akustycznego folku („right or wrong”, „witness”) country („imagine that”), a nawet elementów bluesa („hobo rock star”). Artystka doskonale porusza się po tych stylistykach. Nietuzinkowy, wpadający w ucho wokal, to jej spory atut. Jeśli dodamy do niego fajne, autorskie piosenki, to repertuar „Witness” okaże się ze wszech miar interesujący.
Doskonałe wrażenie robi zawarty na tej płycie utwór napisany po hiszpańsku („gracias a la vida”), przypomina on o przeszłości dziewczyny z kalifornijskiego miasteczka.

Taclem

Katy Taylor & Amy Fradon „Welcome Brigit”

To trzecia wspólna płyta Katy Taylor i Amy Fradon. Pierwsza z nich jest przede wszystkim doskonałą wokalistką, druga zaś to wokalistka grająca też na lirze korbowej, koncertinie i fletach. Duet wspierają jeszcze dwie inne osoby – Lynn Margileth grająca na bębnach i Julie Last, obsługująca kilka instrumentów i wspierająca prace studyjne.
Rezultatem tego muzycznego spotkania jest płyta zawierająca bardzo łagodne aranżacje tradycyjnych motywów folkowych zaczerpniętych z muzyki celtyckiej i skandynawskiej z lekkim ukłonem w stronę średniowiecznych pieśni religijnych.
Album zawiera bardzo ciekawie dobrany repertuar, sporo na nim celtyckich modlitw, niekiedy śpiewanych nawet w gaelicu. Wśród pieśni nie zabrakło też tych, których autorką jest słynna Hildegard von Bingen.

Taclem

Lady Winwoods Maggot „Songs to Serenade The Dead”

To jedna z najbardziej dziwnych płyt, jakie prezentowane są na Folkowej. Psychobilly, country i amerykański folk, to zestaw, który w wykonaniu Lady Winwoods Maggot sprawdza się doskonale. Jeśli do psychodelicznej muzyki z filmów Tarantino dorzucilibyście przybrudzone gitary i wokal w stylu Shane`a MacGowana, otrzymalibyście podobną mieszankę. Z resztą kiedy zaczynają grać nieco lżej, to gna ich właśnie w rejony bliskie irlandczyźnie, może więc w porównaniu do The Pogues jest coś więcej niż zdarty wokal.
Mimo że zespół gra sporo własnych piosenek, to znalazło się tu miejsce dla kilku standardów. „Cripple Creek” utrzymane jest w elektro-folkowych rytmach, za to z „Kitchen Girl” zrobiono klimatycznego instrumentala. „The Battle of New Orleans” to utwór początkowo brzmiący jak pubowa przyśpiewka, potem zamienia się w punk-folkowy song. Ostatni z tradycyjnych motywów, „Wild Bill Jones”
Spośród autorskich utworów zespołu zdecydowanie wyróżnia się piosenka „Waiting to Die”, brzmiąca troszkę jak skrzyżowanie muzyki Nicka Cave`a z bardziej rockowym graniem.
„Songs to Serenade The Dead” to bardzo rozrywkowe granie. Mroczne serenady i pijackie śpiewy w folk-rockowych aranżacjach wychodzą zespołowi wyśmienicie. Pozostaje mi więc poszukać innych ich płyt.

Taclem

Page 67 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén