Zespół Shannon, to już na naszym rynku swoista marka. Słuchacze, którzy znają zespół od czasów kasety „Loch Ness”, lub chociaż płyty „Shannon”, na pewno zauważają, że każda kolejna produkcja zespołu różni się od poprzedniej, tak jakby każdą nagrywał nieco inny zespół. Tym razem rzeczywiście się tak stało, z poprzedniego składu została połowa muzyków.
Na „Psychofolku” witamy ponownie skrzypce, które nadają tym razem muzyce Shannonów dużo melodyjności. Już od otwierającego płytę „Drinker`s Wife” możemy osłuchać się ze zmianami. Marcin Drabik doskonale wpisuje swoją skrzypcową grę w brzmienie zespołu. Pojawiają się też klawiszowe brzmienia emitowane przez Marię Namysłowską. W „Ailliu na gamhna” zaczyna się ona również pojawiać jako wokalistka, na dodatek śpiewająca po gaelicku.
Instrumentalny utwór „Breton 2 na 4” nawiązuje do brzmień zespołów grających w nurcie celtic funky, nie gardzących bardziej jazzowymi frazami. Mimo że melodia przez większość czasu biegnie swoim folkowym rytmem, to w warstwie aranżacyjnej dzieje się sporo. Podobnie z resztą jest z kolejną inspiracją z tego samego rejonu – „Breton weather”.
W „Je’bean Jig” muzycy pokazują najpierw, że potrafią zagrać dość surowo, a później dają do zrozumienia, że nawet z takich brzmień może się wykluć psychofolk. Dzięki brzmieniowym modyfikacjom w podobne, psychofolkowe rejony trafiamy też w „Trip to Wales”. Za to w „Bajdulej (By the way)” pozwalają nam znów usłyszeć, że mogą zagrać łagodnie i klimatycznie. Oczywiście muzycy nie byliby sobą, gdyby w pewnym momencie nie zaczeło w tym utworze pojawiać się coś nowego. Dynamizacja nie przekreśla tu jednak selektywności – to spory atut, zwłaszcza że dotyczy praktycznie całej płyty.
Z kolei nowa aranżacja „Foggy dew” doskonale sygnalizuje, że zmiany dotyczą nie tylko nowej części repertuaru, sięgają też głębiej, do utworów, które Shannon gra od lat. Łagodny wokal Marii Namysłowskiej i jazzująca aranżacja, to całkiem inna jakość w wykonaniu tego znanego irlandzkiego evergreena.
Znany choćby z filmu „Bracie gdzie jesteś?” amerykański przebój country „I’m a man of constant sorrow” w repertuarze Shannonów staje się nagle rockową balladą. Zespół przyznaje się do inspiracji The Police, ale słychać w tej muzyce też Red Hot Chilli Peppers. Jak widać inspiracje mogą być różne. Słychać to również w utworze „Shogoon”, który brzmi niemal folk-metalowo. Duża w tym zasługa elektrycznego gitarzysty, Piotra Szymańskiego, który zagrał tu gościnnie.
Największym zaskoczeniem dla fanów Shannona będzie jednak pewnie zaśpiewany na koniec „Skibbereen”. Dwa wokale i piękna pieśń, to wszystko. Okazuje się, że niewiele potrzeba, żeby stworzyć małe arcydziełko.
Zmian na tym albumie słyszymy wiele, a jednocześnie od jakiegoś czasu (mniej więcej od płyty „Green Hipnosis”, gdyż album „Shannon” jest jeszcze zbyt nierówny) możemy mówić o czymś w rodzaju rozpoznawalnych brzmień Shannona.
Co prawda zmienił się perkusista, co również słychać, ale dzięki temu, że w zespole wciąż grają Paweł Piórkowski i Marek Kwadrans, sekcja rytmiczna zdradza podobne zamysły aranżacyjne co na poprzednich dwóch albumach. Również charakterystyczna, bardzo brawurowa gra Marcin Rumiński jest już dla słuchacza bardzo rozpoznawalna.
W przypadku poszczególnych utworów, czy nawet wcześniejszych płyt zespołu Shannon, można było mówić o jakichś konkretnych nawiązaniach do wyspiarskich grup folkowych i folk-rockowych. Coraz bardziej przekonuję się do fakty, że obecny Shannon, mimo różnic brzmieniowych i zmian, zaczyna jeszcze bardziej kojarzyć się z nazwą Shannon.

Taclem