Kategoria: Recenzje (Page 65 of 214)

Jacques Stotzem Simple Pleasure”

Najnowszy album Jacquesa Stotzema, belgijskiego mistrza gitary, znanego nam już z koncertowego albumu. Tym razem nie jest to płyta przekrojowa, a po prostu premierowy materiał.
Spora część tych utworów, to rezultat koncertów gitarzysty w tak egzotycznych miejscach, jak Japonia, Chiny czy Taiwan. Podczas tego rodzaju koncertów artysta tak chłonny jak Stotzem, musiał spotkać się z tamtejszą kulturą, co zaowocowało twórczym przełożeniem kilku orientalnych patentów na charakterystyczny już styl akustycznej gitary Belga.
Mimo że gra Jacquesa Stotzema może być bez żadnych oporów nazywana wirtuozerską, to jednak nie można mu zarzucić przerostu formy nad prezentowaną treścią. Utwory z „Simple Pleasure” są doskonale wyważone.

Rafał Chojnacki

Lucyan „Flute Meditations”

Dwie bardzo długie kompozycje wypełniają płytę z 1994 roku, którą Lucjan Wesołowski zatytułował „Flute meditation”. Aktualna reedycja na płycie kompaktowej ukazała się w Budapeszcie. Nic dziwnego związki polskiego muzyka z Węgrami zawsze były dość silne.
Album ten zawiera w głównej mierze muzykę wywodząca się z nurtu new age (choć w formie akustycznej, bez zbędnej elektroniki, choć brzmienia syntezatorów gdzieś w tle pobrzmiewają), jednak nad tymi kompozycjami wciąż unosi się duch muzyki świata. Główny nacisk jest tu położony na Indie, głównie za sprawą instrumentarium. Lucyan gra tu głównie na indyjskim flecie bansoori. Towarzyszy mu w tych nagraniach Mirosław Rajkowski, który zasłynął płytami z muzyką ambient, ale tu gra na indyjskiej tanpurze i eolskiej harfie. Dzięki takiemu instrumentarium muzykom daje się uciec od banalnych, płaskich brzmień z komputera.
Lucyan doskonale pokazuje się tu jako również jako kompozytor. Świetnie rozumie muzyke, którą gra, dzięki czemu jego autorskie utwory brzmią, jakby były współczesnymi transgresjami tradycyjnej muzyki indyjskiej.

Taclem

Stary Szmugler „5 Years Old”

Pięcioletnia whisky to jeszcze żaden rarytas, ale zespół z takim stażem można już potraktować całkiem poważnie. Ta właśnie płyta pokazuje stan w jakim znajduje się szczecińska grupa Stary Szmugler po pięciu latach działania.
Już wcześniej, na debiutanckim krążku „…z przemytu” dali się poznać jako morscy folkowcy z prawdziwego zdarzenia, dążący nawet w kierunku folk-rocka. Na poprzedniej płycie mogliśmy usłyszeć sporo autorskich kompozycji, świetnie wpisujących się w nurt żeglarskiego grania.
Album „5 Years Old” jest pod tym względem podobny, zawiera siedem kompozycji Kuby Knoblocha i trzy utwory tradycyjne z jego tekstami. Całości dopełnia instrumentalny utwór autorstwa skrzypaczki zespołu, Ani Kaźmierskiej i gitarzysty Staśka Durdy. Przyjrzyjmy się zatem dokładniej jak to wszystko brzmi.
Otwierająca płytę piosenka „Hej bracia” to żywa melodia z lekko folk-rockowym aranżem, wpisująca się z jednej strony w poetykę takich zespołów jak Krewni i Znajomi Królika (z najlepszego okresu płyty „Tańczony”), z drugiej zaś ma w sobie autorskie piętno Starego Szmuglera. Po tym szybkim, tanecznym utworze otrzymujemy wyciszającą „Kołysankę”. Oprócz spokojnego, ale ciekawego aranżu mamy tu też dobre wokale, to rzadkie wśród kapel folkowych, a i szantowcy nie zawsze tak fajnie sobie z tym radzą.
Świetnie rozwijająca się z początku piosenka „Nowy dom” razi niestety nieco sztampowym rozwiązaniem. Takich piosenek było już sporo, gdyby wrocławska Róża Wiatrów grała swego czasu z perkusją, to spora część ich repertuaru brzmiałaby pewnie podobnie. Nie jest to zła piosenka, tyle że nowatorstwa w niej za grosz.
Znacznie lepiej jest z „Bogiem morza”, tu mamy do czynienia z piosenką o fajnym, folkowym charakterze. Ciekawie też brzmi instrumentalna wstawka w połowie tego dość długiego utworu.
Kolejna ballada nosi tytuł „Pytania”. Jej melodia, choć autorem jest Kuba Knobloch, bardzo mocno kojarzyć się może ze słynnym „Portem Amsterdam” Jaquesa Brela. Być może to kwestia aranżacji, lub nieświadomej inspiracji, ale skojarzenie jest silne. Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia ze śliczną piosenką.
Szybka „W morze wypływamy”, oparta na tradycyjnej melodii jest też niezłym łamańcem wokalnym dla śpiewaków. Mam wrażenie, że po kilku piwach publiczność może mieć problem z tym utworem. Warto jednak zauważyć, że mimo iż Stary Szmuggler korzysta z niewielu tradycyjnych melodii, to wybiera te mniej w Polsce popularne. Należą im się za to pochwały.
Wyciszająca „Pieśń przypływu” to jedna z najlepszych (jeśli nie najlepsza) piosenek na tej płycie. Niesamowity klimat tej kompozycji świetnie sprawdziłby się w formie singla promującego album.
Ciekawie brzmi też instrumentalny utwór „Wyprawa po zioło”. Nie jest to co prawda typowy celtycki taniec, a raczej fantazja muzyków na temat folkowych brzmień. Uwagę zwraca gościnny udział Dariusza Kabacińskiego na gitarze elektrycznej.
Odpływając wraz z zespołem na „Nieznany ląd” możemy znów pokołysać się w folk-rockowych rytmach, w tym przypadku zbliżających Starego Szmuglera do popularnej Orkiestry Dni Naszych.
Ostatni z utworów to piosenka na swój sposób okazyjna – „Tall Ship’s Races”. Premiera płyty odbyła się gdy do Szczecina zawijały wielkie żaglowce w ramach tej właśnie imprezy. Podejrzewam, że ta piosenka musiała spodobać się zarówno załogom statków, jak i publiczności. Najprawdopodobniej z resztą spodobałaby im się cała płyta, bo to album, który może się podobać.
Druga płyta grupy Stary Szmugler nie jest wolna od grzechów, ale trudno wskazać na rynku taką, która byłaby wolna od wad. „5 Years Old” to jedna z ciekawszych propozycji jakie pojawiły się ostatnimi czasy na scenie szantowo-folkowej.

Taclem

Waterboys „Book of Lightning”

Ostatnimi czasy Mike Scott nie rozpieszczał nas swoimi nowymi nagraniami. Owszem, wydał rok temu koncertowy zestaw swoich największych przebojów z ostatnich kilku płyt, jednak nie wywarło to większego wrażenia na jego fanach. Od takich gość jak Scott oczekuje się co jakiś czas kosza pełnego muzycznych kwiatów, jak na zadeklarowanego wędrownika i romantyka przystało. No i wreszcie jest. Po dobrych czterech latach od wydania ostatniej studyjnej płyty, otrzymujemy kolejną pozycję sygnowaną jako the Waterboys. Rozumiem, że piękne płyty nie powstają na zamówienie, że artyście nie zawsze nad uchem wisi Muza, że nie codziennie zupa bywa dobrze doprawiona…no właśnie. Artystą się jednak bywa, czasami rzadziej niżby się chciało, niestety.
„Book of Lightning” jedynie z racji tytułu łączy pierwiastek mądrości i natchnienia…niestety piorun geniuszu nie strzelił tym razem w pana Scotta. Płyta jest marnej jakości, zabrakło na niej niemal wszystkich dotychczasowych atutów artysty. Cała pierwsza część wypełniona jest czymś w rodzaju heavy folka, zagracona przesterowanymi gitarami, przesterowanymi skrzypcami, mocnym beatem perkusji i ciężkim brzmieniem organów. Ma się wrażenie, że zespół przytył ponad miarę i zaczął grać na siłę, bez polotu i radości. Wpadają z jednej skrajności w drugą potykając się nawet o tłuste country. Diaboliczny śpiew Scotta zastąpił niegdysiejszy natchniony głos marzyciela, a kolega Wickham gra tylko jednym, serdelkowatym palcem na swych fiddlach.
Na szczęście druga część płyty pozwala zachować resztki nadziei na kolejną rezurekcję Scotta. Przepiękne „Sustain” (co za trąbka !!!) czy też uroczy „The man with the wind at his heels” (jakbym słuchał dylanowskiej sesji „Oh Mercy” z pogłosami pana Eno) ratują resztki mojego dobrego zdania o the Waterboys. I chociaż słucham tego jak kontynuacji sesji „Universal Hall” to dobre i to, bo mógł nas pan artysta zaskoczyć pieśniami gospel lub wręcz rockiem chrześcijańskim….wiem, wiem czepiam się ale liczę, że Mike się w końcu zreflektuje i nagra znowu coś z instrumentami akustycznymi a w jego głosie odnajdę w końcu słońce i radość tworzenia Wielkiej Muzyki. Alleluja Mike, alleluja !

LechoEcho

Tamara Lewis „Long Time, No See”

Autorskie piosenki Tamary Lewis niosą w sobie spory ładunek folku, country, bluesa a nawet jazzu. Z takim bagażem każda artystka w Stanach ma spore szanse na zrobienie kariery, pod warunkiem, że jej piosenki są odpowiednio dobre, a poziom wykonawczy nie odstaje od przyjętych w rozgłośniach radiowych norm.
Tamara Lewis pisze świetne piosenki, a „Long Time, No See” to bardzo radiowa płyta. Oczywiście wszystko zależy od rozgłośni i konkretnych audycji, ale myślę, że bluesmeni docenieliby tytułową „Long Time, No See”. Z kolei słuchacze piosenek poetyckich pewnie wybraliby „Loose Ends World” i „This Good-bye”.
Wokalnie artystka zbliża się na niej do takich gwiazd jak Alison Krauss czy nawet Nanci Griffth. Muzycznie zaś proponuje coś znacznie bardziej stonowanego i wyważonego. Muszę przyznać, że takie właśnie proporcje bardzo mi odpowiadają.
Co ciekawe Tamara sama przyznaje że ledwie kilka lat temu zaczęła grać na gitarze i pisać książki. Po trzech latach nagrała tą płytę. Efekt jest świetny!

Taclem

Turlach Boylan „Shame the Devil”

„Shame the Devil” to album świetnego flcisty ze stanów, grającego w bardzo dobrym irlandzkim stylu. Jako, że solowe płyty flecistów trafiają do nas nieczęsto, to przy tym warto sięna chwilę zatrzymać.
Turlachowi towarzyszy tu zespół bardzo dobrych muzyków, dzięki nim fletom towarzyszą m.in. harfa, szkockie smallpipes, skrzypce, bodhran a nawet wokale.
Mimo że „Shame the Devil” to album tradycyjny, to dzięki świetnej grze fletów można potraktować go również jako płytę bardziej współczesną. Turlach gra bowiem ze sporym polotem.

Taclem

Branâ Keternâ „Jod”

Muzykę jaką gra zespół Branâ Keternâ zaliczam na własny użytek do gatunku „medieval folk”. Większość grup tego typu pochodzi z Niemiec, jednak ta grupa jest ze Szwajcarii. Być może dzięki temu mają nieco szersze inspiracje. Bretania, Szwecja, Włochy, Węgry i Irlandia to niezły misz masz. Na dodatek w wersji Szwajcarów brzmiacy spójnie.
Sami swoją muzykę nazywają „troll folkiem”. Pewnie z powodu mocnej sekcji bębnów, którym towarzyszą różne dudy, piszczałki i szałamaje. Fragmenty które brzmią w ten sposób przypominają włoską grupę Barbarian Pipe Band. Jednak gdzie trollom i barbarzyńcom do takich umiejętności, jakie ma wokalistka Branâ Keternâ? Czyżby porwali jakąś elfią księżniczkę?
Niektóre melodie są znacznie nowsze niż zespół chciałby to sugerować swoją muzyką. Ale aranżacje średniowieczno-folkowe robią swoje i całość brzmi niech archaicznie. Czy to możliwe żeby muzyka była jednocześnie postarzana i świeża? Branâ Keternâ udowadniają, że tak.

Taclem

Dizzy Spell „Leaves”

Grupa Dizzy Spell zaczynała podobnie jak inne niemieckie grupy folkowe od muzyki celtyckiej. Na tej płycie widać to doskonale, dominują bowiem utwory z Irlandii i Szkocji. Są już jednak również inne poszukiwania muzyczne, takie jak „Buhameak” z Kraju Basków, czy „Led er Din Sang” z Wysp Owczych.
Brzmienie zespołu nawiązuje do folk-rockowego grania z bardzo dobrym feelingiem. Rytmiczna gitara i etniczne instrumenty perkusyjne (djembe, cajon i bodhran) wsparte „miękkim” basem, to dobry pomysł na sekcję. Dzięki temu muzyka Dizzy Spell brzmi bardzo lekko i świeżo, zwłaszcza w instrumentalnym zestawie „Johnny from Gandsey/Julia Delany/The Banshee”.
Dobrze sprawują się tu wokaliści. Jan Oelmann świetnie radzi sobie z żeglarskim standardem „Bonnie Ship the Diamond”, zaś Juliane Weinelt przywraca do życia gaelicką pieśń „Cailleach an Airgid” (znaną też jako „Si Do Mhaimeo”). „Back Home in Derry”, znane również u nas z wersji śląskich Sąsiadów, w wykonaniu Niemców wzbogacone jest ciekawą skrzypcową zagrywką. U nas takie motywy aranżacyjne nie są jeszcze rozpowszechnione. A szkoda.
Ciekawie brzmi też wspomniany już baskijski utwór „Buhameak” i farerski „Led er Din Sang”. Juliane najwyraźniej doskonale radzi sobie z dziwnymi językami.
Album zamyka stara angielska pieśń „Bright Morning Star”, wykonana a cappella w manierze przypominającej nieco grupę Steeleye Span.
„Leaves” grupy Dizzy Spell to płyta niedluga, ale ciekawa. Na pewno warta poznania.

Taclem

Eileen Laverty „Ground Beneath My Feet”

Kanadyjska wokalistka Eileen Laverty, to przede wszystkim doskonałe piosenki i cudowny, bardzo ciepły, choć nie cukierkowy głos. Już sam fakt, że przy pierwszym słuchaniu tej płyty deszcz za oknem ustąpił miejsca pięknej, słonecznej pogodzie, powinien wystarczyć za rekomendację albumu „Ground Beneath My Feet”. Jeżeli nie wystarczy, to dodam jeszcze, że Eileen Laverty doskonale porusza sięna drodze pomiędzy amerykańskim folkiem, country, a radiowym graniem z nutką ambitnego popu.
Wielbiciele country pokochają ją choćby za „My Own Way Home”, miłośnicy folku za celtycko brzmiący „The Road”, zaś jeśli ktoś lubi nietypowe, lekko swingujące ballady, to na pewno przypadnie mu do gustu „Summerfly”.
Niektóre z tych piosenek wpadają w ucho od razu, inne potrzebują wiecej czasu by zapaść w pamięć. Ale wszystkie prędzej czy później do Was dotrą. O ile dacie im szansę.

Taclem

Jacques Stotzem „In Concert”

Jacques Stotzem to jeden z mistrzów akustycznej gitary. Jego pierwszym mistrzem był Stefan Grossman, którego Jecques zobaczył w telewizji, kiedy był nastolatkiem. Było to ponad trzydzieści lat temu. Dziś sam jest mistrzem.
Album „In Concert” pokazuje nieco inne oblicze gitarzysty. Przekrojowy materiał i kilka niespodzianek (np. hendrixowskie „Purple Haze”) to niewątpliwie całkiem sporo – zarówno dla fanów talentu Belgijskiego muzyka, jak i dla ludzi zupełnie „świeżych”, nieobeznanych z jego dotychczasowymi dokonaniami.
Jacques Stotzem nie odwołuje się do cudów współczesnej techniki, gra czysto, czasem niemal prosto, ale przede wszystkim bardzo dobrze.

Rafał Chojnacki

Page 65 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén