Wells Family to kapela grająca bluegrass, na dodatek bardzo ciekawy. Przyznam jednak, że za pierwszym razem w uchu utkwiły mi głównie przeróbki. „Wells Family” z repertuaru The Dillards, „By the Mark” Gillian Welch, „When I Close My Eyes” Springera i Musicka i tradycyjne: „Ruben’s Train”, „Down To The River To Pray” – to utwory, które gdzieś tam już wcześniej kołatały mi się po głowie. A jak mawiał inżynier Mamoń, ludzie lubią to co już znają. Ale później zwróciłem uwagę na fakt, że sporo na płycie autorskich piosenek The Wells Family, a zwłaszcza Debbie Wells. „Old Mountain Road”, „It’s You” czy tytułowa „Mountain Of Dreams” to świetne piosenki i warto zwrócić na nie uwagę.
Bluegrass urozmaicony brzmieniami gospel, folku, a nawet popu – to recepta na sukces grupy The Wells Family. Myślę, że udana, bo ich danie, podlane sosem bardzo dobrych umiejętności muzycznych i wokalnych, smakuje wyśmienicie.
Kategoria: Recenzje (Page 59 of 214)
Węgierskie płyty z muzyką celtycką docierają do nas rzadko. A jednak jest tam scena, która krzyżuje się w ciekawy sposób z rdzennie bałkańskim graniem – zarówno personalnie, jak i muzycznie.
Album „Song for Ireland” rozpoczynają folk-rockowe brzmienia oparte na starym standardzie „Drunken Sailor” z odrobiną tanecznego rytmu perkusji. Akordeonowe pasaże Horvatha Gyorgy’ego wprowadzają do tego utworu coś ze starych patentów grupy Omega, jednak sama piosenka kojarzy się bardziej zabawowo. Podobnie z resztą jest z większością zaprezentowanych tu celtyckich standardów. Czasem jednak mamy do czynienia z czymś więcej, niż tylko z nową aranżacją znanej melodii. Węgrzy sięgają dalej i nie boją się łączyć tradycji. „Megváltozom”, „Csak te legyél” – to przykłady współczesnych kompozycji, którym daleko do celtyckich korzeni. Bliżej im raczej do folk-rockowej formacji Kormorán w której w latach 80-tych udzielali się muzycy Yellow Rebel.
Spośród standardów najciekawiej wyszły: „Carrickfergus”, „Sing A Song For Ireland” i „Foggydew”. Piosenki te mają w sobie niesamowity potencjał, nic więc dziwnego, że Węgrzy po nie sięgnęli.
Z tego co się orientuję „Song for Ireland” to jedyna płyta Yellow Rebel. Szkoda, bo widać, że zespół ma sporo interesujących pomysłów i własne spojrzenie na celtyckie granie.
Repertuar grupy Kvonn, to tradycyjna i współczesna muzyka pochodząca ze Skandynawii, ze szczególnym uwzględnieniem Wysp Owczych, z których pochodzi większość grających tu muzyków. Wśród muzyków znajduje się Kristian Blak, grający tym razem na pianinie. To chyba najbardziej aktywny z farerskich muzyków. Wraz z Sharon Weiss i Ívarem Barentsenem (grającymi w Kvonn) Kristian gra również w kultowej grupie Spalimenninir, którą załozył w 1977 roku.
Muzyczne poszukiwania członków Kvonn prowadzą ich do mistrza muzyki skandynawskiej, jakim był Jens Christian Svabo. Wśród utworów zarejestrowanych na płycie „Hvonn” znajdują się również melodie tego XVIII-wiecznego kompozytora.
Willie Dunn przywodzi na myśl nieco współcześniejszą wersję Johnny’ego Casha. Podstawowa różnica polega na tym, że Willie jest Indianinem i w jego piosenkach obok wolaku i gitary pobrzmiewają ludowe instrumenty rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej.
Piosenki zarejestrowane na „Son of the Sun”, to świetne folkowe kawałki z odrobiną country. Dokładnie takie lubię.
Ciekawostką jest to, że Willie nie sięga w swoich opowieściach do historii sprzed wieków, a pisze o tym co dzieje się dziś. Są to więc bardzo współczesne utwory pisane na bieżąco przez kanadyjskiego barda.
Miły, niski głos Williego to bardzo duży atut tej płyty, która powinna się spodobać wszystkim miłośnikom ballad i gitarowego folku.
Zulya Kamalova to australijska artystka, pochodząca z centralnej Rosji. Swoją muzykę określa jako krzyżówkę popu, jazzu i muzyki Tatarów. Po raz pierwszy spotkałem się z nią na rewelacyjnej składance „Music from the Tea Lands”. Kiedy więc niemiecka wytwórnia Westpark, reprezentująca w Europie interesy artystki, przesłała mi nowy album sygnowany jej imieniem, natychmiast umieściłem krążek w odtwarzaczu.
Rozpoczyna się od nieco knajpianego jazzu, w iście folkowej oprawie. Zulya śpiewa tu co prawda po angielsku, ale z cudownym, rosyjskim akcentem. Później przechodzi płynnie na język rosyjski i robi się jeszcze ciekawiej. „How Lovers Fail and Fall” to świetny wstęp do płyty.
Dalej jest równie dobrze. W „The Wolf and the Moon” Zulya świetnie bawi się wokalami, a współpracujący z nią nowy zespół (The Children of the Underground) doskonale czuje się w muzyce folkowej z odcieniem pop i jazzowymi improwizacjami. To dzięki tym muzykom przenosimy się w jednej chwili do zadymionej knajpy w emigranckiej dzielnicy jakiegoś portowego miasta, gdzie mieszają się języki i style muzyczne.
Zulya nie zawodzi, jej nowe dziecko – album „3 Nights” – przynosi nam trzynaście nowych piosenek, w większości napisanych przez Kamalovą i jej muzyków. Do tego otrzymujemy jeszcze nowe opracowania dwóch tematów tradycyjnych, które podkreślają związki albumu z muzyką ludową. Taki repertuar powinien zadowolić zarówno wszystkich, którzy poszukują nowinek, jak i tropicieli przeróbek ludowych tematów na nowe formy wyrazu.
To czwarta płyta irlandzkiego folksingera, który wczesne lata swojej muzycznej edukacji spędził na graniu (i pisaniu) utworów w klimatach klasycznego rock’n’rolla. Jego ówczesnymi idolami byli The Beatles i The Rolling Stones. Wiele lat później Charlie wrócić do takiej muzyki, nagrania te dokumentuje płyta „Rock ‚N’ Roll Kids”, zarejestrowana z Paulem Harringtonem, zawierający irlandzką propozycję do Eurowizji.
Jednak począwszy od albumu „Another Side of Charlie McGettigan” zaczyna się trwający do dziś romans wykonawcy z autorskim, akustycznym folkiem. A wszystko to za sprawą wykonawców takich jak Paul Brady, Donal Lunny i Andy Irvine, oraz tworzonej przez nich grupy Planxty, która pchnęła folk na zupełnie inne tory. Również współpraca z Maurą O’Connell nie pozostała bez echa.
Począwszy od otwierającej płytę ballady „I hope you like” do zamykającego folk/bluesa „Song for ‚The Hurricane'” mamy tu do czynienia z bardzo lekko zaaranżowanymi i przede wszystkim dobrze napisanymi piosenkami. „I hope you like”, „Sellin’ out” „Valentine” i „The wild rose” to prawdziwe perełki.
Strona wykonawcza również jest bez zarzutu. Ci, którzy kojarzą osobę skrzypaczki Maire Breatnach, wiedza, że nie firmuje ona swoim nazwiskiem kiepskich pozycji.
Niekiedy pobrzmiewa tu country i to dość wyraźnie. Jeśli jednak przysłuchamy się piosenkom takim jak „How ‚bout you” odkryjemy tam też dalekie nawiązania do brzmień charakterystycznych dla solowej twórczości Marka Knopflera.
Dominują tu spokojne, nieco nostalgiczne brzmienia. To płyta dojrzałego faceta i dojrzałego muzyka.
Druga płyta niemieckiej grupy Dunkelschön przynosi nam muzykę będącą logicznym rozwinięciem pomysłów zawartych na debiutanckim albumie zatytułowanym „Torenvart”. Znajdziemy tu folkowe granie z odrobiną celtyckich naleciałości i całym szafarzem jaki niesie za sobą przynależność do nowej niemieckiej sceny muzyki dawnej. Jeżeli miałbym stawiać Dunkelschön w jednym szeregu z jakimkolwiek innym zespołem, byłby to Faun.
Otwierający płytkę utwór „Madikeijla” mógłby znaleźć się na jednej ze starych płyt irlandzkiego Clannadu, gdyby nadać muzyce tej kapeli nardziej dosadne, mroczne brzmienie. Jednak muzycy Dunkelschön potrafią też zagrać łagodniej, co pokazują w pięknie zagranych i zaśpiewanych balladach (takich jak „Iswind”) i kompozycjach instrumentalnych („Narfenritt”).
Grupa Malins Plaisirs to dla mnie swego rodzaju odkrycie. Pochodzą z Kanady, ale ich związki ze Starym Kontynentem są bardzo mocne, co udowadniają w każdym niemal dźwięku.
Otwierająca album kompozycja „Les cousinages” zawiera w sobie echa starych nagrań grupy Malicorne – solidnie i stylowo zaśpiewana piosenka. Podobnie jest z balladą „Le galant et la belle”, choć jej nastrojowy charakter sprawia, że mogłaby się znaleźć również w repertuarze wielu współczesnych balladzistów z Półwyspu Armorykańskiego. W rzeczywistości jednak napisał ją Leo Aucoin z kanadyjskiej Cape Breton.
Francuska piosenka „Les tisserands” doskonale odnalazła się w celtycko-kanadyjskim repertuarze zespołu.
Jedną z niewielu pieśni tradycyjnych (choć również ze współczesnymi dodatkami) jest zaśpiewana a cappella „La belle en vous aimant”. Inna, to normandzka „Le tic tac du moulin et les malins plaisirs”.
Wiele utworów porywa nas do tańca. W tych melodiach pobrzmiewają czasami echa stylistyki charakterystycznej dla francuskojęzycznych Kanadyjczyków, ale równie łatwo doszukać się na tej płycie odrobiny irlandzko-pochodnych rytmów z Cape Breton.
Co ciekawe mimo dość współczesnego repertuaru zespół brzmi stylowo i wyjątkowo tradycyjnie. Nowoczesność polega tu raczej na spojrzeniu na sposób grania na akustycznych instrumentach. Rewolucja jaka w ostatnich latach dokonała się m.in. dzięki grupie Flook jest słyszalna bardzo dobrze na „Genticorum”.
Mogłoby się wydawać, że to bardzo depresyjna, a przynajmniej melancholijna płyta. Rzeczywiście momentami tak jest. Są piosenki, w których Rachel Unthank brzmi niemal jak żeńska wersja Nicka Cave`a. Jednak nie zmienia to faktu, że płyta urzeka zupełnie czym innym. Od dawna nie nagrano albumu, który tak ciekawie traktowałby tradycję.
Chyba tylko debiutancki krążek Bellowhead tak ciekawie odnosił się do starych utworów. Tyle tylko, że tam postawiono na rozmach, bombastyczne brzmienia i pompatyczny klimat. Tutaj mamy czasem klimat zadymionej knajpy, innym zaś razem nasze myśli krążą wokół mrocznych historii, zaś to, co Rachel wyprawia ze swoim głosem może wpędzić wiele śpiewaczek w kompleksy. Jeżeli ktoś uważa, że wokal Sinead O`Connor może powodować dreszcze gdy śpiewa ona swoim emocjonalnym głosem, powinien posłuchać co w takiej sytuacji robi Rachel. Jej głos staje się częścią opowieści.
Wiele spośród zamieszczonych tu utworów, to piosenki, które łączą dbałość o tradycję z nowoczesnym myśleniem o muzyce. Reinterpretacja utworu „Sea Song” Roberta Wyatt, zestawiona z doskonałą balladą „Blackbird”, napisaną przez Belindę O`Hooley pokazuje nam jak różne mogą być źródła inspiracji zespołu, a jak jednolicie zabrzmią ich wykonania.
Mimo że jest to płyta folkowa, to bardzo ważnym instrumentem jest tu pianino. Czasami używany jest niemal jako instrument rytmiczny. Ostre zdecydowane akordy nadają ton piosence. Innym zaś razem delikatne brzmienia świetnie współgrają z wokalami Rachel i jej siostry, Becky.
Już poprzednia płyta młodej wokalistki wzbudziła sporą sensację. Pozostaje liczyć, że na dwóch albumach się nie skończy, a Rachel nagra krążek jeszcze ciekawszy niż „The Bairns”.
Nowy album klasyków z francuskiej grupy Tri Yann, to nie lada rozczarowanie. Kiedy znałem tylko klasyczne utwory grupy, ze starych płyt, trudno było mi zrozumieć swoiste pobłażanie, z jakim młodzi muzycy prężnej sceny bretońskiej wyrażali się o tej grupie. Teraz jednak, kiedy znam już dorobek Tri Yann nieco lepiej, muszę się niestety przychylić do tej opinii.
Czasy kiedy płyty Tri Yann nawiązywały do rocka, nawet z progresywnymi elementami, bezpowrotnie minęły. Teraz jest to po prostu zwykła grupa pop-folkowa.
Owszem, ich produkcje mogą być dobrej jakości, co udowodnili nie tak dawno płytą „Marines”. Tamten album broni się pewną różnorodnością. W porównaniu z nim „Abysses” to płyta nudna i pretensjonalna. Najjaskrawszym przykładem może tu być piosenka „Lorc’Hentez Ker Is”, w której wokale brzmią jak wklejone na ścieżkę dźwiękową z włoskiego westernu, z dodaną elektryczną gitarą, która też gra trochę bez sensu.
Płyta jest kolejnym nawiązaniem do pieśni morskich, najwyraźniej dobre przyjęcie płyty „Marines” zachęciło zespół do kontynuacji tego tematu. Wbrew pozorom jest na niej sporo ciekawych piosenek (choćby „La Solette Et Le Limandin”, „Dans La Lune Au Fond De L’Eau”), rzadko jednak zaproponowane przez zespół aranżacje są w jakikolwiek sposób interesujące. Czasem do pojedynczych piosenek da się wrócić, tyle tylko, że to co było słabsze na starych albumach (np. podniosłe i patetyczne hymny) tu jest najmocniejszym punktem zestawu w natłoku pop-folkowego grania. Na dodatek dwa albumy nagrane przez zespół z l’Orchestre National des Pays de la Loire sprawiły, że mają teraz ciągoty do symfonicznych brzmień, co sprawia, że czasem z rozdrażnieniem spoglądamy na głośniki, z których sączą się mdławe orkiestracje z patetycznymi śpiewami.
Być może „Abysses” nie jest płytą bardzo złą, ale jednak pokazuje nam dokładnie jak można deptać ponad trzydziestoletnią historię własnego zespołu. Jeśli takie mają być kolejne albumy Tri Yann, to chyba czas odwiesić gitary na kołki.
