Mogłoby się wydawać, że to bardzo depresyjna, a przynajmniej melancholijna płyta. Rzeczywiście momentami tak jest. Są piosenki, w których Rachel Unthank brzmi niemal jak żeńska wersja Nicka Cave`a. Jednak nie zmienia to faktu, że płyta urzeka zupełnie czym innym. Od dawna nie nagrano albumu, który tak ciekawie traktowałby tradycję.
Chyba tylko debiutancki krążek Bellowhead tak ciekawie odnosił się do starych utworów. Tyle tylko, że tam postawiono na rozmach, bombastyczne brzmienia i pompatyczny klimat. Tutaj mamy czasem klimat zadymionej knajpy, innym zaś razem nasze myśli krążą wokół mrocznych historii, zaś to, co Rachel wyprawia ze swoim głosem może wpędzić wiele śpiewaczek w kompleksy. Jeżeli ktoś uważa, że wokal Sinead O`Connor może powodować dreszcze gdy śpiewa ona swoim emocjonalnym głosem, powinien posłuchać co w takiej sytuacji robi Rachel. Jej głos staje się częścią opowieści.
Wiele spośród zamieszczonych tu utworów, to piosenki, które łączą dbałość o tradycję z nowoczesnym myśleniem o muzyce. Reinterpretacja utworu „Sea Song” Roberta Wyatt, zestawiona z doskonałą balladą „Blackbird”, napisaną przez Belindę O`Hooley pokazuje nam jak różne mogą być źródła inspiracji zespołu, a jak jednolicie zabrzmią ich wykonania.
Mimo że jest to płyta folkowa, to bardzo ważnym instrumentem jest tu pianino. Czasami używany jest niemal jako instrument rytmiczny. Ostre zdecydowane akordy nadają ton piosence. Innym zaś razem delikatne brzmienia świetnie współgrają z wokalami Rachel i jej siostry, Becky.
Już poprzednia płyta młodej wokalistki wzbudziła sporą sensację. Pozostaje liczyć, że na dwóch albumach się nie skończy, a Rachel nagra krążek jeszcze ciekawszy niż „The Bairns”.

Rafał Chojnacki