Wieść o tym, że grupa muzyków związanych przede wszystkim z zespołem Shannon, próbuje tworzyć coś nowego, opartego o folklor regionu z którego pochodzą – Warmii, bardzo mnie swego czasu zaciekawiła. Pamiętam, że już lata temu grupa dowodzona przez Marcina Rumińskiego potrafiła czasem sięgnąć po jakiś słowiański utwór, choć żaden z nich nie zagościł w repertuarze Shannonów na tyle długo, by trafić na płytę.
Swoją przygodę z bardziej rodzimą muzyką ma też za sobą Maria Rumińska, która swego czasu śpiewała w kaszubskim projekcie Olo Walickiego.
Pozostali muzycy mają za sobą rozmaite doświadczenia, nie tylko folkowe. Dla tego projektu ważne jednak stało się to, że potrafili do nowatorskiego tematu podejść w sposób kreatywny. Album „Wskrzeszenie Hobouda” zawiera bowiem wyśpiewane po warmijsku pieśni, z których tylko część to na nowo opracowane motywy ludowe. Do kilku utworów Rumińscy napisali własne melodie, nadając im indywidualnego, bardzo wyjątkowego charakteru.
Niesamowitego klimatu dodają tej płycie warmijskie opowieści, które snuje Edward Cyfus, odpowiedzialny również za poprawność wymowy wszelkich tekstów.
W brzmieniu Hobouda czuć fascynacje skandynawskimi kapalami spod znaku Hedningarny czy Hoven Droven. Na polskim rynku to obecnie bardzo popularne inspiracje (wystarczy wspomnieć niektóre utwory zespołu Percival Schuttenbach czy projekt Żywiołak), pozostaje więc mieć nadzieję, że z czasem Hoboud nabędzie bardziej indywidualnego brzmienia. Nie zmienia to jednak faktu, że na chwilę obecną jest to najciekawsza folk-rockowa propozycja muzyczna na polskim rynku.
Kategoria: Recenzje (Page 34 of 214)
Grupa Tapesh działa już od ponad dziesięciu lat, funkcjonując jako zespół bębniarski grający dźwięki typowe dla muzyki irańskiej. Album „Iranian Percussion” to pierwsza płyta, jaką zarejestrowali z Raminim Rahimim, bębniarzem z Teheranu, który na codzień występuje też w metalowym zespole Angband.
Wbrew tytułowi album ten zawiera nie tylko muzykę irańską, znajdują sie na nim utwory mogące się kojarzyć z klimatem całego Bliskiego Wschodu. Znajdują się tu również elementy typowe dla rocka czy jazzu.
Prawdziwy urok tego albumu, to brzmienia wielu rodzajów bębnów, w skomplikowanych kombinacjach, grających równocześnie.
Mimo wszystko dominują tu elementy tradycyjne, czuć też spory szacunek dla starych technik bębniarskich.
Ten zespół powinien się pojawić na krakowskim festiwalu Shanties. Ciekawe i nowoczesne spojrzenie na muzykę bretońską, dobre, autorskie piosenki – w wszystko to widziane od strony morza.
Co prawda „Les cent ciels” to tylko czteroutworowa EP-ka, jednak pokazuje świetne kompozycje i eleganckie pop-folkowe aranżacje, w których nie brakuje śladów celtyckiego rocka i funky.
Lekkie brzmienia „Marée noire” równoważy mocniej i mroczniej zagrana „Le chant des sirenes”. W „Bézed’h” opętańcze skrzypce brzmią jak w The Levellers, zaś „Chouchen” to radosne folkowe granie w szantowym stylu – zaśpiewy i odpowiedzi chóru.
Jeżeli muzyka Bézed’h brzmi tak również na długogrającym albumie, to ja to kupuję!
„Malanja” to imię dziewczyny z Karelii. To również tytuł drugiej płyty Pauliiny Lerche, artystki z Finlandii, która niestrudzenie promuje muzykę swojego regionu od klubów w swoim kraju, po sale koncertowe Japonii.
Muzyka, która zespół Pauliiny prezentuje nam na tej płycie, można określić jako folk-rockową, a czasem nawet pop-folkową. To lekkie brzmienia dodają atrakcyjności surowym piosenkom. Trzeba jednak przyznać że aranżacje są bardzo ciekaw i nawet tam gdzie kojarzą się z tuzami skandynawskiej muzyki folkowej (takimi jak Hedningarna, Värttinä czy Garmarna), to wciąż jest to wysokiej próby aranżacyjna robota. Spora w tym zasługa samej śpiewaczki, która jest też multiinstrumentalistką.
Jako wokalistka Pauliina obdarzona jest bardzo ciekawą barwą głosu. Można nawet powiedzieć, że dzięki nieco jazzującym wokalizom muzyka jej projektu zyskuje dodatkowej głębi.
Grupę Scocha można uznać za przedstawicieli akustycznego folk-rocka. Próżno w ich brzmieniu szukać szaleńczych perkusyjnych galopad, elektrycznych gitar i opętańczych solówek. A jednak podparte świetną basowką i bardzo czujnie grającą perkusją brzmienia mają w sobie sporo rockowej dynamiki.
Od kiedy zaczęli grać w czwórkę, grupa brzmi o wiele pełniej. Do duetu, który na poprzednich dwóch płytach („Bordering on…” i „The Land We Love”) tworzyli Iain Scott i David Chapman, dołaczyli Phil Clayton i Alan Brydon.
Na „Gie’s Sum Wellie” usłyszymy świetnie zaaranżowane piosenki, zarówno evergreeny, jak „MacPherson’s Rant” i „Caledonia” (w doskonałej aranżacji), ale również kompletne rodzynki, jak „The Reivers”.
Ciekawostką dla miłośników pieśni morza może okazać się piosenka „Kinly Stick”, będąca szkocką inkarnacją pieśni kubryku „Strike The Bell!”.
Szkoccy miłośnicy folk-rocka już się na tej grupie poznali. Podejrzewam, że wraz z kolejnymi albumami za jakiś czas będą mogli zagrozić hegemonii grupy Runrig.
Zespół Kalevala, po bardzo udanym debiutanckim albumie „Kudel Belosneznovo Lna”, wypuszcza na rynek swój drugi krążek zatytułowany „Cuckooshkiny Deti”. I trzeba przyznać że znów zasługują na pochwały.
Rosjanie nie ulegli syndromowi drugiej płyty i nagrali bardzo solidny krążek. W zasadzie można powiedzieć, że jest to wierna kontynuacja debiutu. Znów słyszymy skoczne melodie które głównie serwuje nam akordeon, znów sekcja rytmiczna ostro przed do przodu równo nabijając rytm. Gdzieniegdzie wyskoczy jakiś ciekawy riff, tu i ówdzie usłyszymy również ciekawie podkreślającą całość drumlę.
Same utwory na „Cuckooshkiny Deti” są utrzymane w folk-rockowej, przebojowej i żwawej stylistyce. Są naładowane niesamowitą, punkową energią, a niewątpliwego uroku dodaje im śpiew wokalistki, która dysponuje ciepłym a zarazem drapieżnym głosem, zgrywającym się świetnie z muzyką. Przebojów na tej płycie można by wykroić sporo (np. Kalevala, Cuckooshkiny Deti, U Razbitogo Korita) – to niewątpliwa zaleta Kalevali.
Ważnym aspektem tego krążka jest to, że nie nudzi – 10 utworów, kilka szybkich, kilka w średnich tempach i dwa numery na kształt ballady to zdecydowanie dobre rozwiązanie. Wszystko stoi na wysokim poziomie, prócz dobrego warsztatu członków zespołu, słychać również pomysł i serce w tych dźwiękach.
Zdecydowanie polecam Kalevalę wszystkim tym, którzy lubią ostre i melodyjne folkowe granie. Dla fanów Arkony i Korpiklaani pozycja obowiązkowa.
Jeśli ktoś dalej sądzi że celtic-punk to nurt martwy i zjadający własny ogon – niech szybko odszczeka te słowa. Wydaje Flatfoot 56 dzięki płycie „Jungle Of The Midwest Sea” już na stałe znajdzie sobie miejsce obok wielkich tego gatunku. Dlaczego ? Powodów jest co najmniej kilka.
Po pierwsze, w celtic-punku ważna jest szczera, pozytywna energia. Z tego krążka emanuje ona niemalże z każdej nuty – chłopaki grzeją do przodu równo nie oglądając się na nikogo i na nic. W dodatku robią to z rozbrajającą szczerością, jakby urodzili się po to żeby grać właśnie w ten sposób.
Po drugie, sztuką jest zrobić płytę utrzymaną w jednym klimacie, a jednak różnorodną i pomysłową. ‚Płaskostopym’ się to udało – dzieje się naprawdę wiele. Już otwierające płytę niby-intro „The Galley Sleeve” ma w sobie niepokojący klimat a zarazem zaciekawia słuchacza. Następujące zaraz po nim „Carry ‚em Out” to niespodziewany cios między oczy – szybki, motoryczny i cholernie melodyjny punkowo-celtycki numer, gdzie echa Dropkick Murphys czy Real McKenzies pobrzmiewają nader gęsto. Zaskoczeń na tym krążku jest z resztą znacznie więcej. Wydaje się że Flatfoot 56 dość świadomie bawi się ze słuchaczem, np. serwując pod rząd 3-4 szybkie punkowe hymny, aby później trochę zwolnić i postawić na chwytliwe melodie, jak chociażby w „Chinatown Jailbreak” (stricte jednym z najlepszych numerów z płyty).
Po trzecie „Jungle Of The Midwest Sea” mimo iż jest płytą ostrą, jest to też zbiór wielu świetnych melodii które na długo zapadają w pamięć. Potencjalnych celtic-punkowych przebojów jest tu naprawdę wiele – wspomniany już „Chinatown Jailbreak”, krótkie acz treściwe „Warriors” czy mój ulubiony „Loaded Gun” to rzeczy naprawdę wysokich lotów.
Po czwarte i ostatnie, słychać że Flatfoot 56 to solidna i zgrana załoga która ma pojęcie o muzyce którą gra. Wiele na tej płycie smaczków, zespół nie łoi tylko trzy-akordowego punka, ale urozmaica swoją grę o brzmienia banjo, mandoliny czy dud szkockich. Czyni to ich muzykę ciekawą i naprawdę bogatą.
Co tu dużo gadać – fani celtic-punkowych brzmień będą zachwyceni a ortodoksi, po odpowiednim przeszkoleniu i wyzbyciu się wszelkich uprzedzeń, również powinni pokochać Flatfootów.
Aha, jeszcze jedno. Nie zgodzę się z tymi którzy twierdzą że wszystkie kapele tego pokroju zrzynają z dorobku Dropkick Murphys. Może narażę się tutaj większości, ale „Jungle Of The Midwest Sea” lekkim ruchem zmiata „The Meanest Of Times”, mimo iż „Meanest…” to świetna płyta.
Jenna jest debiutantką na rynku fonograficznym. Gra, śpiewa, pisze piosenki – a niewiele brakowało, a stałaby się jednym z wielu trybików w machinie jednej z licznych korporacji. Dziś sama dziękuje Brigid, swojej celtyckiej muzie, za to że zmieniła swoje plany co do Jenny. Kiedy w 2003 roku urodziła się jej córka, młoda matka nie wróciła już do pracy w korporacji, zajęła się tym, co kocha najbardziej, muzykowaniem.
Na debiutancką płytę przyszło jej czekać jeszcze cztery lata, ale czasu tego bynajmniej nie zmarnowała. Na „Crossroads” zamieściła czternaście autorskich utworów, które swoim klimatem przywodzą magiczną muzykę grupy Clannad z okresu płyty „Legend”, jednak z mniejszą ilością klawiszowo-filmowych pasaży. Usłyszymy za to sporo folkowych instrumentów, takich jak whistle, harfa czy banjo.
Tematycznie album ten wpisuje się w bardziej pogańskie spojrzenie na muzykę celtycką. Nic w tym dziwnego, autorka sięga bowiem do legendarnych, a więc przedchrześcijańskich czasów.
Spore wrażenie robi tu kompozycja „Herne”, która kojarzy się oczywiście z postacią rogatego boga, znanego z serialu o Robinie z Sherwood. Jednak pozostałe kompozycje również są warte uwagi słuchaczy. Polecam gorąco!
Rok 2009 Strefa Mocnych Wiatrów kończy mocnym akcentem w postaci drugiej, pełnej płyty w swojej dyskografii. „Królowie Mórz” to godny następca debiutanckiego krążka – co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Z dziennikarskiego obowiązku przypomnę – SWM to grupa która gra utwory żeglarskie na rockowo. Warto dodać że utwory w pełni autorskie. Popularność zdobyli dzięki licznym występom na festiwalach i koncertach szantowych. Udokumentowaniem działalności zespołu była ich debiutanckia płyta (sygnowana tylko nazwą zespołu), zawierająca 9 udanych i bardzo jadowitych kompozycji.
Teraz w łapach swoich trzymam płytę „Królowie Mórz”. O ile intro rozpoczynające ten album śmiało można sobie darować, to już „Port Royal Metal” rozwiewa wszelkie wątpliwości – Grzywa i kompani mają się dobrze. Pirackie gitarowe riffy ze starej szkoły Running Wild atakują nas od samego początku. Sekcja rytmiczna równo napędza całą machinę, a nad wszystkim rządzi niepodzielnie mocny i charyzmatyczny głos Darka „Grzywy” Wołosewicza (chyba nie tylko mi przypomina wokalną manierę znanego skądinąd Rolfa Kasparka).
Przy okazji mówienia o rockowych szantach należy wspomnieć, że nie ma tu miejsca na wesołe przyśpiewki o opróżnianiu beczek z rumem czy zaliczaniu portowych panienek. Co to to nie. SWM w tekstach opowiada nam mocne i poruszające historie. Przykładowo: „K-141” w bezpośredni sposób nawiązuje do tragedii „Kurska”, „Milcząca Flota” z kolei to niemalże pean na cześć tych co zginęli na morzu.
Na płycie przeważają raczej średnie tempa – dużo tu charakterystycznych, „galopujących” tematów przywodzących na myśl dokoniania Iron Maiden ze złotego okresu. Jednak, Strefa serwuje czasem szybsze rzeczy, na przykład w jednym z najlepszych na płycie utworze „Robinson Cruzoe”. Panowie potrafią być również nieco spokojniejsi, bardziej wyciszeni – motywów balladowych nie brakuje, co stanowi dość istotne urozmaicenie płyty (wspomniana już „Milcząca Flota”).
Wydaje się, że „Królowie Mórz” to album znacznie bardziej dopieszczony, przemyślany i dopracowany niż debiut. Szczególnie słyszalne jest to w śpiewie wokalisty, któremu brakuje trochę tego, ekhm, „portowego” niedbalstwa, tak charakterystycznego przy okazji debiutu. Generalnie słychać że Grzywa śpiewa mniej swobodnie, ale mimo to wokal i tak stoi tutaj na wysokim poziomie. Co do samych kompozycji – jeszcze więcej w nich mroku, nostalgii i patosu, co oczywiście należy zapisać zespołowi na plus – bez tych czynników muza SWM mogłaby wydawać sie nieco wybrakowana.
Dawno temu, w drugiej połowie lat 80-tych, heavy metalowy zespół Manowar ochrzcił jedną ze swoich płyt dumnie „Kings Of Metal”. I słusznie – bo płyta była jak na tamte czasy zdecydowanie jednym z największych dokonań muzyki metalowej. Teraz Strefa Mocnych Wiatrów wydaje krążek zatytułowany „Królowie Mórz”. Również słusznie.
Z muzyką izraelskiej grupy Black Velvet zetknąłem się kilka lat temu, w tym samym czasie poznałem też tamtejszą grupę Evergreen. Oba zespoły zabrzmiały wówczas na tyle interesująco, że od tego czasu przyglądam się dość intensywnie ich poczynaniom, są bowiem zespołami, które patrząc na muzykę celtycką z zewnątrz, mają wyjątkowo dużo do powiedzenia.
Omawiana tu płyta, to pierwszy i jedyny jak dotąd album Black Velvet. Pojawia się na nim muzyka z Irlandii, Bretonii i hiszpańskiej Galicji, wzbogacona nieco elementami bałkańskimi. Co ciekawe izraelscy muzycy nie wprzęgli do tego międzynarodowego tygla elementów swojego rodzimego grania. A szkoda, mogłoby wówczas być ciekawie i nieco mniej zachowawczo.
Jednak bez względu na niezrealizowane możliwości, muzyka zawarta na „Black Velvet”, to solidny kawał folkowego rzemiosła. Wysokiej klasy instrumentaliści dają nam dokładnie to co zapowiada okładka – mieszankę wybuchowej celtyckiej muzyki w starannie przygotowanych proporcjach.
