Słuchając najnowszej płyty szwedzkiego sekstetu Sir Reg nietrudno dojść do wniosku, że amerykańska odmiana celtyckiego punka na dobre zadomowiła się w Europie. Zespoły ze Stanów, które kiedyś inspirowały się The Pogues, podkręcając nieco mocniej na swoich marshalach gitary elektryczne, dziś same stały się źródłem inspiracji dla kapel ze starego kontynentu.
W Szwecji właściwie nie istnieje żadna silna i zintegrowana scena muzyki celtyckiej, tak jak ma to miejsce np. w Niemczech. A jednak ludzie lubią sobie posłuchać takiego grania przy piwku. Czasem zdarza się, że jakaś kapela wyrasta nieco z takiej lokalnej popularności i wyrusza ze swoim graniem w świat. Tak jest właśnie z Sir Reg.
„21st Century Loser” to ich trzeci album, ale wiele wskazuje na to, że po dwóch poprzednich, które rozeszły się głównie wśród koneserów celtyckiego punka, na tą płytę połasi się znacznie większe grono słuchaczy. Znajdą tu dla siebie coś ciekawego zarówno miłośnicy radosnego pogo, których wśród sympatyków takiego grania na pewno nie brakuje, jak i sympatycy fajnych folkowych ballad. Dla tych ostatnich przygotowano takie utwory jak „At the End of the World”, „Walking into Doors” czy „City of Tragedy”.
Największym zaskoczeniem na płycie są wpływy britpopu („Walking into Doors”), niemieckiego pop-punka spod znaku Die Toten Hosen („21st Century Loser”) czy też wreszcie irlandzkiego rocka naznaczonego delikatnym piętnem The Cranberries („City of Tragedy”). Pokazuje to, że inspiracje nie muszą się koncentrować na folkowych klasykach. Dzięki temu „21st Century Loser” okazuje się albumem znacznie bardziej dojrzałym, niż można się było tego spodziewać.
Do najciekawszych piosenek należą bez wątpienia „Raise Your Hand”, „Banquet for Dreamers”, „City of Tragedy” i „All That Remains”.
Kategoria: Recenzje (Page 23 of 214)
Można powiedzieć, że ta płytka, to tylko trzy piosenki. Ja bym jednak powiedział, że to raczej trzy perełki, które szwedzka grupa postanowiła wydać, zanim przystąpi do nagrania czegoś większego.
Po świetnej płycie, zatytułowanej „Alle vid den ljusa stjärnan”, otrzymujemy malutki prezent w postaci trzech pięknych, bardzo rożnych w klimacie piosenek. Dość żywy i świetnie zagrany „Titanic”, czarująca klimatem i harmoniami wokalnymi „I denna ljuva sommartid” i tajemniczy „Vals efter Jöns Persson” to utwory, które mogłyby się stać ozdobą każdej folkowej płyty. Tutej stały się one osobnym bytem.
Szwedzkie „visor”, to specyficzny gatunek muzyki, w którym znajdują się zarówno quasi-dylanowskie ballady licznych bardów (w Szwecji nazywanych trubadurami), jaki po popowe evergreeny. Dlatego słówko „visor” na okładce płyty może budzić niepokój. Na szczęście nazwisko Sofii Karlsson już takiego niepokoju nie budzi. Wystarczy posłuchać jednej czy dwóch piosenek, by dać się porwać urokowi jej muzyki. Znana z zespołów takich jak Eter i Groupa czy też z projektu Jul i Folkton artystka ma niesamowitą zdolność zjednywania sobie słuchaczy.
Piosenki zawarte na tej płycie ocierają się o słowo „szlagier”, ponieważ ich autorami są znani szwedzcy muzycy, łączeni głownie z nurtem „visor”, tacy jak Dan Andersson, Mikael Wiehe, Alf Hambe, Hazelius, Fred Åkerström a nawet sam ojciec chrzestny szwedzkich bardów, Evert Taube. Obeznana jednak dobrze z folkową sceną Sofia nie pozwoliła sobie na byle jakie wykonania. Akustyczne, świetnie zaaranżowane utwory, mogłyby się znaleźć w takich wykonaniach na płytach najlepszych folkowych grup z Wysp Brytyjskich czy z Irlandii. Tam bowiem należy szukać korzeni takiego myślenia o muzyce. Folkowe brzmienia są tu wprawdzie szwedzkie, ale płyta może się dzięki temu podobać nawet tym, którzy nie mieli dotąd do czynienia z muzyką skandynawską.
Najciekawsze wykonania z tego albumu, to „Flickan och kråkan” Mikaela Wiehe, „Spelar för livet” Pepsa Perssona i „Balladen om briggen „Blue Bird” av Hull” Everta Taube.
Choć jest to album z cudzymi piosenkami trudno potraktować te wykonania, jako zwyczajne covery. W wielu przypadkach są one bowiem ciekawsze od oryginałów. Sofia potraktowała ten materiał trochę tak, jakby były to utwory tradycyjne, którym należy się nowa oprawa.
Tverd to transkrypcja rosyjskiej nazwy grupy, która nazywa się a właściwie Tвердь. To folk-metlowa grupa z miasta, które po polsku nazywa się Twer (czyli własnie Tвердь) i jest starym średniowiecznym portem na Wołdze. W składzie tej grupy znajdziemy dwóch członków kultowej rosyjskiej grupy Pagan Reign, będącej klasycznym przedstawicielem nurtu pagan metal w tym kraju. Można nawet powiedzieć, że jest to zespół, który powstał w wyniku niesnasek w macierzystej formacji Dimitrija Kuzniecova i Demostena.
W brzmieniach zespołu Tverd usłyszymy tradycyjne instrumenty nawiązujące do muzyki dawnej i ludowej. Wiele melodii czerpie pełnymi garściami z tradycji, nie jest to więc bynajmniej zwykły metal zagrany z wykorzystaniem folkowego instrumentarium. Są też kobiece zaśpiewy, z jednaj strony kojarzące się ze wczesnymi nagraniami fińskiej grupy Nightwish, z drugiej zaś nawiązujące do pięknych rosyjskich wokaliz w śpiewach ludowych. Męskie wokale są zróżnicowane: mamy wokal folkowy i metalowy. Ten drugi nie przekracza jednak zazwyczaj thrash metalowych standardów.
Od strony metalowej jest nawet bardziej niż przyzwoicie. Dominuje ostro zagrany heavy metal, momentami przechodzący w thrash. Muzycy wiedzą jednak kiedy ustąpić miejsca akustycznym instrumentom i nie zagłuszają ich, nawet podczas galopad perkusji i gitar grających unisono z którymś z ludowych instrumentów, brzmienie jest selektywne.
Zespołowi przydałoby się nieco więcej przestrzeni w brzmieniu, ale to już wyłącznie sprawa produkcji. Nawet bez tego otrzymaliśmy folk-metal na bardzo przyzwoitym poziomie.
Miłośnikom folku bez mocnych gitar można tu zadedykować lekki i zwiewny utwór „Под Солнца Волшебными стрелами”. Warto też pamiętać o tym, by wyłączyć płytę przed końcem ostatniego utworu. Zaczyna się wówczas bowiem elektroniczny łomot z wpasowanym w to brzmieniem fletu. Jeśli miał to być dowcip, to wyjątkowo kiepski. Psuje bardzo dobry odbiór interesującego albumu.
Zebranie informacji na temat grupy Pied Pipers, której nagrania znalazły się na tej płyie nie było łatwe. Przede wszystkim dlatego, że istniała również popularna amerykańska grupa o tej samej nazwie, tylko z przedrostkiem „The”. Drugi powód jest równie prozaiczny: folkowy zespół Pied Pipers pochodzi z Niemiec i od dawna nie istnieje. Nawet namierzenie grających w nim muzyków nie jest takie łatwe. Na szczęście okazało się, że udało się znaleźć jednego z nich, okazał się naszym starym znajomym, który pochodzi ze Szwecji.
Dag Westling – o nim bowiem mowa, jest mi dobrze znany z irlandzko-szwedzkiej formacji Eitre, która wydała bardzo dobrą płytę zatytułowaną „The Coming of Spring”. Muzyk ten pojawił się również na krótko w składzie amerykańskiej grupy wykonującej muzykę celtycką, The Golden Bough, którą prowadzą harfistka Margie Butler i gitarzysta Paul Espinoza. Obecnie gra z grupą Quilty. W jego muzycznej biografii pojawiają się jednak nie tylko zespoły folkowe, ale również art-rockowe (Pierre Moerlen`s Gong) czy wykonujące muzykę alternatywną (Tribute).
W Pied Pipers Dag współdzielił obowiązki szefa z miejscowym muzykiem, Berlińczykiem o nazwisku Michael Wolter. Po rozpadzie Pied Pipers Wolter poszedł w jazz, a Westling z mniejszym lub większym skutkiem powraca co chwilę do folku.
Niemiecka formacje Pied Pipers nagrała tylko jedną płytę dla niemieckiej wytwórni ARC. Wydawnictwo to słynie z ciągłego wznawiania co lepszych albumów swoich wykonawców, zazwyczaj w odmienionej szacie graficznej, często też pod nieco innym tytułem. Recenzowana tu płyta „Music from Ireland & Scotland”, wydana w 2006 roku była już wcześniej wydana pod tytułem „Scottish & Irish Music”. Same nagrania pochodzą z roku 1978 (!) i prezentują muzykę zagraną dość surowo. Odbiega ona nieco od tego co wówczas grywały zespoły irlandzkie, ale trzeba przyznać, że ma swój interesujący styl.
Mimo że znalazły się tu tak znane utwory jak „Parcel of Rogues”, „Twa Corbies” czy „Ye Jacobites”, to jednak nie da się zaliczyć tego albumu do zestawów typu „the best of…”. I bardzo dobrze, ponieważ być może dzięki temu muzyka tej grupy nie utonie w setce innych podobnych wydawnictw. Trochę by było szkoda.
Kolejne płyty trójmiejskiego Słodkiego Całusa od Buby, to stały się ważnymi punktami wytyczającymi rozwój kapeli. Co prawda jest to grupa, która najlepiej brzmi na koncertach, jednak ostatnie nagrania udowadniają, że ich albumy nie są tylko zbiorami przypadkowych piosenek.
A zaczyna to wszystko „Ogień i dym” napisany przez Mariusza Kampera. Ogień idzie tu głównie z gitary, zaś nieco mgliste metafory mogą służyć za dym. Choć po prawdzie jest to po prostu dobry utwór na start, bo ma przebojowy refren i ciekawą melodię. Po nim przychodzi czas na dość typową kompozycję Krzysztofa Jurkiewicza, zatytułowaną „Nad rzeką”. Typową, bo nosząca w sobie wszystkie elementy jego poetyki, a na dodatek okraszona melodią, która mogłaby się znaleźć na każdym albumie Słodkiego Całusa. Aranżacje pewnie byłyby inne, ale sama piosenka może być uznana za jeden z wzorców całusowego metra.
Tytułowa „Między 1 a 7” Kampera, to zdecydowanie piosenka na długie drogi. Nie jest to wprawdzie country, raczej southern rock, podbarwiony klimatem dylanowskiego folk-rock-bluesa. Świetnie wpisuje się to w zespołowe brzmienie, w którym na koncertach uderza zazwyczaj niemal punkowe podejście do bluesa. Tym razem udało się to oddać w wersji studyjnej.
„Smutek”, to kolejna ballada spod pióra Jurkiewicza, która już teraz jest koncertowym przebojem zespołu.
Od piosenki zatytułowanej „Przyda się taka chwila” zaczyna się fragment płyty, który zawiera nieco pożyczek. O ile zdarzało się już wcześniej, że Słodki Całus sięgał po czyjeś teksty, to bardzo rzadko w podstawowym repertuarze zespołu pojawiały się prawdziwe covery. Tym razem jest nieco inaczej. „Przyda się taka chwila” to jeszcze nic takiego, ponieważ Kamper napisał tą piosenkę do wiersza Andrzeja Ziemianina, poety przez wiele lat kojarzonego z piosenkami Starego Dobrego Małżeństwa. Jednak już „Blues rybaka”, to nic innego jak przebojowe „The Fisherman`s Blues” autorstwa muzyków folk-rockowej grupy The Waterboys. Trzeba przyznać, że w takim nieco bardziej rozkołysanym repertuarze Słodki Całus odnajduje się rewelacyjnie! Aż chciałoby się popuścić wodzę wyobraźni i wyobrazić sobie, jak brzmiałyby w ich wykonaniu jakieś autorskie kompozycje muzyków The Pogues, Fairport Convention czy innych klasyków folk-rockowego grania.
Ale oto przed nami jeszcze jedna przeróbka i to na dodatek jeszcze lepsza od poprzedniej. „Spadająca gwiazda” czyli „Shooting Star”, to piosenka z płyty „Oh Mercy”, wydanej w 1989 roku przez Boba Dylana. Trójmiejscy muzycy świetnie łączą w niej klimat dylanowskiej harmonijki z własną dynamiką.
Wraz z utworem „Śmierć i dziewczyna” wracamy do piosenek autorskich. Zarówno tą, jak i kolejną – „Zostań ze mną” – napisał Jurkiewicz. Pierwsza z nich jest najbardziej mrocznym utworem na całej płycie, unosi się nad nią duch filmu Romana Polańskiego, opartego na sztuce Ariela Dorfmana pod tym samym tytułem. Druga jest już bliższa klasycznej słodkocałusowej poetyce, w której
splatają się elementy folku trampów z autorską balladą.
Kolejne trzy piosenki, to utwory autorstwa Kampera. Pierwszy z nich – „To tylko piosenka” – zaczyna się niepokojącą zwrotką, która przechodzi w prosty i niezwykle wpadający w ucho refren. W momencie gdy utwór rozwija się instrumentalnie, dostajemy kompozycję, która mogłaby promować ten krążek w radio. Gdyby dać jej szansę na pewno zawalczyłaby o wysokie miejsce w którejś z co bardziej ambitnych rozgłośni radiowych, choćby w Trójce. Dodatkowym atutem są tu skrzypce, na których gra gościnnie Anna Dębicka.
Ballada „W pozaświecie” przywodzi na myśl oniryczną atmosferę wierszy Leśmiana. Jest w niej coś z neoromantycznego klimatu niektórych jego utworów. Zupełnie odmienny klimat ma piosenka „Nie budźcie mnie jeszcze”, podbita zdecydowanym beatem, jedna z najbardziej rockowych kompozycji na płycie.
Album zamyka napisana „Lato” Jurkiewicza, lekka piosenka, która sama wdziera się powoli w ucho i nie chce opuścić głowy jeszcze długo po tym, jak krążek przestaje się kręcić. Gdyby uznać, że ostatnia piosenka ma zwiastować kierunek kolejnej płyty, to może byłaby ona nieco bardziej przewidywalna, ale na pewno niesłychanie ciekawa. Taki to bowiem utwór.
Zazwyczaj pisząc o muzyce Słodkiego Całusa od Buby wspomina się o liderach. Krzysztof Jurkiewicz i Mariusz Kamper od lat pchają razem ten wózek, niewątpliwie zasłużyli więc sobie na pochwałę, zwłaszcza że są autorami zamieszczonych na płycie tekstów i melodii, obaj śpiewają swoje piosenki, niekiedy się nimi wymieniając. Tym razem jednak można odnieść wrażenie, że jest to najbardziej zespołowa płyta w dorobku grupy, dlatego warto zastanowić się też nad rolą pozostałych muzyków tworzących kapelę.
Jeszcze nigdy żadna płyta Słodkiego Całusa nie zaczynała się tak ostro. Można też odnieść wrażenie, że jeszcze nigdy brzmienie zespołu nie było tak przemyślane i skonkretyzowane. Trochę szkoda, że na grę w zespole nie zdecydował się realizator nagrań i wieloletni gitarzysta Całusa, Mariusz Wilke. Jego charakterystyczne granie byłoby ciekawym dopełnieniem nowego, bardziej gitarowego brzmienia. Szkoda również, że zespół nie współpracuje już z Olkiem Rzepczyńskim, ponieważ jego wyczyny na gitarze basowej, to jedna z wizytówek zespołu w czasach jego występów z tą trójmiejską grupą. Wprawdzie Cezary Rogalski wrósł już na dobre w koncertowe oblicze zespołu, jednak jego partie w nowych utworach są znacznie mniej śmiałe, niż te które zapewne zaproponowałby Rzepczyński.
Dobrze zrobił za to grupie powrót Adama Skrzyńskiego-Paszkowiskiego, ponieważ to perkusista, który jak żaden inny pasuje do zespołu, prawdopodobnie również pod względem towarzyskim.
Sporo do powiedzenia miał tu również Jacek Jakubowski, który dołączył do zespołu jako akordeonista, a z czasem zaczął również przynosić ze sobą klawisze. Dziś ich brzmienie jest bardziej intensywne, niż na początku koncertowych prób z tym instrumentem. Na szczęście akordeon wciąż brzmi tam, gdzie ma brzmieć, nadając niektórym kompozycjom bardziej folkowe brzmienie.
Folkowo-bluesowe akcenty przynoszą również harmonijki ustne, na których od lat niesamowicie sprawnie wygrywa swoje melodie Jarosław Medyński.
Album zatytułowany „Między 1 a 7” udowadnia, że mimo iż na karku przybywa im lat, to jednak muzycy Słodkiego Całusa od Buby wciąż są w stanie nagrać kolejną najlepszą płytę w swoim dorobku.
Emilia Amper to wschodząca gwiazda skandynawskiego folku. Gra na nyckelharpie i trzeba przyznać że robi to z niezwykłym wyczuciem i wdziękiem. Wcześniej dała się poznać w kilku folkowych grupach, grała też z jazzmanami i rockowcami, wspierała na scenie m.in. Johna Lorda, legendarnego klawiszowca Deep Purple. Ale jej nazwisko na dobrą sprawę po raz pierwszy pojawia się teraz jako osobna marka.
Na płycie sygnowanej swoim nazwiskiem Emilia pokazuje swój charakter. A jest on niełatwy, tak jak niełatwe może być pierwsze obcowanie z tą niezwykle piękną płytą. Ostre, bezkompromisowe brzmienie nyckelharpy, to coś, do czego słuchacz musi przywyknąć. A w tym przypadku na pewno warto.
Zaczyna się surowo, choć już od początku błądzącym na pograniczach dysonansu partiom tego tradycyjnego skandynawskiego instrumentu towarzyszą piękne wokalizy, które kojarzyć się mogą z Dead Can Dance. Oczywiście gdyby Brendan Perry chciał grać na tym diabelskim instrumencie.
Bez względu na to czy Emilia gra tu skoczne szwedzkie tańce czy też śpiewa piękne ballady, jej instrument emituje pełne niepokoju brzmienia, rewelacyjnie oddające nastrój mroźnej północy.
Na płycie pojawiają się gościnnie również inni muzycy, ale ich udział jest dość epizodyczny. Faktem jednak jest, że wzbogacają nieco brzmienie. Johan Hedin gra na drugiej nyckelharpie, Anders Löfberg na wiolonczeli, Dan Svensson, Olle Linder, Helge Andreas Norbakken obsługują na zmianę instrumenty perkusyjne, na dodatek Dan gra jeszcze na gitarze i śpiewa (w), a Olle ogranicza się do dodatkowego wsparcie gitary. Wszystko to muzycy, których Emilia zna z zespołów, z którymi grała wcześniej, takich jak Skaran czy ODE.
Najciekawsze utwory na płycie, to niewątpliwie: „Ut i mörka natten”, „Vals från Valsebo”, „Herr Lager och skön fager” i „Kapad”. Cała płyta warta jest jednak tego, żeby co najmniej kilkanaście razy ją przesłuchać.
To już 45 lat na scenie. Mało która grupa dała radę tyle czasu trzymać tak wysoki poziom, jak klasycy brytyjskiego folk-rocka. Zdarzały im się wprawdzie gorsze momenty, ale od kilku lat nagrywają równe płyty i grają fenomenalne koncerty.
Album „Festival Bell” przynosi trochę nowych piosenek, oraz odświeża coś starszego. To typowa recepta na album, którą muzycy Fairport Convention wykorzystują od dawna. Poprzednia płyta studyjna ukazała się w 2007 roku, nazbierało się więc utworów, które warto pokazać. W przypadku takich perełek nie da się nie opisać ich po kolei, ponieważ każdy utwór zasługuje na uwagę.
Otwierający album utwór „Mercy Bay”, to piosenka, którą napisał Chris Leslie, muzyk od 15 lat występujący w Fairport Convention, a więc w sumie… najmłodszy w grupie (jest jeszcze co prawda perkusista Gerry Conway, który na stałe wszedł do zespołu rok później, ale w kręgach związanych z FC kręci się od 1970 roku, kiedy to rozpoczął współpracę z Steeleye Span). To ciekawa piosenka, bo ma w sobie coś elektryzującego, choć melodia płynie wolno i dostojnie. Kojarzy się z przebojami w stylu „Red and Gold”, ale nie jest aż tak pompatyczna, choć podobnie jak w tamtym przypadku śpiewa ją Simon Nicol. Ciekawe, że kolejna kompozycja, która wyszło spod pióra Chrisa jest całkiem odmienna, melodią nawiązuje do amerykańskiego folku, wtrącono do niej jedynie nawiązujący do wyspiarskiej ludowości motyw instrumentalny. Inne brzmienie związane jest również z tym, że w tym utworze w roli wokalisty występuje sam autor.
Drugi z grających na skrzypcach i innych instrumentach strunowych muzyków FC, Ric Sanders, jest autorem instrumentalnej kompozycji „Danny Jack`s Chase”, w której słychać wyraźne nawiązania do stylu zespołu z lat osiemdziesiątych. Z drugiej strony mimo unowocześnionego brzmienia nie da się powiedzieć że grupa ta zmieniła swoją stylistykę tak bardzo, choć może Sanders nieco przesadził z wykorzystaniem efektów do skrzypiec. Z drugiej strony takie granie uskuteczniał już choćby w instrumentalnej wiązance nagranej z FC w 1985 roku na płycie „Gladys` Leap”. Druga część tej kompozycji, „Danny Jack`s Reward”, to przedostatni utwór na płycie. Obie części świetnie się uzupełniają, nadając albumowi typowo fairportowego szlifu.
Piosenka „Reunion Hill”, to pierwszy cover na tej płycie. Trzeba przyznać, że FC ma dobrą rękę do cudzych kompozycji. Tą napisał Richard Shindell, amerykański folksinger mieszkający w Argentynie. Kilka lat temu znalazła się ona na płycie samej Joan Baez. To bardzo dobry utwór, może nie wyróżniający się za bardzo, ale pasujący do płyty jak ulał.
„Wouldn`t Say No”, to kolejny utwór Chrisa, śpiewany przez niego samego. Jest w nim zarówno coś z amerykańskiego grania, jak i z beatlesowskich (czy może raczej mccartney`owskich) harmonii.
Napisana przez klasyka angielskiego folku, Ralpha McTella, piosenka „Around The Wild Cape Horn”, przez lata leżała w jego archiwum, podczas gdy jego koledzy z FC grywali ją już pod koniec lat osiemdziesiątych. W autorskim wydaniu ukazała się dopiero w 2005 roku.
Rozkołysana piosenka „Celtic Moon”, to utwór autorstwa małżeństwa Marka i Carolyn Evans. Niezły, ale trochę mniej pasujący do tej płyty. Z drugiej jednak strony jeśli weźmiemy pod uwagę, kolejną kompozycję, czyli „Ukulele Central”, którą napisali wspólnie Chris Leslie i Ric Sanders i w której na tytułowym ukulele gra Frank Skinner, to nagle okaże się, że w porównaniu z tą piosenką „Celtic Moon” to idealna piosenka dla Fairport Convention. Faktem jest, że muzyków tej formacji ciągnie czasem do dziwnych utworów w stylu starych dansingów na wsi, ale do mnie to nie przemawia, nawet jako żart muzyczny.
Na szczęście piosenka „Albert and Ted”, którą Sanders napisał z Dave`m Peggiem, to już tradycyjne instrumentalne granie w stylu tej grupy.
W „Darkside Wood”, którego autorka jest związana przez lata z The Albion Band i występująca również z Fairport Convention Chris While, śpiewa ponownie Chris Leslie. Chris, która na koncercie, podczas którego wykonano w całości album „Liege & Lief” z 1969 roku (miało to miejsce na festiwalu w Cropredy w 2007 roku) zastąpiła Sandy Denny, napisała piosenkę, w której pewnie Sandy świetnie by się czuła. Chris w takiej „kobiecej” piosence też brzmi nieźle, co jest nieco niepokojące…
Połaczenie piosenki „London Apprentice” Ralpha McTella z melodią „Johnny Ginears” Rica Sandersa, to świetny pomysł. Jeśli dodamy do tego głęboki głos Simona Nicola, pojawia się kolejny potencjalny evergreen w repertuarze FC.
„Rising For The Moon”, to piosenka, o której napisano już chyba wszystko. Absolutny klasyk, tym razem jest śpiewany przez Chrisa, co jest pewnie głównym powodem ponownego umieszczenia go na płycie.
Na koniec otrzymujemy jeszcze jedną jego piosenkę, tytułowy utwór „Festival Bell”, o dzwonie, który co roku oznajmia rozpoczęcie Fairport Cropredy Festival. To świetna piosenka i również ma szansę stać się hitem, zwłaszcza festiwalowym.
Gdyby podsumowywać plusy i minusy na tej płycie, to największym plusem jest fakt, ze to kolejna bardzo dobra płyta tej zasłużonej grupy. Minusem jest ustąpienie przez Simona Nicola pola młodszemu koledze. Dotyczy to zarówno kompozycji, jaki i miejsca przy mikrofonie. Wokal Nicola jest dla mnie klasycznym elementem brzmienia Fairport Convention. Mam nadzieję, ze stopniowe odstępowanie miejsca Chrisowi nie oznacza, że Simon będzie chciał wkrótce zrezygnować z grania. Z drugiej strony… to już 46 lat na scenie, Simon debiutował bowiem w 1966 roku w założonym przez Ashleya Hutchingsa zespole Electric Shuffle Orchestra, który z czasem (początkowo bez Nicola w składzie) przerodził się w Fairport Convention. Wiele jednak wskazuje, że jego koledzy z tamtych czasów, tacy jak Richard Thompson czy właśnie Hutchings nie składają broni. Może więc to tylko moje złudzenie i będziemy mogli słuchać Simona jeszcze przez długie lata.
Był taki czas, kiedy popularna w całej Europie irlandzka grupa Dervish uchodziła w Polsce za synonim nowoczesnego grania akustycznej muzyki celtyckiej. Mimo że Dervish w ostatnich latach ucichł, mamy jednak czym nacieszyć uszy. Oto bowiem pojawił się solowy album Cathy Jordan, wokalistki tej grupy.
Zaczynając od nastrojowej i oszczędnie zaaranżowanej ballady rebelianckiej „The Bold Fenian Men”, przez autorskie kompozycje Cathy i jej przyjaciół („The Road I Go”, „The River Field Waltz”, „In Curraghroe”, „All the Way Home”) i tradycyjne melodie i pieśni dochodzimy do tytułowego utworu, który niczym klamrą zamyka album. Dominują tu nieco spokojniejsze niż w przypadku Dervisha rytmy, jednak muzyka ma w sobie ten sam pierwiastek, który zachwycał w przypadku produkcji starego zespołu Cathy.
Ciekawie prezentuje się zestaw gości na tej płycie. W studio razem z wokalistką znaleźli się m.in. Andy Irvine, Liam Kelly, Eddi Reader i Gustaf Ljunggren. Już choćby ich udział powinien nakłonić miłośników tradycyjnej i improwizowanej muzyki do kontaktu z tą płytą.
Słuchanie albumu „Spending Time With Morgan”, to sympatyczna podroż do początków wieku, kiedy to Ane Brun stawiała pierwsze kroki na norweskiej scenie. Od tego czasu folkowców spod znaku podgatunku „singer/songwriter” pojawiło się całe mrowie, sporą ich część stanowią śpiewające panie. Jednak niewiele z nich jest dziś tak znanych, jak Ane Brun.
Jeszcze przed nagraniem debiutanckiego krążka „Spending Time With Morgan” Ane była profesjonalną wokalistką. Można jej było słuchać między innymi w chórkach w nagraniach grupy A-ha. Z reszta z roli wokalistki wspierającej nigdy nie zrezygnowała, co udowadnia jej niedawna współpraca z Peterem Gabrielem.
Tymczasem album „Spending Time With Morgan”, to jej krok w dorosłość, odważny i mądry jednocześnie.
Folkowa gitara otwierająca „Humming one of your songs” i cała atmosfera tej piosenki, to jeszcze klimat rodem z nagrań Tracy Chapman. Jednak słychać już, że głos wokalistki jest bardziej europejski, wibruje w zupełnie iny sposób, snuje się, jakby niósł się po zaułkach osnutego mrokiem miasta. Mimo że najbardziej znane piosenki z tej płyty, to „Are They Saying Goodbye”, „Humming One of Your Songs” i „I Shot My Heart”, które w Norwegii ukazały się na singlach, to ja osobiście za kwintesencję wczesnego okresu twórczości Ane uznałbym raczej nastrojową wycieczkę do Szwecji w piosence „Sleeping by the Fyris River”, lekko kołyszącą się na wokalnych, pełnych feelingu falach.
Dziś Ane jest już o wiele bardziej pewną siebie i dojrzałą artystką, jednak w jej piosenkach nie ma już drzemiącej w debiucie naiwności, która sprawia, że tak chętnie wraca się do tej płyty.
