Na początku tej recenzji wypada wyjaśnić kilka kwestii. Płyta w rzczywistości nazywa się „A Soundtrack for the Wheel of Time”. „The Wheel of Time” – „Koło Czasu” – to cykl powieści fantasy autorstwa Roberta Jordana, znany również w Polsce i mający tu gorące grono zwolenników. Cykl ten opisuje losy Randa, chłopca, ktory dysponuje silnymi magicznymi zdolnościami w świecie w którym magia jest domeną kobiet. Saga Jordana ma jak na razie kilka tysięcy stron i cokolwiek by o niej napisać w tak krótkiej notce, może zabrzmieć trywialnie. Dlatego nie będę zagłębiał się tu w szczeguły fabularne – zapraszam do lektury cyklu zapoczątkowanego książką „Oko świata”.
Płyta jest swoistą ścieżką dźwiękową ilustrującą świat Roberta Jordana, ale też nijak nie przypomina zwykłych filmowych soundtrack’ów. Na pytanie „Czy jest to muzyka ilustracyjna ?” wypada odpowiedzieć „Też”. Są tutaj frazy, których rzeczywiście moglibyśmy się spodziewać w filmie (choćby „Spears and Bucklers”, „The Knowledge of the Wise Ones”), pojawiają się one z resztą w wielu utworach, które są dość rozbudowane aranżacyjnie. A folk ? Niewątpliwie też, oprócz cytatów z muzyki celtyckiej (a jest ich w sumie niewiele) daje się tu zauważyć wiele folkowych naleciałości (jak „The Winespring Reel”). Nazwał bym je fantasy folkiem. Folkową stronę płyty wspiera Lief Sorbye (znany m.in. z folk-rockowej grupy Tempest) , ktory gra tu na mandolinie i pomagał w pisaniu dwóch utworów (są to „Song for Moiraine” i „The Game of Houses”). Jest tu też muzyka rockowa, a wlaściwie art rockowa („Dream Walker”). Warto też zwrócić uwagę na ostatni utwór zaśpiewany jakoby w języku Aielów – rasy nomadów z powieści Jordana. Ciekawe czy tylko mnie skojarzy się to z Dead Can Dance.
Wszystkie te elementy jakoś się ze sobą przeplatają. Mamy więc do czynienia z art rockowym fantasy folkiem. I przy takiej nazwie chyba trzeba będzie pozostać. Mieszanka jest zaiste wybuchowa, zaręczam że jeśli choć jeden ze wspomnianych elementów wam odpowiada, to warto posłuchać tego koktailu.
Na zakończenie kilka słów o Robercie Berry. Jest on jednym z filarów wytwórni Magna Carta, celującej we wszelkich odmianach rocka progresywnego. Jest też producentem nagrań grupy Tempest i pozostałych projektów Liefa. Udziela się też z resztą muzycznie na albumach wielu wspieranych przez siebie wykonawców.
Kategoria: Recenzje (Page 186 of 214)
Płyta koncertowa o charakterze przekrojowym. Ale to nie wszystko. Płyta zawiera też nagrania koncertowe Wedding Present z okresu „ukraińskiej” sesji u Johna Peela. Później te utwory stworzyły podwaliny pod The Ukrainians. Jako że koncert The Ukrainians był chyba najlepszym na jakim w życiu byłem, szybko postarałem się o tą płytę. I nie zawiodłem się.
Są tu zarówno znane ukrainiansowe hity („Oi Divchino”, „Cherez Richku, Cherez Hai”, „Batyar”), jak i materiał którego w wykonaniu zespołu nie zarejestrowano na płytach studyjnych. Mamy tu np. dwie wersje „Davni Chasy” (u nas znanego jako „To były piękne dni”). W drugiej słyszymy gościnnie The Oyster Band i Reva Hammera, tak więc właściwie jest to „Those Were The Days” (wokale w dwu językach).
Jakość nagrań nie jest zbyt fascynująca, sam zespół zaznacza na płycie że większość z nich dokonano niemal przypadkowo. Całość jest czymś w rodzaju oficjalnego bootlegu.
Niektóre wersje koncertowe zdają się zyskiwać jakąś dodatkową energię w porównaniu z wersjami studyjnymi. Tak jest na pewno z porywającym „Hopakiem”. Również piosenka The Smiths „Queen is Dead” (tu jako „Kroleva Ne Pomerla”) brzmi tu bardziej przekonująco. Swoją drogą połączenie folku (popylająca mandolinka) i zimnej fali daje ciekawy efekt. Do ciekawych wersji można zaliczyć też „Europe”. Niekiedy Peter mówi coś o utworze który grają… gorzej jeśli robi to po niemiecku.
Ciekawe uzupełnienie dyskografii The Ukrainians. Mam jednak nadzieje że uda im się niedługo nagrać jakiś premierowy materiał.
Acoustic Mayhem proponują nam mieszankę amerykańskiego bluegrass i starych irlandzkich piosenek. Jak się okazuje repertuar ten dobrze się uzupełnia.
Do starej ludowej piosenki „Froggie Went a Courtin`”, któej korzenie nikną w czasach renesansu, zespół sopisał własna zwrotkę o moskitach. Wykonywali ten utwór któregoś wieczoru i owady nie dawały im spokoju. Stąd był już tylko krok do ich znalezienia się w piosence.
„Mule Skinner Blues” to utwór z pogranicza bluesa i bluegrass, zaś „Devilish Medley” to składanka tradycyjnych reelów, z których ostatni jest amerykańską wersją irlandzkiego „Mason`s Apron”.
„Boatman Medley” zawiera piosenkę „The Boatman” wzbogaconą o kilka instrumentalnych elementów. Melodia „Ashokan Farewell” autorstwa Jay`a Ungera została napisana do dokumentalnego filmu o wojnie secesyjnej.
Irlandzki standard „Star of the County Down”, pubowa klasyka, choć w wersji Acoustic Mayhem brzmienie nie jest tak jednoznacznie celtyckie.
„Shoo Fly Pie” jest coverem piosenki z lat 40-tych, który wykonywała wówczas Dinah Shore, zaś „Tom Dooley” pochodzi z repertuaru klasycznego The Kingston Trio.
Piosenka „Grandfather`s Clock” została napisana przez Henry`ego Clay Worka. Może to być utwór uznany za klasyczny bluegrass, bo nosi wszystkie najlepsze cechy gatunku.
Tradycyjne utwory „Wet & Dry Medley” i „Red Haired Boy” to wiązanka starych melodii i kolejna irlandzka piosenka. Tchnienie europejskiej tradycji okazuje się być zawsze obecne w amerykańskim ludowym graniu.
Ze wschodniego wybrzeża Stanów pochodzi piosenka „Hi Jolly”, tradycyjne amerykańskie old time country.
Na płycie nie zabrakło też utworu dla młodszych słuchaczy – piosenki „Shake Sugaree”, będącej klasyką amerykańskich piosenek dla dzieci.
„A Couple of Joes” to zestaw dwóch znanych piosenek – „Cotton Eyed Joe” i „Old Joe Clark”. Oba utwory są kojarzone nawet przez ludzi nie słuchających folka i country.
Ostatnia piosenka na albumie to „Roseville Fair” napisana przez Billa Stainesa, będąca na dobrej drodze, by stać się folkowym klasykiem.
Ciekawe kompozycje w ciekawym wykonaniu. Bluegrass nie jest w Polsce zbyt popularny, warto więc posłuchać czasem takich płyt jak ta, puścić je znajomym i przyczynić się w ten sposób do wzrostu popularności takiego grania.
Niemiecką grupę Corvus Corax zazwyczaj kojarzy się z muzyką dawną. Jest w tym tyle samo prawdy, co i przekłamania. Muzycy korzystają co prawda często z oryginalnych źródeł, jednak efektem końcowym są kompozycje często przearanżowane, niekiedy ze sporym wkładem autorskim grających instrumentalistów.
Corvus Corax odwołują się też do muzyki folkowej, na „Seikilos” znajdujemy odwołania do dawnej muzyki greckiej. Jak i na poprzednich płytach, tak i tu wiele jest improwizacji i własnych pomysłów. Grecka muzyka w wersji Corvus Corax nie przypomina raczej tej, którą usłyszeć mogliśmy na rodzimej płycie z Gardzienic zawierającej próby odtworzenia antycznej muzyki i śpiewu. Jednak nie znaczy to że Niemcy nagrali album gorszy. Bynajmniej, jest to poprostu inne spojrzenie na ten temat.
Swoistym urozmaiceniem mogą tu być trzy utwory nie bazujące na tematach greckich. Są to „Chou chou sheng” – oryginalny chiński marsz, „Ballade de mercy” – ballada autorstwa Francois Villona, oraz „Aia” – pieśń staroniemiacka.
Płyta mieści się w takiej mocnej średniej jak na dokonania tego zespołu.
Duet Dick Holdstock i Allan MacLeod zasłynął głównie wykonaniami szant i pieśni morskich z XIX-tego wieku. Tym razem jednak sięgają po nieco inny repertuar. Utwory zawarte na płycie „Winter in the Wood” to tradycyjne piosenki angielskie i szkockie, z niewielką domieszką irlandzkich.
Mimo że piosenki te są o nieco innej niż morska tematyce (choć i tych oczywiście kilka tu jest), to stylistyka wykonawcza jest taka sama, jak na płytach szantowych. Posłuchajcie piosenki „Old Peculiar”, mogłaby to być piosenka nie o piwie ale z Yorkshire, a o żaglach, sztormach i morzu.
Jest tu kilka znanych piosenek („Jock Stewart”, „Flash Company”, „Raglan Road”, czy „Daughters and Sons”), ale na szczęście przeważają pieśni mniej znane. Choć z drugiej strony czasem pod nieznanym tytułem kryje się znana melodia. „Marching Through Rochester” – XVIII-wieczna piosenka wojskowa posłużyła później za wzór australijskiej „Waltzing Matilda”, zaś „Bonnie Light Horseman” przypomina „Wild Mountain Thyme”.
Wśród mniej znanych i popularnych piosenek na wyróżnienie zasługują takie piosenki, jak „Generations of Change”, piękna rybacka ballada „Hard Hard Times”, czy robotnicza „Turning Steel”.
Zamykająca płytę balllada Tommy`ego Sandsa „Daughters and Sons” to z kolei najciekawszy utwór na załej płycie, choć w sumie dość znany.
Widać że duet Holdstock & MacLeod dobrze czuje się w takim repertuarze, co ciekawie wróży na przyszłość.
Najpiękniejsze miłosne pieśni irandzkie na jednej płycie i to bez popadania w pubowe klimaty. Joanna Mell pięknie gra tu na harfie. Wykonania takie jak te, powinny być uznane za podręcznikowe.
Mamy tu piękną melodię O`Carolana „Si Beg, Si Mor” – jak głosi legenda niewidomy harfiarz napisał ją po nocy spędzonej z Królową Elfów. Na płycie znaleźć możemy znaną pieśń Yatesa „Down By the Salley Garden”, w Polsce doskonale gra ją zespół Open Folk.
Jest też „The Star of the County Down” i ballady takie jak „Carrickfergus”, „The Minstrel Boy”, „The Wild Mountain Thyme” i „Danny Boy”. Właśnie te ostatnie piosenki wychodzą tu najlepiej. Delikatne brzmienia harfy Joanny to gwarancja sukcesu przy takim repertuarze.
Wszystkie melodie są tu instrumentalne. Słyszałem jednak głos tej artystki na płycie „Songs & Stories” i troszkę żałuje że jednak tu nie pośpiewała. Z drugiej strony jest to doskonały materiał do pośpiewania sobie w domu kilku irlandzkich ballad i piosenek.
Punk-folkowcy z amerynańskiego The Skels dają tu ostro czadu. Już od pierwszych dźwięków nie mamy wątpliwości, że nieobce im kapele takie jak Flogging Molly, czy Dropkick Murphy`s.
Poprzednia płyta – „Stoney Road” – zawierala materiał premierowy przemieszany ze starszą demówką. Brzmiała dzięki temu trochę niespójnie. „Any Port In A Storm” to już zupełnie inna historia. Mamy tu 100% autorskiego materiału i wreszcie The Skels pokazują się nam w pełnej krasie.
Wściekły wokal Chrisa Freida mógłby z powodzeniem zabrzmieć na każdej punkowej płycie, również pod względem żywiołowości zespół nie ustępuje punk-rockowcom. Jednak folkowe melodie i część instrumentarium (banjo, mandolina, tin whistle) przywodzą na myśl stare dobre czasy The Pogues. W odróżnieniu jednak od swych pra-przodków Skelsi nie próbują swojej muzyki sprzedać wszystkim, nie bawią się więc w wygładzone brzmienia. Faktem jest że tak właśnie brzmi muzyka punk-folkowa początku XXI wieku.
Nie ulega jednak wątpliwości że pewnych patentów wymyślonych przez Poguesów nie da się przeskoczyć. Wystarczy porównać choćby „Black Waterside” ze starym „Misty Morning, Albert Bridge”, by dostrzec podobieństwa. Są też jednak utwory bardziej oryginalne, jak choćby „Glass O` Stout”, czy „One For The Road”.
„Any Port In A Storm” to spory krok naprzód. Czekamy na następny.
Celtycki rock, w którym pobrzmiewają echa starego dobrego rock`n`rolla. Riff zaczynający płytę kojarzyć się może z czasami Elvisa, Sedaki i Orbisona. Ta rockowa twarz zespołu jest dość łagodna, mimo że to zespół amerykański, to czuć tu przede wszystkim że obcowali trochę z muzyką The Pogues. Lubią czasem trochę przywalić, ale z kulturą. Również wokalista nigdy nie odważyłby się zaśpiewać, gdyby przed nim nie śpiewał w ten sposób Shane.
Nie tylko stary rock`n`roll przypomina nam że The Volunteers to Amerykanie. Mamy tu dylanowską harmonijkę i czasem gdzieś w tle elementy country łączące się z wszechobecną irlandzczyzną.
Fajnym urozmaiceniem jest tu fakt, że wszystkie piosenki, to autorskie utwory, nie ma więc odgrzewanych dań, a tylko nowe, różnej maści potrawy.
Piosenki są przeróżne i choć jest ich tylko osiem, to łatwo się do nich przywiązać. Osobiście polubiłem nieco macgowanowską „Chains of Steel” i bluesowy „The Last Chance Bar”.
Fajne i luźne granie, z naciskiem na odrobinę oryginalności.
Heather zajmuje się współczesną muzyką celtycką. Jej opowieści pełne są legendarnych postaci, zdarza się często że pojedyncze piosenki w jej wykonaniu pojawiają się na składankach. Początek kariery Heather wiąże się z organizacją SCA, czymś na kształt naszego ruchu rycerskiego, choć mniej obwarowanego obostrzeniami historycznymi. Pierwsze występy Heather to właśnie turnieje rycerskie i imprezy związane z historią i mitami celtyckimi.
Płyta „The Trial of Lancelot” to debiutancki album na CD, wcześniej były tylko wydawane własnymi środkami kasety. Już sam tytuł (i ciekawa okładka) mówią nieco o zawartości albumu.
Choć przyznam że płyta trochę mnie zaskoczyła. Spodziewałem się czegoś w rodzaju muzyki Enyi, ale otrzymałem coś zbliżonego raczej do Clannad i Loreeny McKennitt. Na dodatek są tu lekkie elementy folk-rockowe w stylu Maddy Prior.
Nie brakuje tu piosenek niesamowicie przesyconych celtyckim klimatem i magią. Posłuchajcie „The Prydwen Sails Again” czy niesamowitej „Mordred’s Lullaby”. Bez trudu wyobrazicie sobie historie, które opowiada Heather.
Z kolei „Hawthorn Tree” z gitarami nieco w stylu Marka Knopflera spokojnie mogłoby się pojawić na listach przebojów. Choć tekstowo oczywiście pozostajemy w kręgu arturiańskich mitów.
Folk-rockowa piosenka „Culhwch and Olwen” kojarzy mi się nieodparcie ze Steeleye Span ze starych średniowieczno/folk-rockowych płyt. Nie mówię tu o jakichś konkretnych nawiązaniach, jednak klimat utworu kojarzy się nieodparcie z takim właśnie graniem.
Na zakończenie dostajemy jeszcze piękną balladę „Measure of a Man”.
Muszę przyznać, że ta płyta zaostrzyła mój apetyt na kolejne płyty Heather Dale.
Płyta koncertowa kanadyjskiego Seven Nations nagrana w Dzień Św. Patryka (17 marca) 2001 roku w The Palace Theater w Albany.
Jakość nagrań jest bardzo dobra a jednocześnie ma brzmienie typowe dla koncertów. Coprawda płyta to nie to samo co koncert, ale wsłuchując się w celtyckiego rocka Seven Nations w wersji koncertowej jestem w stanie wyobrazić sobie ich występ. Jedno co od razu zwraca uwagę to niesamowity „drive” z jakim gra zespół. Skrzypce i dudy wspomagane przez gitarę i sekcję rytmiczną dają efekt nieosiągalny dla zwykłych kapel rockowych.
Oprócz oczywistych wpływów rockowych i folkowych mamy też trochę bluesa, jak w „King of Oblivion”. W koncertowym wcieleniu Seven Nations nieoczekiwanie zbliża sie momentami w rejony zarezerwowane dla U2 („Big Dog”) i REM („This Season”). Dużo tu też zwariowanych tańców – w sam raz na taki wieczór jak Dzień Św. Patryka. Największe wrażenie robią właśnie utwory numer 8 i 9 – wiązanki tańców. Pierwszy to siedem melodii, drugi tylko (!) sześć. Łącznie 13 minut grania, od łagodnego rytmu, po szaleńcze eskapady. W takich momentach 7N (to oficjalny skrót nazwy zespołu) przywadzą na myśl „Keltik Electric” lub bardziej rockową wersję „Riverdance”.
Płytę kończy celtycki evergreen wszechczasów – „Amazing Grace”, odśpiewany w tle przez publiczność. Jedyne co pozostaje dodać, to stwierdzenie że muzyka 7N dobrze broni się w warunkach koncertowych.
Do płyty dołączona jest kostka do gry na gitarze, taka jak na okladce – z logo 7N. Dzięki, przyda się.
