Kategoria: Recenzje (Page 176 of 214)

Ado Matheson „Out On The Islands”

Ado Matheson pisze piękne piosenki, świetnie je również wykonuje. To jak dotąd pierwsza jego płyta. Zawiera jedenaście autorskich piosenek i jeden utwór instrumentalny.
Ado urzekł mnie już pierwszą piosenką – „Harvest Time”. Nie dziwię się czemu nazywa się go celtyckim bardem. Ballada ta wykonana tylko z towarzyszeniem gitary to świetna piosenka, na pewno warta posłuchania.
W „Little Did I Know” mamy już nieco bardziej rozbudowane instrumentarium. Tu, jaki i w kilku innych utworach Ado wspiera Mandy Meaden. Utwór jest trochę bardziej folk-rockowy.
Piosenkę „Tide and Time” Ado napisał dla swojego teścia, Billa MacLeana. Jest to kolejna piękna ballada.
W piosenkach tych dużo jest morza. Nic w tym dziwnego, Ado jest szkockim wyspiarzem. W jednej z szybszych piosenek, zatytułowanej „The Harbour” mamy do czynienia z ciekawym przykładem pieśni portowych.
Atmosfera uspokaja się wraz z utworem „Christina”, napisanym przez artystę dla jego córki. Nie jestem pewny, czy piosenka nadawałaby się na kołysankę, ale jest też bardzo ładna.
Kolejna morska ballada nosi tytuł „The Old Fisherman”. Opowiada ona o śnie, który był historią starego rybaka. Miał on dość siły by wyjść cało z niejednego sztormu, jednak w końcu morze upomniało się o niego i dziś można wśród mgieł usłyszeć jego krzyk. To najlepszy utwór na płycie, przejmująca i bardzo wciągająca piosenka.
Dla odprężenia Ado serwuje nam lżejszą piosenkę „Out On the Islands”. Tu też mamy morze, ale oglądamy jego znacznie mniej mroczna stronę.
„Ancestral Chimes” umieścić można gdzieś w okolicach innego szkockiego pieśniarza – Dougiego McLeana. Ale nietrudno też dostrzec tu pewne podobieństwo do jednego z przebojów Erica Claptona.
W „Song of the Wind” z kolei dostajemy się w okolice kompozycji Marka Knopflera. Jego duch czasem pojawia się w różnych miejscach płyty.
Ballada „Never Grow So Cold” to opowieść o porcie nocą. Zaś „Iona” to piosenka wyspa pomiędzy Irlandią a Szkocją, na której założono jeden z pierwszych irlandzkich monasterów. Z tego co pamiętam śpiewał też o niej Mike Scott, lider słynnej grupy The Waterboys.
Płytę kończy utwór instrumentalny. Główne partie „Wings On the Water” zagrane na fortepianie, który w kilku poprzednich piosenkach też już się pojawił.
Mamy tu też ukrytą jeszcze jedną wersję tytułowego „Out On the Islands”, bardziej wyciszoną i akustyczną.
Płyta Ado Mathesona, to zbiór niebanalnych piosenek, czasem o lekko celtyckim zabarwieniu. Człowiek, który spędził większość życia na szkockich wyspach pisze o morzu, portach i swoich najbliższych. Album ma przez to bardzo ciepły, niemal intymny wymiar.

Rafał Chojnacki

Do odsłuchania w Sieci – fragmenty:

  • Harvest Time
  • Little Did I Know
  • The Harbour
  • Out On the Islands
  • (Pliki znajdują się na serwerze wykonawcy. W razie komplikacji piszcie do nas)

    Shane Brady „A Light Shines Out To Sea”

    Shane Brady jest Irlandczykiem, który grywał na wielu scenach, w kabaretach, czasem nawet na weselach. „A Light Shines Out To Sea” to płyta będąca hołdem złożonym jego ojcu – Willie Brady`emu.

    Willie Brady był irlandzkim piosenkarzem, popularnym w latach 50-tych i 60-tych. Kilka lat temu Shane znalazł na strychu starego mieszkania rodziców pudło, pełne taśm zawierających domowe nagrania ojca. Było na nich wiele przepięknych starych piosenek, część z nich Willie nagrał na swoich studyjnych albumach, ale większość pozostawała nieznana.

    Wówczas to Shane postanowił nagrać te piosenki i tak oto powstał album znany nam jako „A Light Shines Out To Sea”.

    W nagraniach wspierał Shane`a multiinstrumentalista Rob Sharer, oraz Denis Liddy grający na skrzypcach i piętnastoletni akordeonista Edward Breen. Mimo że wszystkie piosenki są na nowu zaaranżowane, to czuć w nich echa starego grania, właśnie z czasów kiedy śpiewał Willie Brady.

    Wśród piosenek odkrytych przez Shane`a były też utwory autorstwa znanego folkowca Percy`ego French`a. Na płytę trafiły dwa utwory „Darling Girl From Clare” i „Whistlin Phil McHugh”. Moim faworytem jest tu jednak tradycyjny utwór „A Tale Of Ballynure”, w którym Shane popada w bardzo ciekawą balladową manierę. Brzmi to jakby naprawdę opowiadał nam historię.

    Płyta mo fajne brzmieni i słychać że Shane podchodzi do tych piosenek z wyjątkową czułościa. Polecam zaróno miłośnikom piosenek irlandzkich, jak i spokojnych i nastrojowych ballad.

    Taclem

    Vad Vuc „Murrayfield Pub”

    Szwajcarska grupa The Vad Vuc należy do zespołów, które lubią oryginalnie nazywać swoją twórczość. „Skauntry Irish Folk” ma być połączeniem brzmień z klimatów The Pogues z europejską odmianą muzyki ska. Przekonajmy się zatem czy zabieg ten się udał.
    Pierwsza piosenka, to „Murrayfield Pub”, opowieść o pubie, gdzie zespół często grywa koncerty. Jako że zespół pochodzi z włoskojęzycznej części Szwajcarii, to właśnie w języku włoskim napisano wszystkie teksty. Muzyka rzeczywiście łączy irlandzki folk i ska. Mamy tu koło siebie folkowe skrzypki i dudy zastępujace skankowe dęciaki. Melodia ma charakterystyczną skankową pulsację.
    „Capitano Skaska-o-man” zaczyna się spokojniej, by przemienić się zaraz w skoczne ska w refrenie. Później znó wracamy do wolniejszych klimatów. Widać że The Vad Vuc inspirują się w dużej mierze hiszpańskim ska spod znaku Ska-P. Folkowe instrumentarium z ciągnie z kolei w stronę Irlandii. Pojawiają się tu też wreszcie trąbka i saksofon.
    Miejsko-folkowa „Maria” to taka sobie ska-folkowa balladka w średnim tempie. Wesoły utwór „Ammo Viif” kojarzyć się może nieco z twórczościa włochów z Folkabbestia. Oni też czasem łączą taki folk ze ska.
    Ballada „Gent Che Möör” zamyka tą krotką płytkę. Szkoda, oby więcej takiej muzyki. Mam nadzieję, że The Vad Vuc udostępnią w końcu światu duża studyjną płytę.

    Taclem

    Heather Dale „Call the Names”

    Ta płyta najbliższa jest temu co Heather Dale tworzyła na potrzeby festynów i turniejów rycerskich organizowanych przez SCA. Chodzi o Society for Creative Anachronism, organizację która za oceanem zajmuje się popularyzacją średniowiecza, niekiedy łącząc ją z elementami fantasy. W świecie wykreowanym przez SCA Heather jest kobietą-bardem, a „Call the Names” to album, który zawiera piosenki jakie wówczas powstały.
    Wszystkie piosenki są autorstwa pięknej Heather, w jej muzyce przeplatają się wpływy brzmień średniowiecznych, renesansowych i celtyckiej muzyki folkowej. Jednocześnie aranżacje zarejestrowane na płycie są znacznie nowocześniejsze niż można by się spodziewać. Nie brakuje oczywiście harfy, bodhranu, czy fletów, ale są też instrumenty klawiszowe (robiące tzw. klimat), oraz fortepian.
    O ile płyta „The Trial of Lancelot” kojarzyć się mogła z muzyką rodaczki Heather – Loreeny McKennitt, to ta płyta podobna jest raczej do albumów Irlandki – Mary Black.
    Część tych utworów (jak zaśpiewany a capella „Renaissance Man”, piękna „White Rose” i wiele innych) mogłaby być utworami tradycyjnymi, co dobrze świadczy o tym jak Heather zna się na muzyce folkowej.
    Opowieści które snuje tu kobieta-bard (nie ma chyba w naszym języku słowa „bardka”) dotyczą co prawda nieistniejących królestw i wydarzeń, które miały miejsce tylko w odtwarzanych przez SCA realiach, jednak łatwo dość się ponieść takim opowieściom. Co z tego że pojawiają się tam elfy i smoki? To po prostu piękne opowieści, a Heather nadała im jeszcze bardziej atrakcyjne kształty swoim głosem i muzyką.
    Dobry bard powinien przede wszystkim bawić, dlatego takich utworów też tu nie brakuje. „Smith`s Circle” z dobrze znanym cytatem melodycznym świetnie się w tej roli sprawdza.
    Jednak zarówno możliwości wokalne, jak i magiczna aura płyty sprzyjają przede wszystkim piosenkom spokojnym. Dlatego zapewne dominują tu ballady grane przy akompaniamencie harfy i gitary, oraz dość lekkie piosenki.

    Taclem

    De Press „Śleboda”

    Cieszy mnie niezmiernie że mimo oporów mediów i kiepskiej w sumie promocji w naszym kraju Andrzej Dziubek postanowił wydać kolejną płyte De Press.
    Od jakiegoś czasu coraz mniej na albumach tego zespołu punkowej zadziorności z czasów piosenek takich jak: „Bo jo cie kochom” czy „Kolhoz”. Coraz bliżej natomiast do muzycznego tchnienia gór.
    „Śleboda” zmusza do refleksji, do zastanowienia się nad życiem, niekiedy zmierza w kierunku temetyki religijnej. Po raz kolejny Dziubek daje do zrozumienia że jego ulubionym poetą jest Tetmajer. Muzycznie wciąż jest to De Press, choć oprócz folku i ciężkiego rocka pojawiają się tu obecnie echa country czy bluesa.
    Płyta zawiera kilka utworów które można by wyemitować w radio (choćby „Kamaraci”), choć nie sądzę by zdobyły taką sławę jak niegdyś „Cyrwone Gorole”, nie są po prostu tak przebojowe.
    Znając zespół od strony koncertowej ciekaw jestem wykonań kilku utworów na zywo. De Press zawsze porywał widzów występami na żywo.
    Myślę, że mimo zalewu „góralszczyzny” w polskiej muzyce folkowej (folkrockowej ?) akurat na nowy album De Press na pewno warto zwrócić uwagę.


    Taclem

    Banshee Reel „Culture Vulture”

    Druga płyta nowozelandzkiej grupy Banshee Reel zawiera muzykę, w której pobrzmiewają echa The Pogues (cover ich utworu „If I Should Fall from Grace with God”), Oysterband, czy mniej znanego Boiled in Lead (znajdująca się na tej płycie wersja tradycyjnego utworu „Step It Out Mary” bazuje na wersji Boiled in Lead).
    O ile w coverze Poguesów nowozelandzka grupa wychodzi kiepsko, to oklepany dość standard „Star of County Down” udało im się zagrać bardzo sprawnie i ciekawie. Duża w tym zasługa wokalisty kapeli Allana Clarka.
    W muzyce zespołu czuć nieco zachowawczy charakter, może dlatego że z wyjątkiem trasy po Kanadzie (u boku grupy Captain Tractor) nie grali w ogóle poza Nową Zelandią.

    Rafał Chojnacki

    Bleeding Hearts „Fly in the Face of Fashion”

    Solidne punk-folkowe granie. Ostro brzmiące skrzypce, elektryczne i akustyczne gitary, oraz zaangażowane teksty to charakterystyczna cecha tej płyty.
    Właściwie jest to płyta nagrana na żywo, ale poddano ją delikatnym obróbkom studyjnym. Powastał w ten sposób energetyczny album zawierający w sobie elementy żywiołowego grania koncertowego i dość dobre brzmienie.
    Właściwie od początku słuchając Bleeding Hearts przed oczyma miałem The Levellers. To dobrze że w czasach kiedy punk-folkowcy z Brighton złagodzili brzmienie i stracili wiele ze swej zadziorności pojawiają się zespoły, które potrafią kontynuować ich dzieło.
    Gdyby „Fly in the Face of Fashion” nagrywali Levellersi, to płyta znalazłaby się w ich dyskografii bezpośrednio po trzecim albumie zatytułowanym „Levellers”.
    Mimo że swoją muzyką Bleeding Hearts nie odkrywają Ameryki, to niewątpliwie warto zwrócić na nich uwagę, zwlaszcza że piszą fajne, przebojowe piosenki. Zwłaszcza że czasem porzucają klimaty okołoceltyckie, jak robią to w „Russian Girl”.
    We wkładce pojawiają się też pozdrowienia dla grup Acress The Border i Lack of Limits, o ktorych na tych łamach jeszcze nie raz pewnie napiszę.


    Taclem

    Różni Wykonawcy „Zakazane Piosenki”

    Właściwie zamiast „Rózni wykonawcy” powinno właściwie widnieć „Wykonawcy nieznani”, ponieważ ładna skądinąd okładka nie zawiera ani jednej wskazówki na temat ludzi którzy to „dzieło” popełnili. Po przesłuchaniu wydaje się jasne dlaczego.
    Ale zacznijmy od repertuaru. Składają się nań standardy warszawskie z czasów II Wojny. Te same utwory od lat grają różne warszawskie kapele, do najbardziej znanych wykonań należą te zarejestrowane przez Stanisława Grzesiuka i Kapelę Czerniakowską.
    Coż więc zrobili z tymi piosenkami grający tu „artyści”. Ano sprofanowali. Sprowadzili martyrologię do poziomu piosenki chodnikowej. Nie jestem zwolennikiem śmiertelnej powagi w podejściu do tematów narodowych, podobało mi się choćby to co z warszawskimi piosenkami zrobiła Szwagierkolaska, jednak tam grali muzycy. Tu grają klawisze, na dodatek nie najlepsze. Zaprogramowany samograj towarzyszy przyśpiewkom, może nawet nienajgorzej zaśpiewanym, jednak podkład rodem z wczesnego disco polo rozkłąda całą pozycję na łopatki.
    Mógłbym próbować znaleźć tu jakieś lepsze utwory, tylko po co. Najlepiej całą pozycję omijać szerokim łukiem.


    Taclem

    Celtus „What Goes Around”

    Poprzednia płyta grupy Celtus zdobyła sobie w naszym kraju sporą popularnośc. Byłem tym mocno zdziwiony, biorąc pod uwagę niewielki nakład w jakim ta płyta znalazła się u nas w dystrybucji. Mój egzemplarz gdzieś zniknął… ale taraz mamy drugi album braci McManus, co dowodzi że nie jest to projekt chwilowy.
    Celtus romansuje z elektroniką, ale robi to w inny sposób niż popularne kapele world music, czy choćby szkockie Shooglenifty. Więcej tu tajemniczości i mrocznego klimatu. W tym kierunku Celtus zbliża się do niektórych dokonań Clannadu.
    „What Goes Around” można nazwać właściwie techno-folkiem, mamy tu bodhran w rytmie funky,a wszystko to osnute celtycką melodią. Wspomniany wyżej tajemniczy klimat dominuje w pięknej balladzie „Breathe”, oraz w „Angel”. Powrót to celtic-funky (tak określano niegdyś Capercaillie) przynosi „Jigsaw” – tytułowa układanka to mariaż muzycznych stylów. Utwór jest raczej zabawą dla muzyków, niż dla słuchaczy. Przynajmniej dla mnie był troszke zbyt udziwniony.
    „Changes” to singiel wykrojony z płyty na potrzeby rozgłośni radiowych. Jakoś nie słyszałem go w polskich radiach, a szkoda, może wówczas znalazłby się polski wydawca „What Goes Around”.
    Bardzo fajny jest też utwór „Live Again”, choć rytmika taka jak ta nie należy do moich ulubionych, mamy tu do czynienia ze świetnymi partiami zagranymi na uilleann pipes.
    „Liberate” to celtycki rap. Takie próby już bywały, ale są na tyle rzadkie że z zainteresowaniem słucha się kolejnych tego typu interpretacji.
    Bardzo ładna jest też zamykająca płytę instrumentalna kompozycja „Departure”.
    Stylistyka Celtusa nie zmieniła się zbytnio od poprzedniej płyty. Wiadomo że nie spodoba się ona purystom, ale raczej na pewno będą z niej zadowoleni miłośnicy nowinek i brzmień podobnych do Hevii czy Dao Dezi.


    Taclem

    Dougie MacLean „Who am I”

    Pierwsza płyta szkockiego pieśniarza w nowym wieku. Wiele znajomych dźwięków znajdą tu ci, którzy znają poprzednie płyty wykonwacy, zwłaszcza te ostatnie. Nie brakuje to dość rozbudowanych brzmieniowo piosenek i aranżacji, a z drugiej strony jest też jakaś urocza prostota. MacLean nie komplikuje tego co powinno pozostać czytelne i proste.
    Folkowcy często doceniają Dougiego MacLeana jako pisarza i kompozytora, znacznie rzadziej jako wykonawcę. Jednak płyta „Who an I” udowadnia, że nie jest to osąd słuszny. Co prawda największe przeboje autorstwa MacLeana wyśpiewali inni wykonawcy (jak Dolores Keane, czy zespół Deanta), jednak Dougie jest właścicielem ciekawego głosu, dość niepowtarzalnego. Momentami brzmi niemal aksamitnie („Not Lie Down”, „The Boatbuilders”), innym zaś razem twardo i po męsku („Mary Queen of Scots”), czasem dość lekko, śpiewnie, idealnie do opowiadania historii („We’ll Be Together Again”, „Pabay Mor”).
    Nie bez korzystnego wpływu na brzmienie płyty są tu aranżacje. Z ciekawością słucha się piosenek dobrze zaaranżowanych, tak jest właśnie z ta płytą. Dougie nie zapraszał na płytę znanych wykonawców, a jedynie muzyków z którymi dobrze mu się współpracowało i na których może liczyć.
    Wszystkie teksty i kompozycje (poza instrumentalnym „Nothing to do with it” autorstwa całego zespołu) na tej płycie są autorstwa Dougiego. Płyta sprawia wrażenie bardzo introspekcyjnej. Wrażenie to potęgują stare zdjęcia we wkładce do płyty. Teksty też dotyczą głownie przezywanych wspomnień. Jest tu mowa o przeszłości, poprzednich pokoleniach, Dougie porusza nawet temetykę historyczną, ale też o obietnicach, miłości i wątpliwościach związanych ze znalezieniem swojego miejsca na świecie.
    Płyta jest w duzej mierze liryczna, mimo silnych akcentów celtyckich trafiłaby u nas pewnie na półkę z poezją śpiewaną. Właśnie miłośnikom niebanalnej, raczej łagodnej muzyki polecam ta płytę.

    Taclem

    Page 176 of 214

    Powered by WordPress & Theme by Anders Norén