I oto najnowsze dzieło irlandzkiego Cruachana.Od razu rzuca się w oczy zbieżność okładki „Folk-Lore” do graficznego opracowania pierwszej płyty Cruachan. Jak się okaże, podobieństwa nie kończą się tylko na oprawie graficznej.
Zaczyna się politycznie, kawałkiem „Bloody sunday”, z odgłosami demonstracji i strzałami z broni palnej. Tekst jest bardzo dosłowny,i nic dziwnego-słowa dotyczą dramatycznych wydarzeń ze stycznia 1972 roku, kiedy to w Derry w Irlandii Północnej brytyjscy żołnierze otworzyli ogień do irlandzkich demonstrantów. Dzień ten wszedł do historii jako „krwawa niedziela”. Dalej mamy folkowometalową balladę „Death of a Gael”. Według mnie, utwór ten,oprócz oczywiście celtyckiego folku, silnie trąca doom metalem.Dlaczego? Może ze względu na sposób w jaki zaaranżowano żeński wokal, melodyjną partię smyczków i bardzo odważne, jak na Cruachana, użycie klawiszy.
Generalnie, jest to płyta genialnie wyważona: pod względem proporcji folku i ostrzejszej muzyki,jak i pod względem dynamiki. Świetny „Ossian’s return”-ten kawałek to dla mnie numer jeden na płycie, muzycy Cruachana udowadniają tutaj, że są w rewelacyjnej formie. Tak właśnie powinien wyglądać (to znaczy brzmieć…) folkmetal! Znowuż nawiązanie Cruachana do metalowej przeszłości… W ogóle, więcej jest tutaj nawiązań do metalu-nie tylko wspomniana wcześniej okładka łudząco podobna do tej z „Tuatha…” . Posłuchajcie solówki gitary w balladzie „Spancil hill” (balladzie śpiewanej zresztą przez Shana MacGowana), skojarzenia z „Cruel sea” irlandzkiego Primordiala są zupełnie na miejscu! Albo końcówka „The children of Lir”, ten kawałek strasznie chodził mi po głowie,aż wreszcie znalazłem-bardzo podobnie pogrywały niektóre doomowe kapele z wczesnego okresu.Nie zapominając, że właśnie „The children…” mógłby spokojnie znaleźć się na płycie jakiegoś zespołu blackmetalowego (o ile mówimy o melodyjnej odmianie blacku), ze względu na tempo i charakterystyczny dla tego stylu drapieżny wokal. Podobnie jak na „The middle kingdom”,tak tutaj też na wkładce płyty znalazły się objaśnienia co do poszczególnych utworów, co wprowadziło walor edukacyjny. Ostatecznie namaszczono Karen Giligan na wokalistkę Cruachana.
Aha, jak będziecie słuchać płyty w trybie pętli,to zwróćcie uwagę, jak ogłosy średniowiecznej bitwy z ostatniego utworu przechodzą w rozpoczynające płytę dźwięki irlandzkiej demonstracji w Derry… Czyżby Celtowie,jak niegdyś, wciąż musieli walczyć o niepodległość narodu?
P.S Po tym albumie zespół obiecał wydanie wszystkich trzech albumów na płytach winylowych w okolicznościowym pudełku-tytuł całości „The Celtic Trilogy”.
Kategoria: Recenzje (Page 174 of 214)
Niesamowita muzyka ilustracyjna oparta na motywach celtyckich. Duża doza elektroniki w tym przypadku zupełnie nie razi – to właściwie płyta-prekursor nurtu celtyckiego new age w muzyce.
Płyta ukazała się najpierw jako „Enya” w roku 1987 i jest to debiut solowy wokalistki znanej wcześniej ze współpracy z zespołem Clannad (czasy płyty „Fuaim”). W 1992 roku ukazała się reedycja – do dziś znana jako „The Celts”.
Część materiału została wykorzystana w dokumentalnej serii BBC pt. „The Celts” – stąd tytuł płyty.
Oprócz charaktrystycznej – mistycznej i natchnionej – muzyki ilustracyjnej mamy tu też miejsce na piękne piosenki. Enya (właściwie Eithne Ní Bhraonáin) wielokrotnie później wracała do podobnych pomysłów, lecz nalezy pamiętać, że to właściwie jej debiut i tu pomysły te są wyjątkowo świeże.
Do dziś m rozgłośniach radiowych można usłyszeć choćby piosenkę „I Want Tomorrow”, a pochodzi ona właśnie z tej płyty.
Część tekstów piosenek napisana jest w języku gaelickim, co w roku 1987 stanowiło jeszcze nie lada rzadkość, Enya jest jedną z wykonawczyń, które ten język spopularyzowały.
Do najpiękniejszych częsci płyty należy „The Sun In The Stream” – wspaniała instrumentalna miniuatura z gościnnym udziałem Davy’ego Spillane’a.
The Greenland Whalefishers to przede wszystkim jeden z najlepszych na świecie zespołów grających „w stylu The Pogues”. Udowodnili to doskonale na albumie „Loboville”, nieco nowszym od „The Mainstreet Sword”. Kilka lat które dzieli te albumy pokazuje rozwój możliwości wokalnych Arvida Grova – norweskiego MacGowana.
Płytę rozpoczyna autorski (jak 90% materiału grupy) „I Am Roving”, jeden z najlepszych kawałków w stylistyce poguesowej jakie powstaly od czasu rozpadu grupy. Podobnie jak „The Clown”, „Mary B.”, czy „Corea Wet Jam” mogły by się spokojnie znaleźć na albumach tej londyńskiej formacji. Z kolei tytułowy „The Mainstreet Sword”, czy „4.Season Song” to już nieco bliżej solowych dokonań Shane’a Macgowana. Niektóre utwory, mimo że zdecydowanie są folk-rockowe (tradycyjny „Peggy Lettermore”, „Father MacLean is Headbanger”, czy „Uthopia”) wskazują na trochę inne podejście do muzyki.
Czasem Greenlandzi oddalają się zupełnie od swojego pierwowzoru, ich własne poszukiwania. Takie są choćby „The Stranger Inside of You” i „Darkland”. Nieco podobnie jest z utworem „If”, który przechodzi w wiązankę irlandzkich tańców, w której zespół brzmi jak rasowa irlandzka kapela, żywcem wyciągnięta z pubu.
Na zakończenie otrzymujemy kołysankę. „Lullaby” znów zabiera nas w krainę MacGowana i klimacik „podpitego pubu”.
Polecam The Greenland Whalefisheries wszystkim lubiącym dobrą zabawę w irlandzkim, lekko punk-folkowym stylu. Zapraszam też do „Loboville”, nowszego dzieła grupy.
Koncertowy bootleg to zazwyczaj kiepskiej jakosci nagrania z konsoli (rzadko) lub z magnetofonu (częściej). Tu jednak mamy ładnie nagrany półoficjalny bootleg, stanowiący kontynuację płyty „Drunk In The Public”. „Wydawcą” jest oficjalny fan klub zespołu.
Zaczynamy od od zapowiedzi świątecznego koncertu The Levellers z Revem Hammerem (odbył się 23.12.1997 w Ashburton). Kilka dźwięków, chwila ustawiania i zaczynają. Na początek idzie dość już stary utworek „The Road” – jako że dwie pierwsze płyty należą do moich ulobionych, wręcz kocham ten utworek. Lista utworów nie była chyba układana. Rev zaczyna „Celebrate”, Mark śmieje się i zaczyna śpiewać. Miłą atmosferka, o to chyba chodzi.
Następny jest hicior z MTV – „Beautiful Day”, przerwany zabawną gadką, Mark z resztą śmieje się tu wyjątkowo często. Jak pozostałe utwory i ten zagrany jest akustycznie. W sumie to mamy w ten sposób dwupłytowy album „Levellers – Unplugged”.
Najlepsza, według mnie, ballada Levs’ów „Another Man’s Cause” wychodzi też świetnie, choć są małe różnice w tekście. W tle słychać że cały czas publiczność śpiewa z Markiem.
„Elation” w wersji akustycznej, podobnie jak wszystkie te piosenki, brzmi bardziej folkowo niż ostatnie studyjne dokonania Levellers.
„Musical Folk Group” śpiewa Rev Hammer, mamy tu do czynienia z żartobliwym utworkiem o kapeli folkwej. „Sea of Pain”, jeden z utworów, dla których zbiera się bootlegi – nie ma go na płytach studyjnych. „Paling Of The Moon” i znów Hammer. Tym razem klimatu dodaje tu Jon… ech te skrzypki…
„Punch Drunk” to z kolei stary rock’n’roll, ocierający się mocno o bluesa. Świetny w pubowym klimacie. Do starych levellersowych klimatów (tym razem z trzeciej płyty) wracamy w rytmie „Dirty Davey”.
„Burford Stomp” to typowy dla muzyki Levellersów punk-folkowy wałek, nawet w wersji akustycznej nie traci żywiołowości. Wstęp do „River O ” trochę się chłopakom posypał, zaczęli więc od nowa. Świetny kawałek, zwłaszcza jako duet Marka i Reva.
Warto poszukać tej płyty, wątpię by ktoś w Polsce chciał ją sprzedać w komisie, ale są w tym kraju miłośnicy Levellersów i na pewno kilku ją ma.
Najlepszy album folkrockowego zespołu z angielskiego Essex. Uważam że to jedna z najlepszych folkrockowych płyt jakie kiedykolwiek nagrano. Był czas (właśnie po tym albumie) kiedy w Anglii byli bardziej popularni od Pogues i Levellers. Przebojowe „When I’m Up (I Can Get Down)” doczekało się trybutu w postaci wykonania Great Big Sea. „The Road To Santiago” z czymś co brzmi jak orkiestra irlandzkich flecistów, „I Look For You” ze wstawkami na ciężej brzmiącej gitarze… pełno tu potencjalnych folkowych przebojów. „Gone West” to nawet w rockowych rankingach mogłoby zajść wysoko. Najbliżej tej muzyce do Levellersów, choć nie ma ani jakichś bezpośrednich odwołań. Muzyka jest za to na pewno świeższa od tego co ostatnio robi zespół z Brighton. Idąc dalej mamy utwór „We Shall Come Home”, który przypomina skrzyżowanie rockowego hymnu z klimatem podobnym do New Model Army. „Cry, Cry” – bez zbytnich fajerwerków, choć na innej płycie mógłby to być najlepszy utwór. Z kolei w tym towarzystwie pubowo – tawerniane wykonanie „Here’s To You” nieco zaskakuje, choć w sumie to urocze urozmaicenie. Na kazdej płycie znajdą się utwory, jeśli nie kiepskie, to słabsze od pozostałych. Tutaj tą rolę spełnia „Moving On”. Pięken wykonanie „Rambling Irishman” to ozdoba tej płyty. „A Fire Is Burning” jest jeszcze blizej New Model Army. Słychać dobrze że Oyster Band to kapela wychowana na muzyce brytyjskiej. Pobrzmiewają wyraźne echa zarówno Fairport Convention, jak i The Smiths. Album kończy „Blood Wedding”, dla odmiany, jakby troche Poguesowe.
Steeleye Span to kapela niemal klasyczna. Mimo iż uznaje się ich za jedną z prekursorskich kapel brytyjskiego folku, to w Polsce nigdy nie znaleźli takiego uznania jak choćby Fairport Convention. W odróżnieniu od Albion Band czy Fairport kiedy widzi się płytę Steeleye Span zawsze wiadomo czego oczekiwać. Również na „Horkstow Grange” nie ma za wiele niespodzianek. Folkrockowe, lekko zabrudzone brzmienie towrzyszy wolniejszym i szybszym piosenkom. Powplatano w nie skrzypcowe pasaże Petera Knighta. Po takiej kapeli oczekuje się jednak czegoś więcej.
Płyta ma całkiem fajny klimat, jednak jej najsłabszą stroną są autorskie kompozycje. Niestety nie jest to najlepszy skład Steeleye i choć muzycy starają się dorównać swym poprzednikom, to ich własne utwory (jak ” The Old Turf Fire”) nie są takimi piosenkami jakie znamy choćby z „Below The Salt”. Honor ratuje tytułowe „Horkstow Grange”, lecz coś mi się wydaje że piosenka Knighta nie jest tu premierowym nagraniem.
Nieco ciekawiej prezentują się aranżacje utworów tradycyjnych. „Erin” nie jest może zbyt skomplikowanym utworem, ale urzeka właśnie prostotą. Śpiewany zawsze z niesamowita werwą pubowy utwór „The Parting Glass” w wersji Steeleye Span wprawia w zadumę. Tak, odrobina niepokoju to element zawsze obecny w muzyce tej grupy. Posłuchajcie z resztą banalnej wydawałoby się ballady „Australia”. Ma w sobie tą właśnie ciekawą nutkę.
Mam wrażenie że Steeleye Span mają jeszcze szansę na nagranie płyty ciekawej i zaskakującej, choć ta taką nie jest. Jak już wspomniałem może nie ten skład, może coś w nim trzeba zmienić.
Hmm… ten albumik mnie totalnie zaskoczyl. Jest taki jakis nietypowy – cichy i nastrojowy, niepodobny do wiekszosci plyt z wesola, szalona, taneczna muzyka folk. Ten wg. mnie jest typowo relaksacyjny, niezly przed egzaminami na studia.
Rozpoczyna sie calkiem ciekawie, dopiero od 2 utworu zostajemy wprowadzeni w konkretny klimat plyty. Mile, spokojne melodie, okraszone niekiedy jakims nieco mocniejszym uderzeniem, cudownie wkomponowane, byc moze niezbyt rzucajace sie w oczy, elementy leciutkiego folku, a poza tym taki przyjemny meski wokal …
Co oczywiscie nie oznacza, ze wszystko jest idealnie – chyba ze do pomyslenia w upalny letni wieczór nad sensem zycia :). Widac, ze Wolfstone talent maja, zabraklo troche wlasnych pomyslów na naprawde fajne, „pamietliwe” utworki.
Ale mimo wszystko po kilkukrotnym przesluchaniu albumik jest naprawde spoko. Polecam.
W odróżnieniu od pierwszego krążka, zatytułowanego „Long Live the Caboose” na nowszym albumie mamy w większości kompozycje Shaney`a P. Rohfla, frontmana zespołu. Na piętnaście utworów tylko dwa nie są jego autortwa, w jednym z tych trzynastu wyorzystałtekst Michaela Rizza, reszte napisał sam. To dość dobry wynik, biorąc pod uwagę, że „Born to Pick” wydano rok po debiucie, a tam bodaj tylko cztery utwory były napisane przez Shaneya.
Trochę brakuje tu tej różnorodności, co prawda piosenki na pewno nie są do siebie podobne, dalej grane są „z jajem”, jednak myślę że można powiedzieć o jakiejś takiej jednostajności. Taka muzyka na pewno podoba sie w ich rodzinnym San Diego, jednak, czy abu nie jest to krok wstecz ?
Jedyny tradycyjny kawałek na tym krążku, to „Holy Ghost”, niestety reż nie wnosi wiele nowego. Może jedynie „The Ballad of Kenny Lee” i „Call from the Pub” ratują nieco syutuację.
Z płyty wieje momentami nudą i nie pozostaje mi nic innego jak wrócić do pierwszego krążka. Mam nadzieję że dalej będzie trochę lepiej, Panowie.
Mick Conneely dał się wcześniej poznać między innymi jako muzyk grupy De Dannan, grał też gościnnie z The Chieftains. Nic więc dziwnego, że na jego płycie możemy przeczytać wstęp samego Micka Molloneya i ciepłe słowa Matta Molloya i Paddy`ego Glackina.
Muzyka zawarta na płycie, to przede wszystkim tradycyjne irlandzkie tańce grane na skrzypcach. Właściwie możnaby ją uznać niemal za płytę instruktażowową dla młodych kapel.
Repertuar bardziej znany przeplata się z mniej znanymi utworami. Aranżacje są dość oszczędne, niemal surowe, ale jednocześnie nie pozbawione ducha charakterystycznego dla nieco współcześniejszego brzmienia irlandzkiej muzyki.
Warto zwrócić uwagę na fakt, że album został wydany przez wydawcę propagującego na wszelkie możliwe sposoby kulturę gaelickiej Irlandii.
Amerykanie z grupy Gypsophilia oferują nam bardzo ciekawą mieszankę. Niby grają głównie muzykę bałkańską, ale okazuje się, że nie tylko. Na swojej trzeciej płycie zespół łączy klimaty greckie, tureckie i bułgarskie z muzyką żydowską, ale też angielską, szkocką i galicyjską. Całość uzupełniają własne kompozycje zespołu.
Album zaczyna najbardziej znana angielska balladą o trzech Cyganach – „Raggle-Taggle Gypsies”. Warto porównać to wykonanie ze znanym wykonaniem The Waterboys. Gypsophilia wzbogaca swoją wersję o grecki utwór instrumentalny.
Muzyka Gypsophilii ma w sobie sporo udochowionych klimatow. Zwłaszcza tam gdzie mamy do czynienia z muzyką żydowską.
Turecki „Nikriz” może się kojarzyć z arabskim jazzem, któy kilka lat temu podbił zachodni świat world music.
Na uwagę zasługują też kompozycje Scotta Robinsona – „Byzantium” i „My Heart Teaches Me”, bardzo nostalgiczne i kojarzące się z muzyką filmową. Jego „Song of Hannah” kojarzy się z pieśniami sefardyjskimi.
Tak jak płytę otwierała ballada angielska, tak kończy ją szkocka „Lowlands”.
Muzyka zespołu Gypsophilia powinna odpowiadać bardziej tradycjonalisotm. Mimo iż czasem słychać w niej lekko nowocześniejsze zagrywki to daje sie odczuć spory szacunek dla tradycji.
