Kanadyjska formacja Dockside specjalizuje się w muzyce celtyckiej, a dokładniej w jej bardziej morskiej odmianie. Myślę że to kolejna kapela, którą mógłby się zainteresować rodzimy ruch szantowy.
Płyta „Three Sheets To The Wind” zawiera mieszankę muzyki tradycyjnej i współczesnych, częściowo autorskich kompozycji.
Najważniejszą postacią w zespole okazuje się Chris Carney, wokalista i autor części materiału. Jego doświadczenie z innych zespołów (m.in. The Acme String Ensemble, The Boothill Body Snatchers, Round Oak String Band i wiele innych) zaprocentowało sporym obyciem. Pewny i zdecydowany męski głos dobrze się z tą muzyką komponuje. W zespole towarzyszą mu Janette Duncan (grająca na skrzypcach, mająca doświadczenie w muzyce klezmerskiej, greckiej i wschodnioeuropejskiej) i Roxanne Oliva (młoda akordeonistka, mająca na koncie m.in. współpracę z Tomem Waitsem).
Instrumentalne utwory brzmią tu surowo, czuć, że nie nakładano w studiu dodatkowych instrumentów, to spora zaleta, jeśli brać pod uwagę „uczciwość” brzmienia grupy. Dzięki temu możemu mieć pewność że te same utwory na koncertach zabrzmią niemal tak samo.
Moją uwagę jednak najbardziej przykówały piosenki Chrisa, zwłaszcza piękna „Grandfather`s Song”, mająca w sobie coś z uroku ballad grupy The Battlefield Band.
Materiał ten to spore źródło inspiracji dla młodych zespołów któe poszukiwałyby nieznanych jeszcze w Polsce utworów. Chyba jedynie tradycyjna „High Barbary” jest u nas znana dzięki interpretacji Czterech Refów.
Kategoria: Recenzje (Page 167 of 214)
Jamestown Ferry to duet, tworzą go Doreen Menzel o Maik Wolter. Na płycie wspiera ich liczne grono przyjaciół. Zespół proponuje nam podbarwione bluesem i country folkowe piosenki z Europy i Stanów.
Nie zabrakło tu utworów Bona Dylana, Dolly Parton, Johna Vaughana, jak również tradycyjnej kompozycji „Rosewood Casket”.
Po brzmieniu Jamestown Ferry doskonale słychać że grają zarówno w irlandzkich pubach, jak i na imprezach country. Nie zdziwi chyba nikogo, że bardziej podoba mi sięta folkowa odsłona zespołu. Piosenki takie, jak „Fairfax County”, czy „Little Rock” naprawdę dobrze brzmią. Warto ich posłuchać w wersjach Jamestown Ferry.
Płyta nie jest jakimś super odkryciem, ale dość dobrze się jej słucha, a tytułowe „If I needed you” mogloby być nawet niezłym folkowym przebojem. Przyznać trzeba, że zespołowi brakuje trochę żywiołowości. Zatrzymali się gdzieś na etapie lat 80-tych w folku. Nie są to już tradycyjne, surowe aranżacje, ale daleko im zarówno do drapieżnych folkowych zespołów nurtu „new traditional”, jak i do amerykańskiego „alternative country”. A szkoda, bo potencjał jest, zabrakło chyba trochę odwagi.
Pięć utworów składających się na demo szwajcarskiej formacji Môr Cylch to nieco ponad 20 minut muzyki celtyckiej, w wersjach tradycyjnych, lecz zagranych ze swoistą lekkością.
Mimo walijskiej nazyw dominuje tu muzyka irlandzka, z odrobiną szkockiej i bretońskiej.
Płytę otwiera wiązanka irlandzkich jigów. Po nich dźwiękami irlandzkich dud rozpoczyna się melancholijny „Jézaique”, przywodzący na myśl słoneczne pola Bretanii.
Trzeci utwór to wiązanka bretońsko-irlandzka, bardzo sprawie połączona.
Piosenka „As I Roved Out” daje nam próbkę możliwości wokalnych Phillippa Reinmanna – grającego też w zespole na gitarze i bouzouki. Jego stosunkowo niski głos pasuje do takich „pubowych przebojów”.
No i na zakończenie mamy jeszcze instrumentalny „The Kid on the Mountain”.
Płyta nie jest może rewelacyjnie nagrana, ale ma charakterystyczne chropowate brzmienie folkowych sesji.
Podstawowym powodem, dla którego sięgnąłem po tą płytę byl fakt że Steczkowska dostała za nią Fryderyka w „naszej” kategorii. Niektórzy twierdzą że potwierdza to fakt że nagrody te rozdawane są niemal w gronie znajomych. Z drugiej jednak strony nie umniejsza to faktu że „Alkimja” to płyta bardzo ładna.
Folkowe elementy są tu obecne niemal cały czas, „Alkimja” to album nawiązujący do muzycznych tradycji żydowskich. Mnie osobiście razi nieco dramatyczna forma jaką nadano niektórym utworom (Kwiaty więdnące”, czy „Morenica”). Widać że inspiracje kulturą żydowską nie płyną choćby z przedwojennych ulic i podwórek, a raczej z teatrów i scen, na których utarło się dość charakterystyczne spojrzenie na tą kulturę. Czy to źle ? Może niekoniecznie, ale przynajmniej trochę nieautentycznie.
Nie ulega wątpliwości że folkowcy mogą znaleźć tu coś dla siebie, jak choćby utwór „Wędrowni sztukmistrzowie”, bardzo dobrą piosenkę, swoistą kwintesencję tego o co w tej płycie powinno (moim skromnym zdaniem) chodzić.
Bardzo dobrze na odbiór całości wpływa różnorodność albumu, z tego co wiem odpowiada za nią Mateusz Pospieszalski. Również teksty Romana Kołakowskiego dobrze oddają atmosferę płyty.
Podejrzewam że znawcy world music zakwalifikowaliby płytę do kategorii pop-folk. Nie umniejsza to jednak w żaden sposób jej walorów.
Piotra Zadrożnego kojarzę jako jednego z organizatorów krakowskiego festiwalu Shanties, mniej więcej w czasach kiedy wyszło ta kaseta. Właściwie dziś ma ona wartość głównie dokumentalną, ale przyznam, że i tak słucha się jej nie najgorzej.
Większośc utworów na tej płycie to folkowe piosenki z Irlandii i Nowego Świata. Dopisano do nich morskie teksty, co w polskim ruchu szantowym zdarza się dość często. Jeden z nich napisał Piotr, kilka innych pożyczył od znajomych. Dzięki temu możemy się zapoznać m.in. z piosenkami których teksty pisał Marek Smolski, dziś grający w grupie Trzeci Pokład. Jego „Opowieść”, „Pieśń o Przylądku Horn” i „Peter Street”, to jedne z najlepszych tekstów na płycie.
Za poiosenkę najbardziej wpadającą w ucho można uznać tytułowy, autorski utwór Piotra Zadrożnego – „Gdy zabraknie mi żagli”. Jest to swoiste credo artysty.
Inną ciekawą piosenką jest „Port Amsterdam” Jaquesa Brel. Polskie tłumaczenie tej piosenki od wielu lat obecne jest na szantowych festiwalach, ale niestety nieznany jest autor tej wersji. Natomiast wykonanie Piotra można uznać za bardzo dobre.
Kaseta Piotra Zadrożnego to już dziś materiał archiwalny. Jednak jak na czas kiedy została wydana, to prezentuje dość dobry poziom. Biorąc pod uwagę, że również dziś niewielu twórców wydaje u nas solowe płyty, to materiał ma tym większą wartość.
Paddy Doyle`s Boots to folkowa formacja z Kanady zafascynowana muzyką wywodzącą się z irlandzkich pubów, ale rozwijającą się w Ameryce. Jednak obok kliku bardziej znanych piosenek (jak „Weila Waila”, „Santy Anno”, „Johnny I Hardly Knew Ya”, czy „Easy and Slow”) sporo tu ciekawych kompozycji, z którymi się dotąd nie stykałem, jak choćby „The O`Brien Twins”.
Jak już wspomniałem – mimo irlandzkiej nazwy – grupa pamięta też o tym, że w gruncie rzeczy pochodzą przecież z drugiej strony Atlantyku. Sporo tu więc również brzmień bardziej charakterystycznych dla folku amerykańskiego, możemy tego posłuchać choćby w aranżacji „Old Maid in the Garrett”. Poparciem tej tezy może być również „When The Spi Comes In” autorstwa samego Boba Dylana.
Z kolei piosenka „Ballad of Jim Smith” to ciekawa piosenka, w której frontman kapeli – Danny Oberbeck – śpiewa pod podkład grany jedynie przez banjo i delikatny bas i stukające w tle kości.
Na uwagę zasługuje świetne wykonanie „Johnny I Hardly Knew Ya” – bliższe oryginałowi, niż często spotykane rozpędzone wersje. Ta również nabiera nieco tempa, ale nie galopuje zbytnio i oddaje oryginalny klimat. Wykonany a capella „The Old Barbed Wire” również pasuje do klimatów z czasów wojny secesyjnej, niepotrzebnie tylko wkomponowano w niego jakieś stukanie. Podobne klaskanie pojawia się też w „Colcannon”, tyle, że tam brzmi dużo lepiej. Z resztą sama piosenka, śpiewana przez Kelli Evans Beckwith też brzmi ciekawiej od swej poprzedniczki.
„Forever May I Roam” to autorska piosenka Danny`ego, energiczna, niemal folk-rockowa, z fajna partią mandoliny pod koniec. Napisał on z resztą kilka piosenek na tej płycie – między innymi „Only Part Irish”, balladę w stylu starych irlandzkich piosenek. Przypominają się tu wykonania z lat 70-tych, a może i wcześniejsze, trzeba więc przyznać, że to dość udana stylizacja.
Płytę zamyka piosenka o kukułce. „Cocoo” to stara pieśń, która miała już wiele wykonań. To śpiewane przez Kelli kojarzy mi się z wykonaniem Joan Baez.
Trzynaście niezłych piosenek z kilkoma lepszymi momentami to chyba wystarczający powód, by posłuchać tego co mają do powiedzenia, czy raczej zaśpiewania Paddy Doyle`s Boots.
Trzecia część programu Afro Celt Sound System.
Zaczyna się afro-elektronicznie. Dwie części utworu „North” pełne są zaśpiewów rodem z czarnego lądu. Połączenie przypmina nieco produkcje Deep Forest, choć jest bardziej drapieżne, niemal agresywne. Całości dopełniają dudy i whistle.
Bardzo dobry materiał na singiel to piosenka „When You’re Falling” śpiewana przez Petera Gabriela. To może być spory przebój.
Wracamy do klimatów afro-celtyckich – świetne partie dud w „Colossus”. Spora dawka celtyckiego transu. Nieco spokojniej, ale nie mniej transowo jest w mocno orkiestrowej kompozycji „Lagan”.
Kolejny potencjalny hit to „Life Begin Again” śpiewane przez Roberta Planta. Fantastyczny kawałek, w którym były wokalista Led Zeppelin artykułuje w sposób strasznie podobny do… Bono. Wzbogacają go dudowe orientalizmy.
Tytułowy „Further In Time” to rasowy rytm techno. Tej pozycji zdecydowanie najbliżej do popularnych standardów world music. Za to nastrój znacznie spokojniejszy mamy w „Go On Through”. Można ten utwór spokojnie puścić w radio. Trzecia propozycja singla ? Chyba tak.
Trudno twórców ACSS podejrzewać o czysto komercyjne podejście i korzystanie z mody na world music. Po pierwsze to właśnie ta formacja stawiała pierwsze kroki w łączeniu muzyki celtyckiej z elektronika (mowa tu o skali przedsięwzięcia i o proporcjach – gdyż dużo wcześniej bawił się takimi połączeniami choćby Mike Oldfield). Po drugie muzyka nie jest zbyt łatwa w odbiorze. Nie ma raczej szanas na popularność porównywalną z płytami Enigmy.
Jednak właśnie ta drobna elitarność muzyki sprawia że wzrasta jeszcze nieco jej wartość, choć może to trochę snobistyczne podejście.
Reasumując – świetna pozycja nie tylko dla wielbicieli world music.
Pierwsza wizytówka białostockiej formacji The Bumpers. Zgodnie z jej zawartością zespół okrzyknięto polskimi The Pogues. Całkiem słusznie, skoro połowa materiału bazuje na utworach bądź aranżacjach tej grupy. W późniejszych latach Bumpersi dali się poznać również od innej strony, jednak tu brzmią jak wierni naśladowcy The Pogues.
Jest tu oczywiście cała masa innych inspiracji, na okładce kasety przyznają się to The Waterboys (no tak „The Raggle Taggle Gipsy” po tym co zrobili Waterboysi pewnie już zawsze będzie tak grane) i The Chieftains. Ja dorzuciłbym jeszcze The Men They Couldn’t Hang, od których pożyczono aranżacje „Smugglera” i oczywiście rodzimych Smugglersów, którym zespół dziękuje za „Hieland Laddie”. Z resztą pojawia się tu gościnnie Józek Kaniecki, skrzypek Smugglersów.
Rozpisałem się o pożyczkach, a tymczasem nie o nie tu chodzi. Chodzi o to że powstał w ten sposób jeden z najciekawszych materiałów folkrockowych jaki dotąd w Polsce nagrano. Minęło prawie 10 lat, a jak dotąd tylko kilku kapelom udało się nagrać w tym gatunku tak dobre materiały. Natomiast żadnej z nich nie udało się osiągnąć statusu zespołu „kultowego”, tak jak niewątpliwie ma to miejsce z Bumpersami.
Puryści czepaili się bałaganiarskiego stylu kapeli, fatalnej dykcji wokalistów (zwłaszcza na żywo). Panowie, tak ma być, jesteśmy w krainie Shane’a MacGowana, a nie Rysia Rynkowskiego !
Jedna z najwazniejszych płyt w rozwoju polskiego rychu szantowego. Jednocześnie, jak przystało na Mechaników jest to album bardzo folkowy. Trudno po kilkunastu latach mierzyć się z płytą na której znajdują się niemal same żeglarskie przeboje, ale zobaczymy co da się z tym zrobić.
Przede wszystkim płytę można podzielić na dwie części – szantową i folkowo-morską. Niby tradycyjne szanty to też folk, ale dokonując takiego podziału łatwiej uzmysłowimy sobie skąd wziął się dzisiejszy ruch szantowy i dlaczego wygląda tak a nie inaczej.
Zacznijmy od tradycyjnych szant – pieśni pracy. Najbliżej oryginału jest tu „Maringo”. Twardy głos Szkota, anglojęzyczne wokale, to rzeczywiście brzmi jak pieśń pracy. Równie mocno kojarzy się z morskimi śpiewami stylizowana na tradycyjną szantę pieśń Kena Stephensa „Herzogin Cecille”. Podobnie jest z „Sześć Błota Stóp” , która to pieśń stała się nieodłączną towarzyszką żeglarskich imprez. „Paddy Works On The Rialway” to niewątpliwie pieśń pracy, choć raczej nie żeglarska. Ciekawi mnie natomiast angielska wersja tekstowa wykonywana przez Mechaników. Choć spotkałem się z kilkoma innymi wykonaniami, nigdy nie powtórzył się taki tekst jak tu.
Swoistym przejściem pomiędzy szantami a folkiem można nazwać mechanikowskie wersje „Lowlands Away” i „Santiano”. Obie te pieśni znane są zarówno jako pieśni pracy, jak i piosenki folkowe. Pierwsza przypomina tu tradycję irlandzkich lamentów, druga to kolejny evergreen zespołu.
Folkowe wcielenie Mechaników to przede wszystkim ukłon w kierunku tradycyjnego grania w stylu The Dubliners. Właśnie do tego zespołu porównywano ten debiutancki album najbardziej. Irlandzkie folkowe piosenki, takie jak „The Wild Rover” czy „Spanish Lady”, w świadomości wielu słuchaczy funkcjonują dziś raczej jako „Dziki Włóczęga” i „Hiszpanka z Callao” Mechaników.
Z pozostałych utworów też możemy wyłowic perełki. Rozpoczynający płytę utwór „Żegluj!”, pochodzący z Kanady to jeden z fajniejszych kawałków żeglarskich jaki wogóle napisano. Podobnie jest ze „Starą Latarnią” z tekstem Sławka Klupsia, z „Marco Polo” czy z nieśmiertelną „Maui”.
Dziś Mechanicy to trochę inny zespół, Sławek ma swoją Atlantydę, a Szkot po przygodzie z zespołem Ryczące Dwudziestki też śpiewa nieco inaczej.
Jestem pewien że gdyby nie pierwsze nagrania grup takich jak Cztery Refy, Packet czy właśnie Mechanicy Shanty nie mielibyśmy tak prężnej sceny celtycko-folkowej. Wiele osób przez piosenkę żeglarską trafiło do środowiska folkowego. Między innymi dzięki tej płycie.
Okładka plyty wygląda conajmniej jak jakaś Hedningarna. No może tylko to „L” w nazwie zespołu kojarzyć się może z inną literą alfabetu.
Ale już tak na poważnie, to trop skandynawski jest jaknajbardziej słuszny, bo Stara Lipa to jedna z nielicznych w Polsce kapel, która się sięga w swoich inspiracjach równiez tam. Na płycie dominują utwory z tradycji Polskiej, ale zdarzają sięteżmuzyczne wycieczki do Szwecji, Hiszpanii czy Flamandii. Calość uzupełniają trzy utwory autorskie zespołu.
W aranżacjach zespół nie wzbrania się przed łączeniem różnych elementów etnicznych i zazwyczaj skutek jest bardzo dobry. Kurpiowski utwór może wówczas nabrać wschodniego niemal klimatu. Takie kombinacje widać zwłaszcza w utworach autorskich, gdzie nieskrępowani konwencją muzycy świetnie rozwijają grane przez siebie frazy.
Największe wrażenie zrobił na mnie utwór „W Ogniu”, chyba najbardziej tajemniczy spośród wszystkich na tej płycie. Na dodatek pobrzmiewaja w nim echa ukochanego przeze mnie Dead Can Dance.
Muzycy Starej Lipy dają się poznać jako świetni instumentaliści, a z drugiej strony nie zmuszają nas do słuchania długaśnych solowych popisów. Świadczy to o sporej muzycznej pokorze i dobrze wróży na przyszłość.
Warto też wybrać się na koncert tej formacji. Ja widziałem ich tylko raz, ale wrazenie pozostało bardzo dobre.
Plyta ze wszech miar godna polecenia, przegapienie jej byłoby grzecham dla każdego fana folku, zaś nawet ludzie słuchajacy takiej muzyki od przypadku do przypadku znajdą tu coś dla siebie.
