Czy zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałaby muzyka irlandzka, gdyby The Beatles powstali w Dublinie, a nie w Liverpoolu? Ja też nie. Ale wiem już jak brzmiałyby dziś kapele pokroju Dropkick Murphy`s, gdyby Wielka Czwórka w bardziej oczywisty sposób inspirowała irlandzkich folkowców. Odpowiedź brzmi prosto: brzmieliby jak Irish Moutarde.
Wbrew nazwie zespół ten nie pochodzi z Irlandii, a z Kanady. Praktycznie każdy z ich utworów, to punkowy hymn z dudami, mandolinami czy czym tam jeszcze chcecie. Choć mariaż folku z punkiem nie jest już niczym oryginalnym, a nawet ostrzejsze, bliższe hardcore`owi a nawet thrash metalowi rytmy nikogo już nie dziwią, to jednak muzyka Irish Moutarde pozostaje szalenie oryginalna. Dlaczego?
Po pierwsze same kompozycje są w odpowiedni sposób zagmatwane. Rożnych wstawek, przejść i zmian nastroju nie powstydziliby się nawet muzycy z Iron Maiden, słynący z upychania różnych wątków w swoich utworach.
Po drugie mimo szybkich rytmów muzyka ta nie męczy ani nie nudzi, jest na tyle różnorodna, że słucha się jej z dużą przyjemnością. Oczywiście pod warunkiem, ze ktoś lubi brzmienie ostrych gitar. Słychać je nawet w spokojniejszych utworach, więc jest to zdecydowanie muzyka dla fanów ostrzejszych odmian rocka w folku.
No i wreszcie po trzecie: harmonie wokalne w Irish Moutarde to bardzo ciekawa historia, ponieważ mimo punkowego pazura sporo w nich brzmień zaczerpniętych właśnie z beatlesowskiego rocka, dzięki czemu są o wiele bogatsze. Czyste i ładne brzmienia towarzysza tu często ostremu punkowemu zdzieraniu gardła, tworząc interesujący muzyczny kolaż.
Podobnie jak wiele innych kapel obok swoich własnych piosenek Irish Moutrade proponują nam kilka standardów. Jednak ani „The Fields of Athenry” ani „The Wearing of the Green” nie zachwycają. Szkoda że nie pokombinowali trochę więcej przy tych utworach. Ewentualnie można było w to miejsce zaserwować kolejne własne kompozycje, które wychodzą zespołowi bardzo dobrze.
Autor: Rafał Chojnacki (Page 18 of 285)
Autorskie granie, mocno osadzone w tradycji podbarwionego bluesem amerykańskiego folku, to domena, w której Loretta Hagen czuje się najwyraźniej jak ryba wodzie. Gdzieniegdzie dochodzą do głosu wpływy muzyki country, ale to raczej nic dziwnego, ponieważ trudno nawet jednoznacznie wskazać gdzie przebiegają granice między country a amerykańskim folkiem.
„Mud and Stone” to dopiero jej trzecia płyta, nie rozpieszcza ona wielbicieli swojego talentu, zwłaszcza jeżeli zwrócimy uwagę na to, że debiutancki album „Something More” ukazał się w 2002 roku. Można jednak odnieść wrażenie, że kiedy już nagrywa, robi to z sercem, pełnym tajemniczej mocy.
Najciekawszą stroną płyty są piękne folkowe ballady, nieco sentymentalne, czasem nawet oniryczne. Niektóre z nich, jak „Money”, „Mud and Stone”, „Turn In” czy „Santa If You`re Listening” zostały nagrane jedynie przy akompaniamencie gitary. Większe instrumentarium towarzyszy głównie utworom bliższym country („Take Me”, „When My Years Are Stacked”, „No Until The Next Time”), choć pobrzmiewa też w utworach, które można zaliczyć do modnego stylu americana („Now That You`re Home”).
Biorąc pod uwagę częstotliwość, z jaką Loretta Hagen wydaje swoje płyty, na następny album przyjdzie nam czekać co najmniej do roku 2016. Jednak jeżeli okaże się, że to tak dobry krążek jak „Mud and Stone”, to zdecydowanie warto zaczekać.
Pochodzący z Lizbony Samuel Velho to człowiek-orkiestra. Gra na gitarach, flecie i bębnach a całą resztę potrzebnych dźwięków programuje lub wydobywa z klawisza. Dlatego właśnie jego muzyka pobrzmiewa niekiedy jak połączenie brzmień folkowych z muzyka klasyczną. Otwierająca album kompozycja „Preso No Passado” każe nam wątpić czy w ogóle usłyszymy tu coś etnicznego. Jednak już w „Se Me Conseguires Ver” przechodzimy nagle do akustycznego folk-rocka, zaklętego w ciepłe brzmienia podparte silnym rytmem i bardzo ładnym, lekko płynącym głosem Samuela.
W podobnym klimacie utrzymana jest kompozycja „O Teu Lado Pior”, pojawia się w niej jednak również drapieżnie brzmiąca gitara elektryczna. O wiele spokojniejsze rytmy powracają w balladzie „Quando Foi”, w której otrzymujemy również piękną partię fletu.
Pewnym zaskoczeniem po śpiewanych po portugalsku utworach jest piosenka „TJ + JT”, którą Samuel wykonuje po angielsku. Brzmi lekko i zwiewnie, głównie dzięki miękkiemu brzmieniu akustycznej gitary. We wspartej samplami balladzie „Pastor do Mar” powraca śpiewanie w rodzimym języku wokalisty. Świetnie rozwijająca się środkowa część utworu na długo zapada w pamięć.
Na zakończenie otrzymujemy najbardziej etniczny z utworów, wsparty zadziornym brzmieniem fletu utwór „Revolução dos (es)Cravos”, mogący z powodzeniem stać się folk-rockowym przebojem.
Trwający niespełna 30 minut krążek, to świetne wprowadzenie w różnorodne brzmienia, które oferuje nam Samuel Velho.
Kompaktowa reedycja nagranej w 1975 roku płyty „Kolędowe śpiewanki”, to dobra okazja przyjrzenia się dorobkowi tej niezwykle interesującej grupy. Okazuje się, że przy okazji pisanych na potrzeby tej płyty pastorałek i piosenek świątecznych zespół pokazał wszystkie swoje zalety i wady. Nawiązująca do ludowego brzmienia część materiału jest szalenie sympatycznym, bezpretensjonalnym kiczem, który stał się w pewnym momencie symbolem grupy. Nawet w przypadku zespołu folk-rockowego trudno poważnie potraktować takie utwory jak „Hej helo, helo”.
Z drugiej jednak strony pojawiają się tu nagrania o wiele bardziej ambitne, takie jak „Srebrne gwiazdy” czy „Ja nie mając co dać”, które pokazują, że zespół miał w tym czasie ogromne możliwości kompozytorskie i wykonawcze. Nawet jeżeli środki realizacji tych nagrań odbiegają od tego czym w tym samym czasie dysponowali np. Skaldowie, to jednak nietrudno sobie wyobrazić zespół No To Co nagrywający płytę w całości poważną i ambitną, a jednocześnie utrzymaną w swojskiej, folk-rockowej stylistyce. Obawiam się jednak, że oczekiwania wobec zespołu były wówczas nieco inne i stąd taki słyszalny na płycie kompromis.
Album „Kolędowe śpiewanki” pokazuje, że moda na płyty z piosenkami bożonarodzeniowymi nie jest bynajmniej wynalazkiem naszych czasów. Celowo nie piszę tu o kolędach, ponieważ wbrew tytułowi płyty mamy tu do czynienia raczej z tematyką około-świąteczną. Same kolędy są jedynie cytowane fragmentami w pojedynczych utworach.
Dwanaście piosenek w wykonaniu amerykańskiego songwritera, to zestaw, który sprawia, że z każdą piosenką pojawia się na naszych ustach coraz szerszy uśmiech. Nie ma tu powalających folkowych songów na miarę Boba Dylana, nie ma rockowej przebojowości Bruce`a Springsteena, ani wreszcie stricte ludowych źródeł, które chętnie wyłapują w takiej twórczości fani folku. A jednak jest coś, co sprawia, że słucha się tej płyty lekko i przyjemnie.
Po pierwsze piosenki są dość różnorodne i napisane ze sporym talentem. Dlatego choć nie ma tu ewidentnych przebojów (potencjał mają takie piosenki jak „Kissinger” czy „We`ll Buy a Flag”), to wciąż są to wystarczająco dobre pod względem muzycznym utwory, by co jakiś czas do nich wracać.
Największym atutem jest jednak warstwa tekstowa. Dowcipne i piekielnie inteligentne teksty to specjalność Fishera.
Już sam tytuł płyty sugeruje nam jakieś związki z bretońskim fest noz i z muzyką rockową. Tak jest w istocie. Mamy tu do czynienia z transpozycją tanecznej muzyki z Półwyspu Armorykańskiego, na skład rockowy, który lubi pokombinować sobie nieco w kierunku jazzu. Słyszymy tu wprawdzie etniczne instrumenty, takie jak dudy, veuzes, biniou i klarnet diatoniczny, jednak sporo do powiedzenia mają też akustyczne i elektryczne gitary, organy Hammonda i motoryczna, rockowa perkusja.
Repertuar Calinore na tej płycie, to wprawdzie głownie tańce bretońskie, takie jak gavotte („Trad ha Rock”), andro („Impro au Chat) czy plinn („Friponne”, „Rêveur”, „Déjanté”), jednak zdarzają się również wycieczki w inne celtyckie rejony, takie choćby jak „Scottish Purple”.
Caliorne są wierni tradycyjnemu rockowemu brzmieniu, które może się kojarzyć z takimi wykonawcami, jak Deep Purple czy nawet eksperymentujący z folkowymi elementami Mike Oldfield. Nie ulega wątpliwości, że tego rodzaju celtycko-rockowe granie w bretońskiej odsłonie, to rzecz jeszcze stosunkowo mało znana polskim słuchaczom. Być może dobrze byłoby, gdyby taka grupa miała okazję w Polsce zagrać. Sympatyków „bretońszczyzny” nie brakuje, a muzycy Caliorne, mimo rockowego szyku, grają tak, by dało się do ich muzyki wykonywać tradycyjne tańce. Dla miłośników fest noz jest to więc ciekawostka, której nie powinni przegapić.
Szkocka grupa McCalmans porównywana jest niekiedy do irlandzkich The Dubliners. O ile rzeczywiście można odnieść takie wrażenie, jeżeli chodzi o dość surowe brzmienie instrumentów, to jednak podstawowa różnica między tymi dwoma uznanymi i doświadczonymi zespołami jest taka, że prowadzona przez Iana McCalmana od 1964 roku grupa miała znacznie bogatszy repertuar, w którym znajdziemy wiele współczesnych piosenek, w tym również pisanych przez byłych i obecnych członków zespołu.
Mimo że w grupa wykonywała sporo tradycyjnych piosenek, to na koncertowym albumie „Live – Coming Home” znalazły się jedynie dwie kompozycje („Ye Jacobites by Name” i „Only Remembered”) nie będące współczesnymi utworami. Autorem największej liczby piosenek jest McCalman, drugim pod względem „płodności” w ostatnim okresie działania grupy był Nick Keir, wokalista i gitarzysta znany również z kariery solowej.
Oprócz prezentacji bardzo ciekawego repertuaru płyta ta ma jeszcze jeden atut. Nie licząc składanki, podsumowującej nagrania dokonywane przez McCalmans dla zasłużonej Greentrax Recordings, jest to ostatni album, na którym możemy usłyszeć ich piosenki. W 2010 roku Ian zdecydował się rozwiązać zespół i udać na zasłużoną emeryturę. W 2013 roku zmarł Nick Keir, co raczej przekreśla szanse na powrót zespołu na scenę. Album ten staje się zatem interesującą pamiątką, o tyle ciekawą, że zawierającą ponad 50 minut świetnej muzyki.
Muzyka bałkańska po fińsku? W sumie dlaczego nie, zwłaszcza jeżeli melodie przeplata się utworami lapońskimi, a całość brzmi spójnie i ciekawie.
Jaakko Laitinen & Väärä Raha to zespół z Helsinek, który w swoim kraju jest niezwykle popularny. Jaakko Laitinen, lider zespołu, podobnie jak pozostali muzycy, pochodzi z Laponii. Jego charakterystyczny głos na długo zapada w pamięć. Podobnie jak brzmienie trąbki, na której gra Jarkko Niemelä. Przy wsparciu Marko Roininena (akordeon), Toma Kuure`a (kontrabas) i Janne Hasta (perkusja) tworzą oni udany miks, którego przewodnim motywem są cygańskie tematy. Tradycja fińskich Cyganów, którzy przez wieki, byli w krajach nordyckich prześladowani, podobnie jak Lapończycy, urzekła muzyków na tyle, że postanowili oni zaczerpnąć inspiracje prosto z bałkańskiego źródła, nie zapominając jednocześnie jak brzmi rasowa humppa.
Dzięki tytanicznej pracy aranżacyjnej możemy posłuchać tu tytułowej piosenki o nocy w Rovaniemi („Yö Rovaniemellä”), które jak wiemy jest siedzibą Świętego Mikołaja. Zaśpiewana po fińsku i zagrana z bałkańskim czadem piosenka ma w sobie spory potencjał komercyjny.
Cokolwiek by napisać o tej muzyce, zawsze warto namawiać do jej słuchania. Nawet jeżeli ktoś nie przepada za tego typu mariażami stylistycznymi. Warto się samodzielnie przekonać o co chodzi tym Finom.
Żywiołowe celtyckie granie na skrzypcach i rzęsisty deszcz metalowych akordów – tak właśnie zaczyna się przygoda z niemieckim folk-metalowym zespołem Ally The Fiddle. Swoją nazwę zawdzięcza on Almut „Ally” Storch-Hukriede, skrzypaczce i wokalistce znanej z takich zespołów jak Haggard i Folkearth. Nie jest to jednak jej solowy projekt, a pełnoprawny zespół, w którym grają oprócz niej Stefan Hulriede (perkusja), Diemo Heuer (gitary), Robert Klawonn (gitary) i Simon T. (gitara basowa).
„Red Unicorn”, to E.P.-ka, która była zwiastunem tego, co na przestrzeni ostatnich lat miało się w tej grupie wydarzyć. W 2008 roku zarejestrowano pięć utworów, które przyciągają ucho. To muzyka w dużej mierze instrumentalna, skupiona na skrzypcach Ally. Znajdziemy tu autorskie kompozycje, ale również folk-metalowe aranżacje ludowych tańców irlandzkich (rewelacyjna zabawa przy „Mason`s Apron”).
Choć to zespół folk-metalowy, to jednak sporo znaj tu dla siebie miłośnicy szeroko pojętego rocka. Mimo ze gitary mają swój ciężar i całość jest stworzona raczej pod fanów brzmień hard & heavy, to jednak nie ma tu przesady, w jakiej giną niekiedy folk-metalowe kapele. Brzmienie jest na tyle przejrzyste, a rockowe patenty na tyle czytelne, by muzyka zespołu mogła się podobać niemal każdemu.
Wisienką na torcie jest tytułowa piosenka, w której wszystkie składniki tego, co Ally The Fiddle proponują, są zbilansowane w najlepszych możliwych proporcjach.
W 2013 roku zespół nagrał pełnometrażowy album. Gdy tylko do niego dotrę, podzielę się wrażeniami z przesłuchania.
Bardzo dobrze zrealizowana płyta koncertowa. Czytelne brzmienie, dobry kontakt z publicznością i świetne reakcje tej ostatniej – to chyba najlepsza rekomendacja tego rodzaju wydawnictwa.
Nieco tajemnicza introdukcja, mogąca przywodzić na myśl atmosferę serialu „Z Archiwum X” wprowadza oniryczny nastrój, potęgowany przez francuskojęzyczną wokalizę. Klimat ten jednak szybko zostaje zburzony za pomocą trochę bardziej żywiołowej piosenki zatytułowanej „François”. Niby dalej pozostajemy w kręgu tej samej kultury, niby nadal mamy sennie pianino, na dodatek wzmocnione kobieca wokalizą i skrzypcami. A jednak rytm perkusji i wplecione w kompozycje partie irlandzkiego jiga skutecznie mieszają kompozycyjny spokój. W tej piosence najbliżej muzykom do folk-rockowego kabaretu, któremu nieobce wyzwania aktorskie.
Pod względem autorskich piosenek grupa Nobody Knows przypomina grupy takie jak Fiddler`s Green czy Paddy Goes To Holyhead – nic dziwnego, bohaterowie tej recenzji również pochodzą z Niemiec, choć trzeba przyznać, że są większymi poliglotami, śpiewają bowiem po francusku, angielsku, niemiecku
Podobnie jak w przypadku wspomnianych tu zespołów piosenki pisane przez muzyków Nobody Knows mają spory potencjał komercyjny. To fajne melodie, które tu są zaaranżowane na folkowo, ale nietrudno wyobrazić je sobie w innym opakowaniu. W folkowych wersjach zawierają jednak różne nawiązania i cytaty, które uatrakcyjniają odbiór, są jak oczko puszczone do słuchaczy. Z kolei tradycyjne piosenki irlandzkie i szkockie (po angielsku i niemiecku) przypominają o celtycko-rockowych korzeniach zespołu.
Wyjątkowo ciekawie wychodzą tu piosenki śpiewane po niemiecku. Musze przyznać, że się tego nie spodziewałem, ale „Lorelai”, „Guter Rat”, „Lindenbaum” czy „Sing ein Lied für mich”, to bardzo interesujące kompozycje. Bywają nawet czasem liryczne, co nie zawsze musi nam się kojarzyć z językiem krajan Karola Maya.
Nie zabrakło też coverów, co w przypadku płyty koncertowej ma zwykle swój dodatkowy urok. O ile cash`owskie „Ring of Fire” czy słynne „Ghost Riders” łatwo zrozumieć, to już „Wish You Were Here” Pink Floydów może być pewnym zaskoczeniem, zwłaszcza że zespół zabrał się za ten utwór po swojemu i zrobił z niego… radosny folk-rock. Inne zaskoczenia, to motywy z Bacha („Guter Rat”) czy Brahmsa („Katjuscha”) wplecione w piosenki. Z kolei „Katjuscha” zaśpiewana po niemiecku to już o jeden krok za daleko…
Taneczne wiązanki, takie jak „Titanic” i „Irisches Winterlied” pokazują jak dobrze mogą się na koncertach bawić fani Nobody Knows. Jest żywiołowo, ostro i skocznie. I jeżeli miałbym cokolwiek krytykować, to właśnie tą nieco zbyt nachalną radość i przaśność. Rozumiem jednak, że taka jest specyfika koncertowych nagrań.
