Page 266 of 285

Garnet Rogers „Sparrow`s Wing”

Garnet Rogers to folkowy gitarzysta z Kanady, znany też z występów na płytach innych wykonawców. Jego solowy album przynosi nam sporą dawkę muzyki zagranej z prawdziwą wirtuozerią. Piosenki – w większości współczesne kompozycje – wyśpiewywane są ciepłym, niskim głosem Garneta.
O umiejętnościach gitarzysty możemy się przekonać już przy instrumentalnym „Cricket Dance”, które otwiera płytę. Poza śpiewem i graniem na gitarach, Garnet zagrał na swej płycie na syntezatorze i skrzypcach. Towarzyszą mu Dave Woodhead na gitarze basowej, pianinie i harmonii, oraz skrzypaczka Anne Lederman.
Płytę warto przesłuchać choćby dla pięknej ballady „All That Is”, choć pozostałe piosenki też mogą się podobać.
Siedem spośród 12 utworów na tą płytę napisał sam Rogers i przyznam że utwory te brzmią najlepiej.

Taclem

Garmarna „Hildegard von Bingen”

Płyta tyleż niesamowita co dziwna. Niesamowity jest tu klimat i wykonanie tej muzyki. Dziwny natomiast romans Garmarny z elektroniką. Właściwie jest to płyta niemal w 100% trip-hopowa. Ale co najmniej w tylu samo znajdzie się tu skandynawskiego folku i muzyki dawnej.
Hildegard von Bingen to jedna z najciekawszych kobiet średniowiecza. Tworzyła zarówno muzykę sakralną, jak i poezję i dramat. Pisała też traktaty, do najbardziej znanych należą te poświęcone medycynie naturalnej. Ta niezwykła niemiecka autorka odważyła się również tworzyć poezję pełną erotyki doskonale łączącą uniesienia ducha i przymioty ciała.
Pomysł płyty powstał w głowie Stefana Brisland-Fernera, grającego w Garmarnie na lirze korbowej. Na tej płycie zajął się też programowanie, przepisał też i dostosował tę muzykę do współczesnych harmonii.
Płytę wypełnia niesamowity wokal Emmy Härdelin. Mimo iż towarzyszą mu zakręcone elektroniczne loopy nie ma wątpliwości że to pierwszoplanowy instrument. A Emma używa go z wprawą i urzekającą lekkością.
Mimo iż to muzyka sprzed wielu wieków i to na dodatek śpiewana po łacinie, można się tu doszukać elementów znanych z innych płyt Garmarny. „Salvatoris” nie brzmiałoby bardziej po skandynawsku gdyby było zaśpiewane po szwedzku.
Niekiedy wyraźnie dominują sakralne zaśpiewy, przypominamy sobie wówczas że cały czas mamy do czynienia zw współczesnym spojrzeniem na muzykę dawną.
Trzeba przyznać że Garmarna nagrała płytę oryginalną, jednak nie wiem czy zyska ona zespołowi nowych zwolenników. Na pewno parę osób odwróci się od grupy. Loopy zbyt często kojarzą się z tanią dyskoteką.
Z jednej strony chciałoby się mieć nadzieję że Garmarna wróci do dawnego, bardziej akustycznego stylu. A jednak ciekawi też myśl o tym co mogliby stworzyć idąc dalej tym tropem.

Taclem

Garmarna „Guds Spelemän”

Zaczyna się od mojego, jak dotąd, ulubionego utworu z całej tradycji Skandynawii. „Herr Mannelig” to wspaniały utwór, przesycony atmosferą północy. Co prawda to nie wykonanie Garmarny jest moim ulubionym, ale to również jest świetne.
„Vanner Och Frander” pełen rockowych smaczków, choć niewątpliwie folkowy utwór. Świetnie współgrające wokale to jeden z silnych atutów zespołu. Radosny klimat „Halling Fran Makedonien” kojarzy mi się nieco z naszymi melodiami góralskimi. Kto wie, może nasza muzyka miała ze sobą więcej wspólnego niż podejrzewamy. Szwecja w końcu nie leży tak daleko, a zdarzały się odwiedziny sąsiadó z Północy. W kolejnych utworach: „Min Man” i „Varulven” czuć wyraźnie powiew zimnego nordowego wiatru. Niesie on zaśpiewy i dźwięki muzyki. Niesamowity wokal Emmy Hardelin zdaje się być jeszcze jednym solowym instrumentem.
„Hilla Lilla” zaczyna się spokojnie, ale co jakiś czas niepojące napięcie daje o sobie znać w mocniejszych partiach instrumentów. Wyraźnie słychać że również sekcja rytmiczna to as w rękawie Garmarny.
Niekiedy bardzi zastanawiające dla słuchacza mogą być tempa w jakich grają muzycy. Tak jest i przy „Drew Dusnaar – Idag Som Igar”, jest to zlepek dwóch utworów, łączy je właśnie owo dziwne tempo.
„Njaalkeme” to transowy kawałek oparty na rytmie, pod koniec dopiero pojaiwa się zawodzący wokal i instrumenty.
Historię opowiedzianą w balladzie „Herr Holger” znałem z kolei ze starej wersji Szkockiej.
Tytułowa ballada „Guds Speleman”, czyli „muzycy bogów” kończy album. Wielbicieliom muzyki skandynawskiej nie musze go polecać, ale wszystkim innych, zwłaszcza tym, którzy nie znają dźwięków północy – polecam serdecznie.

Taclem

Frames „For The Birds”

The Frames to taka irlandzka poezja śpiewana. Lekko rockowa, lekko folkowa. Właściwie niewiele więcej da się o tej muzyce napisać, może poza tym że grupa jest w Irlandii dość popularna. Są ładne piosenki, trochę lekkiego rocka. Nastrój jest bardzo melancholijny. Niekiedy partie skrzypiec nadają folkowego charakteru.
Właściwie ta „folkowość” The Frames jest taka trochę amerykańska. Ot, takie sobie akustyczne granie. Jak wspomniałem, przede wszystkim ładne. To płyta przede wszystkim dla miłośników Starego Dobrego Małżeństwa, ale również spokojnyniejszej odsłony kapel pokroju The Cranberries.

Taclem

Flora MacNeil „Orain Floraidh: The Songs of Flora MacNeil”

Kiedy dostałem do ręki płytę z okładki której spogląda na mnie leciwa dama, być może starsza od mojej babci – nie byłem zachwycony. Podejrzewałem że to jakiś szkocki odpowiednik Ireny Santor. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko Irenie Santor, ale zapraszanie jej jako gościa na etniczny koncert festiwalu w Sopocie uznałem niegdyś za sporą pomyłkę.
Tymczasem jednak owa leciwa dama nazwiskiem Flora MacNeil zaskoczyła mnie nieco. Śpiewa ona tu piękne gaelickie pieśni. Z resztą nie tak zupełnie mi obce, sięgali już po nie tacy wykonawcy jak Capercaillie czy Clannad. Wszystkie aranżacje śpiewanych a capella pieśni dokonane zostały przez panią Florę, w niektórych momentach wspiera ją grająca na harfie córka – Maggie MacInnes.
Zgodnie z tym co sugeruje wydawca właśnie pieśni odkrywane w ciągu 50 lat scenicznej działalności wokalistki zainspirowały innych, młodszych wykonawców. Musi to być prawda, gdyż podobieństwo linii melodycznej (aranżowanej przecież właśnie przez ową wiekową już dziś wokalistkę) do tego co śpiewały w swoich zespołach Maire Brennan i Karen Matheson jest dość duże.
W przypadku „Orain Floraidh” mamy do czynienia z czymś w rodzaju składanki, jednak nie jest to składanka zwykła. Wybrano tu piosenki, które Szkotom najbardziej kojarzą się właśnie z tą wykonawczynią. Jest to więc coś w rodzaju sprecyficznego „The Best of…”.
Sporą pomocą w przypadku tej płyty jest wkładka. Wokalistka wyjaśnia w niej okoliczności poznania części utworów, ale co ważniejsze mamy tam anglojęzyczne tłumaczenia tekstów, co pozwoli większej ilości ludzi zrozumieć pieśni śpiewane przez Florę MacNeil.

Taclem

Flook „Rubai”

Poprzedni album grupy Flook – „Flatfish” – nieźle zamieszał na europejskiej scenie folkowej. Autorskie kompozycje i niebanalne akustyczne aranże trafiły w gusta wielu słuchaczy. Nowy album to spore wyzwanie, gdyż oczekiwania są już znacznie większe.
Flook nie stroni od eksperymentów, choć logika nakazywałaby dreptanie scieżką którą obrali na poprzedniej płycie. Najciekawsze jest jednak to, że nie przejmując się brzemieniem i nie oglądając się za siebie stworzyli płytę jeszcze lepszą.
„Flatfish” to płyta nagrana przez zespół który wie czego chce. Wcale nie muszą grać po celtycku, otwierający płytę „Pod” jest folkowy do szpiku, ale celtycki ? Niezbyt. Ale już „Ballybrolly Jigs” ? Prosze bardzo, zielono i irlandzko, przy okazji to granie może być przytykiem dla kapel, które jak Capercaillie zatraciły się w pop-folku, podczas gdy podobnych, acz znacznie ciekawszych klimatów doszukać się można w akustycznym brzmieniu.
W muzyce Flook niesłychanie ważna jest strefa rytmu, czasem to on decyduje o całej struktórze utworu, a czasem, jak w „Beehive” poddaje się melodiom tworzącym całą konstrukcję.
Jeśli nie przeszkadza Wam, że muzycy grają ambitnie, a macie ochotę na porcję niesamowitej muzyki opartej o celtycki folk – nie znajdziecie nic lepszego.

Taclem

Flook „Flatfish”

Jak dla mnie jest to rewelacja! Jak sie okazuje nie trzeba klawiszy by osiagnac odpowiedni klimat i nie trzeba rockowej sekcji rytmicznej by dac utworom rockowa dynamike.
Sarah Allen i Brian Finnegan na róznych rodzajach glównie drewnianych fletów i whistles daja takiego czadu ze az czapke z glowy zrywa. Sarah doklada niekiedy swoje trzy grosze na akordeonie. John Lee Kelly obslugujacy w kapeli bodhran gra na nim conajmniej jakby dysponowal sredniej wielkosci zestawem perkusyjnym. Calosc uzupelniaja gitary, bouzouki i mandolina, na których gra Ed Boyd.
Muzyka to w wiekszosci utwory autorskie (zespolu lub osób z nim zaprzyjaznionych), w które wpletli kilka motywów tradycyjnych.
Na poczatku plyty dostajemy solidnego kopa energii w postaci dwóch setów: „Calico” i „Eb Reels”. Wycisza to akordeonowo-fletowy „The Gentle Giant” Piekna melodia wykorzystuje temat macedoński. Nawet spokojny motyw okazuje sie byc na swój sposób dynamiczny, stale sie rozwija.
W taneczne rytmy irlandzkich tanców powracamy przy „Sligo Reel”. Tytulowy „Flatfish” to mieszanka skocznych, choc niezbyt szybkich rytmów ze spokojniejszymi klimatami. Prawdopodobnie ma to byc wizytówka plyty.
Przy „Happy Jigs” tytul wyjasnia wszystko. Muzyka która kojarzy się z jasnymi barwami, radosna i przyjemna.
Wyciszony i spokojny „Bruno” , oraz zestaw walców dają nam chwilę wytchnienia przed kończącym album utworem „Flutopia”. Kawałek niby zaczyna się w tempie jiga, potem nagle mamy muzyczną podróż w rejony Bałkanów. Podróż spokojną, choć nieco niepokojącą. Z mistrzowskimi partiami fletów wracamy wreszcie do szybkiego celtyckiego grania .
I na tym koniec. Koniec ? To dopiero początek, bo oto przed nami utwór nr.1. pt. „Calico”. I tak dalej…

Taclem

Flogging Molly „Swagger”

Flogging Molly to jeden z zespołów które pod koniec ubiegłego wieku zaczęły ostro mieszać w muzyce folkrockowej. Przypomne że XXI wiek zaczął się wraz z rokiem 2001.
Jak informuje strona zespołu istniały wcześniej jakieś nagrania. Jak podejrzewam z ich jakością musiało być nieciekawie, skoro nie są dziś dostępne.
„Swagger” to już porządne granie, zespół wie o co chodzi. Prezentuje nam 13 powalających punkfolkowych songów własnego autorstwa. Znacie cześć pojawiających się tam melodii ? A pewnie, kapela pełnymi garściami czerpie z tradycji i urozmaica w ten sposób swoje kompocycje.
Tekstowo mamy tu klimaty folkowe ocierające się o zaangażowany nurt punkrockowy. W punkcie przecięcia się zainteresowań tych dwóch grup odbiorców stoi Shane MacGowan z butelką whiskey.
Muzycznie mamy spore urozmaicenie, mimo iż punk-folkowa stylistyka wydaje się być dość wąska. Elementy alternatywnego country pojawiają sie w „The Worst Day Since Yesterday” (wlasnie, przecież to Amerykanie!), szybkie rytmy z pogranicza reela i pogo mamy w „Salty Dog”, „Black Friday Rule” i choćby „Every Dog Has Its Day”. Coś w rodzaju ballady, to „life In A Tenement Square”, ale i tam zapomnijcie o nudzie. Chcecie odrobiny zaskoczenia ? Proszę bardzo – „Grace of God Go I” – nie dość że a capella, to jeszcze ładnie zaśpiewane. No ale jak było ładnie i o Bogu, to zapraszamy zaraz na „Devil’s Dance Floor”, gdzie przyjdzie nam pląsać z samym Lucyprem.
Żeby nie było za irlandzko muzycy zapraszają nas do Meksyku. Paradoksalnie właśnie w „Sentimantal Johnny” najwięcej słychać The Pogues, z tym że z jednego z najbardziej nietypowych kawałków – „Fiesta”.
Płyta kończy się prawdziwą tym razem balladą. To jeden z mniej oryginalnych utworów na tej dość oryginalnej płycie.
A ja czekam na nową płyte, bo ta już lada chwila będzie wydana.

Taclem

Flogging Molly „Drunken Lullabies”

Podobała mi się poprzednia płyta („Swagger”) tej grupy. Jednak „Drunken Lullabies” jest jeszcze lepsza. To po prostu zestaw punk-folkowych killerów. Począwszy od tytułowego „Drunken Lullabies”, poprzez hit w rodzaju „Kilburn High Road”, aż po brzmiący niemal jak The Dubliners „Son Never Shines on Closed Doors” – mamy tu do czynienia z niemal perfekcyjnym punk-folkowym graniem. Piszę „niemal”, gdyż nigdy nie wiadomo co grupa taka jak Flogging Molly pokaże nam na kolejnym albumie.
Mimo iż tytuły lub fragmenty tekstów nawiązują niekiedy do kompozycji tradycyjnych, to jednak mamy tu do czynienia z 11 kompozycjami autorskimi, oraz tradycyjnym „The Rare Oul’ Times”, piękną piosenką o Dublinie, nieco podrasowaną przez zespół. Dzięki ostrym gitarom i nieco innemu podejściu do punk-folkowego grania Flogging Molly nie kojarzą się zbytnio z The Pogues. Można powiedzieć że już na poprzedniej płycie wypracowali sobie własny, dość przejżysty styl. Teraz konsekwentnie rozwijają się w tym kierunku.
Muzyka punk-folkowa nie zawsze musi podążać w kierunku celtyckim, co udowodnił nam całkiem niedawno zespół Dolomities (E.P. „Medicine Show”), na tej płycie mamy „Bag of Bricks”, któremu bliżej do klimatu „Turkish Song Of Damned” niż do irlandzkich piosenek.
Jako że bardzo lubię takie mieszanki energetyczne nie ma tu żadnej piosenki która by mi się nie spodobała. Wyróżnić warto natomiast „Cruel Mistress”, którą umiejscowić można na przecięciu się szlaków The Clash (gitary), Nicka Cave’a (klimat) i The Pogues (tempo i podejście do folka).

Taclem

Flogging Molly „Alive Behind the Green Door”

Debiut fonograficzny Flogging Molly to niezbyt udana płyta. Bardzo dobrze słychać o co zespołowi chodziło – o przekazanie energii jaką wytwarzają na koncertach. Punkfolkowe wałki odegrane jeden po drugim nie robią tu takiego wrażanie jak na późniejszych płytach studyjnych grupy.
Na krążku znajduje się wiele utworów, które w wersjach z płyty „Swagger” stały się przebojami. Niestety jakość nagrania nie pozwala się cieszyć koncertowymi wersjami.
Jedynym utworem do ktorego wracam (fajnie zrobiony a nie ma go na innych plytach) jest cover piosenki Franka Sinatry „Delilah”. Ostro i do przodu.
Płyta raczej dla fanów kapeli.

Taclem

Page 266 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén