Page 264 of 285

Hevia „Tierra de Nadie”

Zacznę od okładki. Enigmatyczna w wyrazie okładka polskiego wydania płyty (prawdopodobnie wzorowana na niemieckiej bądź amerykańskiej reedycji) zawiera tytuł dwujęzyczny „TIERRA DE NADIE / NO MAN’S LAND”. Okładka jest brzydka, dlatego przedstawiam ją w wersji oryginalnej. Juan Angel Hevia (inne źródła podają, że to pseudonim, a muzyk nazywa się Juan Angel Velasco) to młody Hiszpan, grający na MIDIpipe. Czymże jest ten instrument? Ano to nic innego, jak elektroniczne dudy. No i właściwie jest to według mnie największy mankament tego wykonawcy. Hevia próbuje odtworzyć brzmienie dud i tradycyjnych bębnów, a następnie łączy je z instrumentami elektronicznymi. Pytanie tylko po co? Wielu wykonawców world music przekonało się że muzyka etniczna broni się sam bez przerabiania ją na dyskotekę. W przypadku Hevii nie jest to może aż tak nachalne jak przy jakiejś Erze czy Enigmie, ale razi nawykłe do tradycyjnego brzmienia uszy. Młody muzyk przyznaje że jest bardzo emocjonalnie związany z Asturią – rejonem Hiszpanii z którego pochodzi. Próbuje przeszczepić ludowe motywy do swojej muzyki, spopularyzować je. Nie mnie oceniać czy forma, która wybrał jest dobra, czy nie, na pewno sięgnie po jego płytę więcej ludzi niż po podobną produkcję czysto etniczną. Skupiając się na samej muzyce można z kolei dojść do wniosku, że nie jest tak źle. I gdyby nie przeświadczenie że artysta gra na instrumencie pochodnym od keyboardu, to płyta potrafiłaby cieszyć. Trzeba przyznać że Hevia musiał mieć sporo odwagi, aby wydać taki album. Nie mógł mieć pewności że muzyka się sprzeda, a na pewno naraził się na krytykę folkowych purystów. Jeśli chodzi o przekrój muzyczny, to jest w sumie dość ciekawy. Mamy tu muzykę celtycką, która najbardziej kojarzy się z dźwiękiem dud, sąsiadującą z ludową muzyką z Asturii i innych rejonów Hiszpanii. Jeśli kogoś nie zrazi beat pojawiający się miejscami na płycie, a lubi takie eksperymenty, to pozostaje tylko słuchać.

Adam Grot

Hagalaz` Runedance „Volven”

Wolwy to istoty z mitologii germańskiej tkające nici przeznaczenia. Na tej płycie pobrzmiewają więc echa misternie muskanych przez nie delikatnych nitek. Hagalaz` Runedance to zespół kobiety o imieniu Andrea `Nebel` Haugen, zakochanej w pradawnej kulturze północnej Europy. Życie swe poświęca ona na badania dawnych wierzeń, mądrości i wartości jej pogańskich przodków. Muzyczne inspiracje siłą rzeczy pochodzą więc z nordyckich pieśni ludowych i inwokacji magicznych. Naturalne instrumenty właściwe tradycjom Skandynawów i Celtów, razem z plemiennymi bębnami oraz towarzyszeniem syntezatorów tworzą niesamowitą atmosferę, przepełnioną głosem natury. Śpiew driady Haugen przywodzi czasem na myśl Lisę Gerrard, a muzyka pobrzmiewa dźwiękami właściwymi Loreenie McKennitt, ale to tylko luźne skojarzenia. I są to komplementy najwyższej miary. Teksty, w dużej mierze czerpiące z mitologii nordyckiej niosą potężny przekaz dla ludzi, którzy zapomnieli o swych przodkach. Niektóre z pieśni opisują rytuały oparte na magii ziemi, praktykowane przez szamanki na Północy. Andrea porównuje zespół do runu umożliwiającego otworzenie drzwi do ukrytej jaźni i twierdzi, że jej muzyka to taniec między wewnętrznymi światami. I definitywnie ma rację, wystarczy tylko dać się ponieść starożytnemu wiatrowi pogańskich inkantacji i zespolić się z elementami rządzącymi światem… Nebel jest autorką szeregu publikacji w tym książki „The Ancient Fires of Midgard” opisującej nordycką duchowość, mitologię i magię, tradycje wciąż praktykowane oraz pogański styl życia. Muzyka właśnie z powyższych elementów czerpie swą energię, liryzm i siłę oddziaływania, tak że dynamiczny niekiedy rytm zmusza do dzikiego tańca. Wiele jest tu pięknych, spokojnych, czasem nostalgicznych ballad, delikatnie zaczarowujących słuchacza swym urokiem. Po wysłuchaniu całości w powietrzu zostaje coś nieokreślonego; czyżby duchy przodków postanowiły odwiedzić swe dzieci nawołujące z tęsknoty… Jeżeli skromny pokój gdzieś na betonowej pustyni nie pozwala na ekstrawagancję rozpalenia świętego ognia na środku, zachęcam do pląsów przy ognisku gdzieś w leśnych ostępach, przestrzegam jedynie, że można stamtąd już nigdy nie wrócić… I jak bohater filmu Luca Bessona „Wielki błekit” na wieki oddać się pasji i zespolić z duchami braci…
Dotknięty dziedzictwem przodków

Ahti

Hagalaz Runedance „Urd – That which was”

Andrea Nebel Haugen po sukcesie swojego pierwszego dużego wydawnictwa „The wind that sang…” (bo przed wspomnianą płytą Andrea debiutowała winylową EPką „When the trees were silenced”) zafundowała nam podróż w świat nieco innych dźwięków. Pamiętamy jej poprzedni, ambientalny projekt Aghast. Pamiętamy, że pierwsza płyta nagrana została z użyciem instrumentów typu gitary klasyczne, szamańskie bębny, kontrabas, altorecorder czy legendarne norweskie skrzypce hardingfele. Na tym MCD zatytułowanym „Urd-that which was” wracają utwory znane z „The wind that…”,ale w postaci remiksów. Tak też mamy coś na kształt folkowych nagrań poddanych zabiegowi upodobnienia do elektro czy ambientu. Ale np utwór „Wake Skadi” ostał się nie trącony elektroniką,i trzeba powiedzieć że w wersji dużo surowszej niż na następnym albumie „Wolven”. Tu brzmi zdecydowanie lepiej, jest tylko śpiew Andrei na tle bębnów i fletu. Reszta kawałków to folkowe znane z pierwszej płyty, tyle że z przestrzennymi klawiszami i beatem w tle.
Płyta stanowi niezły kąsek dla fanów pogańskiego folku zagranego inaczej (remix popełnił człowiek z Ulvera co wiele wyjaśnia), bo o ile jesteśmy przyzwyczajeni do tego że pogański folk/neofolk grany jest głównie na żywych instrumentach (wszystkie bodhrany, dudy, flety, skrzypce itp), to tutaj mamy całkiem ciekawy eksperyment elektroniczny. Dzięki remiksom to jest płyta wybitnie do słuchania, nieczytelne jest ekologiczne przesłanie poprzedniego albumu (Andrea jest aktywistką neopogańskiego ASATRU).
Zatem, fani Freyi Aswynn, The Moors, StilleVolk czy Hekate-do sklepu po płytę!!

Mojmir

Hagalaz` Runedance „The Wind That Sang Of Midgart

Z muzyką określaną przez wykonawców jako tzw. „pagan folk” jest różnie. Zazwyczaj są to produkcje niezbyt wysokich lotów, wydawane przez pasjonatów takiego grania z wytwórni zajmujących się muzyką metalową. Hagalaz` Runedance, mimo iż wydała go właśnie Misanthropy Records dość daleko zarówno od sceny metalowej, jak i od tego co powszechnie uznaje się za muzykę pogańską. Owszem, teksty przesycone są związkami z naturą i tajemniczą magia, ale nie w większym stopniu, niż kompozycje np. Enyi.
Jeśli chodzi o samą warstwę muzyczną nie mamy tu konkretnych odniesień do tradycji ludowej jakiegoś regionu, choć utwory wykonywane po angielsku brzmią niekiedy echem średniowiecznej angielskiej wsi. Mimo iż do nagrań użyto instrumentów klawiszowych, ich brzmienie nie tłumi akustycznego grania i dość mocnego kobiecego głosu, który dominuje nad całością.
Jest to pierwsza płyta projektu Hagalaz` Runedance, ale znając kolejne jestem w stanie powiedzieć, że podąża od dobrą drogą i może choć częściowo uda mu się wypełnić lukę powstałą po rozpadzie kultowego Dead Can Dance.

Rafał Chojnacki

Hedningarna „TRÄ”

To najbardziej „programowana”, dynamiczna i ciężka płyta. Najbardziej dzika, ekstatyczna i przepełniona pradawną energią. Wściekłe śpiewy tutaj chyba sięgają apogeum, w dużej mierze dzięki Tellu Paulasto, która głos swój musi zawdzięczać jakiejś nieczystej, diabelskiej sile. Muzyka poraża i paraliżuje. Kiedy niski, groźny i pełen przekonania głos śpiewa o drzewach, które przy próbie ścięcia przygniotą niedoszłych drwali, po plecach przechodzą ciarki, taki ogromy przekaz emocjonalny ma ten tekst w połączeniu z muzyką. Głębokie, potężne, dudniące, najprzeróżniejsze bębny, dodatkowo wzmocnione pogłosem w funkowo-dubowym rytmie podobne są w brzmieniu szamańskim kannusom, a ich puls dociera gdzieś głęboko w jaźń…
Niektóre utwory to liryczne, spokojne i nastrojowe runa jednak też bogate w niespokojne odgłosy. Da się słyszeć płynącą wodę i ryk piły tarczowej w wyżej opisanym utworze o ścinaniu Lasu. Tak charakterystyczne melodie wykonywane na lirze, fletach, skrzypcach, drumlach i paru innych nieokreślonych źródłach dźwięku, bazujące na dronach, oraz szydercze krzyki czarownic, przenoszą słuchacza w sam środek magicznego rytuału. Ekstatyczny, taneczny puls bębnów bliski jest niemal stylistyce disco, ale wzruszający jojk przypomina, że obrzęd jeszcze trwa.
Dominujący język fiński, w którym wrzeszczą wokalistki maluje w świadomości baśniowe krainy, niczym te opisane na kartach Kalevali. Nie ma tu słodkich piosenek, są gniewne zadziorne, drapieżne kompozycje zarówno w warstwie tekstowej jak i muzycznej. Nawet te spokojniejsze ballady owiane są klimatem niepokoju i nostalgii. Cały pogański majestat tej muzyki elektryzuje i powala na długo.
To upragniony składnik duszy dla Tych, Którzy Rozumieją głosy wiekowych borów.
Album również wydany w Polsce przez „Folk Time”.

Ahti

Hedningarna „Kaksi”

Na tej płycie jest mniej elektroniki w stosunku do akustyki. Więcej utworów instrumentalnych, a rozdzierająco przejmujące głosy pojawiają się jedynie w około połowie kompozycji. Ale jak się już pojawią to przechodzi dreszcz, bo to tak, jakby słuchać zaklinających przyrodę wiedźm. Czasem inkantują one dzikie frazy unisono z lirą lub skrzypcami. Takie emocje, które to wywołuje trudno opisać. Jeden utwór zaśpiewany jest w języku szwedzkim przez męski głos.
Wszystkie kompozycje cechuje raczej wolne tempo, a w kołyszącym rytmie słyszalne są dźwięki nostalgii, smutku i bólu. Jedynie dwie z nich mają słodki, beztroski charakter skocznych piosenek. Wiodącym instrumentem są tu dudy szwedzkie o trochę innym brzmieniu niż tradycyjne. Pojawiają się też riffy gitary elektrycznej, a nuty molowe z łkaniem wypływają ze strun gitary akustycznej, co najlepiej słychać w ostatnim leśnym, przestrzennym hymnie. Czasem tylko tempo narasta, przechodząc w taneczny rytm, zachęcający do pląsów przy świętych ogniskach. I wtedy ta muzyka porywa na dobre, by wkrótce ukoić magicznym, przejmującym wezwaniem do powrotu do korzeni…
Album wydany w Polsce przez „Folk Time”, ale ze zmienioną okładką.

Ahti

Hedningarna „Hippjokk”

To chyba najbardziej techniczna płyta Hedningarny. Tańce w rytmie polki przeplatają się z muzyką bliską techno. Kompozycje nie wychodzšce poza stały schemat.
Czyli łomoczący bęben z pogłosem, drony na lirze korbowej i hulaszcze melodie głownie na skrzypcach. Dialogi między instrumentami i przenoszenie motywu przewodniego z durowej tonacji w molową, bardziej liryczną stanowią, to również nieodłączny element tej misternej układanki.
Trochę brakuje tu dzikich czarownic, ale wynagradza to Wimme Saari, który podobnie potrafi wzruszyć do głębi swym jojkiem. Surowe, dramatyczne piękno połowy kompozycji miesza się z bardziej pogodnymi melodiami. Atmosfera przywołuje na myśl jakąś leśną grotę gdzie dzieją się dziwne rzeczy, a to za sprawą nadania niektórym instrumentom echa. Czasami klimat staje się naprawdę groźny i straszny a piękne słowa jakimi przemawia lira przypominają zaklinanie wiatru. We wzruszających, pierwotnych melodiach pobrzmiewają niekiedy nuty mające w sobie coś z muzyki tureckiej. Zostają one na długo w pamięci malując obrazy wspomnień o tym co odeszło bardzo dawno temu.
Nostalgiczne i liryczne brzmienie liry wzrusza i niepokoi, napawa nadzieją i powoduje dreszcze. Przeważają kompozycje instrumentalne, a jedną z tych gdzie pojawia się również śpiew jest opowieść o dwóch krasnoludach, które napadnięte przez trolle bronią się zaciekle. Jest też w jednym z utworów gitarowe solo, a płytę zamyka jojk na tle… dyskotekowego dudnienia. Jednak jest to tylko złudzenie, bo ten rytm podobny jest po prostu do bicia serca.

Ahti

Hastan „Hastan”

Bretońska muzyka do tańca. Płytę nagrano podczas koncertu w 1997 roku. Zespół wykonuję muzykę tradycyjną przeznaczoną do zabawy podczas bretońskich Fest Noz.
Nie będę tu odwoływał się do „bretońskich kaset” zespołów Open Folk, czy Briezh, bo ileż można porównywać do tych jedynych jak dotąd krajowych produkcji poświęconych w całości muzyce bretońskiej ? Hastan brzmi z resztą zupełnie inaczej. Muzyka ta ma niesamowitą lekkość, w ramach jednego tańca klimaty zmianiają się kilkakrotnie, pozostaje jednak tak charakterystyczna dla tej muzyki transowość. Zmieniają się też utwory, gdyż podane powyżej tytuły to nie nazwy utworów, a tańców, i pod jednym z nich może kryc się w rzeczywistości kilka kawałków.
Wielkie pole do popisu w przypadku takiej muzyki mają bombarda (na której gra Cedric Le Roy) i flety (tu zaś Jean-Luc Thomas). To one odpowiadają za melodie, wspierane niekiedy przez skrzypce (Pierre Stephane) i dudy (Stephane Foll). Niekiedy, jak w „Hevliad Gavotenn” mamy do czynienia ze swoistym dialogiem muzyków, którzy docierają do wspólnej melodii, która później przeradza się w zespołowe granie.
Muzyka Hastan, ma lekko folkrockowy posmak, ale w proporcjach, które nie pozostawiają cienia wątpliwości co do faktu że to muzyka folkowa tu dominuje. Nawet gitara pełni tu rolę poboczną. Aczkolwiek stanowi bardzo dobre uzupełnienie, podobnie jak dawkowane z umiarem klawisze.
Ciekawa jest strona realizacyjna płyty. Jak przystało na nagranie z koncertu słychać na nim żywiołową reakcję publiczności, ale słychać też liczny tupot nóg tańczących, niekiedy nawet rozmowy i pokrzykiwanie. A jednak ani trochę nie przeszkadza to w odbiorze muzyki, a wręcz przeciwnie, jest dobrą namiastką uczestnictwa w takim muzycznym święcie.
Płyty można słuchać zarówno w odtwarzaczu CD, jak i na komputerze, przy czym ta druga opcja zawiera dodatkowe atrakcje. Po włożeniu płyty otrzymujemy swoisty panel z sympatyczną różową świnką w roli przewodnika. Nieznajomość francuskiego sprawia niestety że nie wszystko było tam dla mnie jasne, wiem że warto zobaczyć zdjęcia i video z koncertu na którym nagrano płytę. Widać tam dokładnie jak wiele osób potrafi się dobrze bawić przy tak fajnie podanych dźwiękach.
Oprócz zdjęć z koncertu mamy też krótką informację o zespole, oraz zdjęciowe historyjki w formie komiksu, niestety wyłącznie po francusku… a może po bretońsku ? Przyznaję że pewnie nie rozpoznałbym różnicy.
Tak czy owak najważniejsza pozostaje tu muzyka i klimat niesamowitej wręcz zabawy.

Taclem

Greenland Whalefishers „The Mainstreet Sword”

The Greenland Whalefishers to przede wszystkim jeden z najlepszych na świecie zespołów grających „w stylu The Pogues”. Udowodnili to doskonale na albumie „Loboville”, nieco nowszym od „The Mainstreet Sword”. Kilka lat które dzieli te albumy pokazuje rozwój możliwości wokalnych Arvida Grova – norweskiego MacGowana.
Płytę rozpoczyna autorski (jak 90% materiału grupy) „I Am Roving”, jeden z najlepszych kawałków w stylistyce poguesowej jakie powstaly od czasu rozpadu grupy. Podobnie jak „The Clown”, „Mary B.”, czy „Corea Wet Jam” mogły by się spokojnie znaleźć na albumach tej londyńskiej formacji. Z kolei tytułowy „The Mainstreet Sword”, czy „4.Season Song” to już nieco bliżej solowych dokonań Shane’a Macgowana. Niektóre utwory, mimo że zdecydowanie są folk-rockowe (tradycyjny „Peggy Lettermore”, „Father MacLean is Headbanger”, czy „Uthopia”) wskazują na trochę inne podejście do muzyki.
Czasem Greenlandzi oddalają się zupełnie od swojego pierwowzoru, ich własne poszukiwania. Takie są choćby „The Stranger Inside of You” i „Darkland”. Nieco podobnie jest z utworem „If”, który przechodzi w wiązankę irlandzkich tańców, w której zespół brzmi jak rasowa irlandzka kapela, żywcem wyciągnięta z pubu.
Na zakończenie otrzymujemy kołysankę. „Lullaby” znów zabiera nas w krainę MacGowana i klimacik „podpitego pubu”.
Polecam The Greenland Whalefisheries wszystkim lubiącym dobrą zabawę w irlandzkim, lekko punk-folkowym stylu. Zapraszam też do „Loboville”, nowszego dzieła grupy.

Taclem

Greenland Whalefishers „Loboville”

Nie jest to debiut, aczkolwiek to pierwszy materiał Norwegów, który pojawił się w szerszej dystrybucji. Album jest doskonałym przykładem na to jak na korzeniu The Pogues można wznieść własną odnogę i nie narazić się na stylistyczny plagiat.
Autorem wszystkich piosenek jest wokalista Arvid Grov, w trzech kompozycjach wspomagali go koledzy z zespołu. Piosenki brzmią świeżo, oprócz rasowego punkfolkowego wokalu Arvida mamy też znacznie delikatniejszy śpiew Agnes Slollevoll. Większość z nich brzmi jakby napisano je dla The Pogues, są też jednak fragmenty nietypowe, choć całość mieści się w konwencji celtyckiego punkfolka.
To doskonały prezent dla fanów takiej muzyki, zwłaszcza w czasach gdy Poguesi skupili się na odcinaniu kuponów od swojej legendy (bez względu na to jak fajne by te kupony byly, to wydawanie kolejnej składanki nie ożywi fanów). Muzyka oscyluje gdzieś pomiędzy klimatami z „Hell’s Ditch” a „If I Should Fall From Grace With God”.
Niekiedy zespołowi udaje się zabrzmieć nieco inaczej, jak np. w „Janes Tragedy”, gdzie mimo „shane’owego” wokalu mamy też sporo autorkich elementów. Kto wie, może zespół powtórzy historię grupy Dolomites i na punkfolkowym drzewie odnajdzie nie tylko własną gałąź, a i osobny szczep z którego powstanie nowa jakość.Jest też kawałek „jIm jAm” pasuje bardziej do Nicka Cave’a niż do Pogues.
Niekiedy można mieć wątpliwości czy nie są to tradycyjne kawałki irlandzkie, Aż dziw bierze z jaką łatwością Norwegowie tworzą typowy irlandzki klimat. Zdarza się że minimalnie korzystają z gotowców, podobnie jak Shane często podkradał tradycyjne melodie. Refren „Magic Town” w paru frazach korzysta z „Auld Lang Syne”, zaś partia instrumentalna w tak samo delikatnym stopniu ociera się o motyw ze „Streams Of Whiskey” znanego zespołu.
Mimo iż lubię wszystkie płyty Pogues, nawet dwie ostatnie, bez Shane’a, to przyznam że na tej płycie brzmi więcej Pogues niż na tych albumach, a nawet więcej niż na solowych płytach MacGowana.

Taclem

Page 264 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén