Uwielbiam takie ciekawostki. Wszystko zaczęło się od tego że szukałem kiedyś (w sumie to szukam do dziś) coverów mojego ulubionego The Pogues. Zdarzyło mi się natknąć na różne wersje językowe – niemieckie, norweskie i inne. Przy okazji poznałem kilka kapel, które grają muzykę irlandzką, ale nie śpiewają piosenek po angielsku, a w rodzimych językach. Nic to dziwnego, mamy przecież grupy, które robią to samo w Polsce.
Do najciekawszych wykonań zaliczam węgierski M.E.Z. i czeskie Asonance. Teraz wpadły mi w ręce płyty innych Czechów – mowa tu o grupie Kantori. Grają oni naprawdę dobrą muzykę, a jezyk naszych południowych sąsiadów jest bardzo melodyjny, na czym zyskują śpiewane przez nich piosenki. Trudno słuchać tych piosenek i nie uśmiechać się.
Na płycie „Vitr z Keltie” dominują radosne nastroje. Pieśni i tańce z Irlandii, Szkocji i Bretanii wykonane są żywiołowo, dodatkowo okraszono je ciekawymi aranżacjami.
Muzyka zagrana jest bardzo lekko, kojarzy się przestrzennymi łąkami, pląsającymi dziewojami i podobnymi wiejskimi klimatami. W odróżnieniu od innych wykonawców śpiewających te same piosenki (choćby „Mairie’s Wedding” czy „Carrickfergus”) Kantori uciekają od pubowej stylistyki.
Dużą ciakawostką jest tu „Foggy Dew”. Czesi sięgając po ten znany utwór zainspirowali się wersją nagraną przez Alana Stivella, a także wersją The Chieftains z płyty „Long Black Veil” – zamiast dość ogranymi wersjami pozostałych irlandzkich zespołów.
W innym miejscu zaś mamy piosenkę „Lord of the Dance”. Kantori wykonują ją w dość tradycycyjny sposób, zaś po odśpiewaniu całości przechodzą do fragmentów aranżacji z show tanecznego o tym samym tytule. Całkiem sprawnie to brzmi.
Niekiedy w muzykę grupy wkradają się nieco bardziej słowiańskie nutki. W sumie chodzi tu raczej pewne elementy wykonawcze, niż o samą muzykę. W tej ostatniej, to właściwie jedynie partie dud nie brzmią wyspiarsko. Użyto zapewne jakichś czeskich instrumentów, stąd taki efekt.
Mi osobiście płyta kojarzy się z najstarszymi nagraniami naszych rodzimych Krewnych i znajomych Królika. Po pierwsze dlatego, że powtarza się część tematów, po drugie ze względu na wspomnianą już lekkość wykonania.
Page 263 of 285
June Tabor – wokalistka, znana ze współpracy z takimi folkrockowymi tuzami, jak Albion Band, Steeleye Span, Fairport Convention, współtworząca z Maddy Prior grupę Silly Sisters, połączyła swe siły ze zdobywającą wówczas sporą popularność grupą Oyster Band.
Na płycie zaczynającej się od nastrojowej ballady „Mississippi” jest sporo premierowych nagrań i kilka coverów. Nieco więcej wykonywała ich June Tabor na koncertach z Oyster Band. Poguesowskie „Lullaby of London” nie traci nic bez wokalu Shane’a MacGowana.
Trzeba jednak przyznać że w bardziej rockowych utworach, jak „Night Comes In” ciakawy skądinąd wokal June traci nieco uroku. Najlepiej wychodzą utwory wolne („All Tommorow’s Parties”) i w średnich tempach („Valentine’s Day Is Over”, „Pain in Paradise”). Wykonana w duecie piosenka „Divas and Lazarus” dziwnie kojarzy mi sie z melodia „Star of the County Down”, natomiast ciekawostką są tam trąbki, wprowadzają troche urozmaicenia, w sumie utwór nadawałby się na singiel.
Również swoistą ciekawostką jest wykonanie piosenki Steeleye Span zatytułowanej „Dark Eyed Sailor”. Wykonanie przypomina oryginał, choć jest nieco szybsze i chyba bardziej mi się podoba. Widać że wokalistka pewnie się w nim czuła, cóż wykonywała go od lat.
Na zakończenie albumu zaserwowano nam znów ballade, kończy się więc równie ładnie jak się zaczęło. O to pewnie chodziło. „Finisterre” to bardzo ładna piosenka, choć brakuje mi w niej… Oyster Band.
Wspomniałem o trasie koncertowej June Tabor and The Oyster Band. Wykonywano tam naprawde ciekawe utwory. Nie mam pewności czy nie istnieje z tej trasy płyta (ale na pewno choćby bootleg), ale słyszałem kilka nagrań z tych koncertów. Znalazły się wśród nich m.in. świetna wersja „I Fought The Law” The Clash i „All Along Watchtower” Dylana.
Reasumując, płyta całkiem niezła, choć rację musze przyznać jednemu z zachodnich krytyków, który wspomniał, że w przypadku June Tabor na tak rockową płytę już raczej za późno.
Wokalista Yes nagrywa całkiem niezłe płyty solowe. No a już ta musiała mi się spodobać, gdyż zawiera muzykę celtycką. Co prawda figuruje na płycie również jako autor melodii, to chyba chodziło o aranżacje. Choć niektóre melodie być może są jego autorstwa, spora częśc jest jednak tradycyjna. Za to teksty są niewątpliwie autorstwa Andersona. W większości piosenek śpiewa z artystą jego żona – Jane Luttenberger Anderson.
Zaczyna się od pubowego gwaru i melodia porywa nas do tańca. Nic dziwnego – utwór nazywa się „Born To Dance”. W podobnym klimacie jest kolejny utwór „Flowers Of The Morning”.
Troche spokojniejszy jest „This Timing Of The Know”. Należy przyznaćże teksty Andersona są nieco natchnione i nie dziwię się, że w czytanej niegdyś recenzji zaliczono płytę do new age. Ballada „True Life Song” mogłaby się spokojnie znaleść w repertuarze normalnego zespołu folkowego.
Skoczne „Are You ?” (w tle brzmi wyraźnie „Reel świętej Anny”) znów wiedzie nas do tańca. „My Sweet Jane” to kolejny radosny utworek. Troche zbyt przearanżowany jak na pubowe granie, ale ciekawy. Piosenka „True Hands of Fate” kryje w sobie zwolnioną nieco melodie „Star of the County Down”. Trzeba przyznać że tym razem taka aranżacja wpłynęła zdecydowanie na korzyść.
„The Promise Ring” skonstruowano troche jak gospel, ale dobrze brzmi z irlandzkim podkładem.
Na zakończenie otrzymujemy piękną balladę „O’er”. Momentami słuchając płyty ma się wrażenie że muzycy grają swoje, a wokaliści śpiewają swoje. Ale mimo to jest to dość fajna płyta i może się okazać że sięgną po nią nie tylko miłośnicy muzyki celtyckiej.
Płyta koncertowa świetnej brytyjskiej formacji folkrockowej. Założyli ją muzycy grający niegdyś w takich kapelach jak Albion Band, Dansaul Tickled Pink, czy The Dylan Project (w skład którego wchodzili z kolei członkowie Fairport Convention).
Album zarejestrowano na Fairport Convention’s Cropredy Festival w 1999 roku. Zawiera on koncertowe wersje zarówno największych przebojów zespołu, jak „Johnny England”, czy „I Was a Young Man” (jedyny utwór tradycyjny na płycie), jak i mniej znane utwory.
Ciekawostką w repertuarze Little Johnny England są kompozycje ocierające się o rejony odległe od brytyjsciego folka. „Le Boeff Anglaise” to niemal rasowy utwór cajun.
„Le Mystere Du Box Vulgaire” (kojarzy się z czymś tytuł ?) i „UHT” zdradzają wpływy bałkańskie.
Muzyka bywa dość głośna, nie pwinno to jednak przeszkadzać miłośnikom folkrockowych brzmień.
W korespondencji z producentem tej płyty zaznaczyłem że muzyka ta mnie zaskoczyła. I to szczera prawda. Spodziewałem się muzyki podobnej do kompozycji Enyi, natchnionych hymnów nawiązujących do średniowiecza. Jednak mimo iż ta płyta też nawiązuje do pieśni wędrownych trubadurów z okresu od póznego wieku XI, do XIII, to jest to zupelnie coś innego niż się spodziewałem. I dobrze, bo niekiedy to czego się nie spodziewamy jest lepsze od tego, co potwierdza nasze przypuszczenia.
Juz od otwierajacego płytę „El rey de Francia” („Król Francji”), otrzymujemy muzykę przesiąkniętą średniowiecznym śpiewem. Łagodny, nieco senny wstęp przeobraża się nagle w dość lekki, ale świetnie brzmiący medieval folk-rock. Warto dodać, że bogatą muzycznie płytę dodatkowo uatrakcyjnia ładna ksiazeczka z tłumaczeniami tekstów na angielski, co znacznie ułatwia odbiór.
Miłosna piosenka „Amar Amigo” pokazuje kolejne oblicze Jenny, tym razem nieco nostalgiczne. W „Water Fly” okazuje się też że w angielskojezycznym repertuarze wokalistka radzi sobie wyśmienicie. „Water Fly” mógłby konkurować z popularnymi w Polsce piosenkami Loreeny MacKennitt.
Przebojem płyty jest „La belle se sit” – oryginalna kompozycja z XIV wieku, odświezona przez zespół Jenny Sorrenti. Otrzymujemy tu znów dawkę świetnego folk-rocka osadzonego w muzyce dawnej. Podobnie jest z „Verbum patris humanatur”, jest to wyśpiewana modlitwa anonimowego autora. Mimo współczesnej aranżacji pobrzmiewa w niej sakralny klimat.
Mimo iż kompozycje są dość długie, niektóre maja powyżej pięciu minut, to słucha się płyty bardzo „szybko”. Utwory takie jak „Luna di speranza” („Ksiezyc nadzieji”), czy instrumentalny „Medieval Zone” kończa sie niesłychanie prędko. Ten drugi utwór, to współczesna kompozycja, nawiazujaca trochę do średniowiecza, a trochę do muzyki celtyckiej.
„Mio caro amore” to z kolei miłosna piosenka, z jakimi w naszym kraju zazwyczaj kojarzy sie Wlochów. „The Leaboy’s Lassie” zdaje się nawiazywac do celtyckich ballad. Instrumentalny „The Kingdom of the Sun” ma w sobie wiele jasnych barw, lecz słychac tu również delikatne nawiązania do jazzu.
Moim faworytem jest „Can lo rius de la fontana”, utwór który bazuje na oryginalnej pieśni prowansalskiego trubadura. Obok „El rey de Francia” i „La belle se sit” to najlepszy kawałek na płycie, myśle ze mógłby spodobać się też sympatykom grupy Dead Can Dance.
„Suspiro” to utwór znany już ponoć z wcześniejszego repertuaru Jenny Sorrenti. Tu został odświeżony i dobrze pasuje do zestawu.
Jak już napisałem płyta mnie zaskoczyła. Jest to druga płyta włoska, którą tu recenzuję i obie okazały sie być równie zaskakujące. Zarówno album Jenny Sorrenti, jak i formacji Ned Ludd jest wart polecenia.
Warto wsadzic płyte do komputera, gdyż znajduje się tam ścieżka multimedialna i teledysk do „La belle se sit”.
James Scott Skinner to szkocki klasyk, wirtuoz skrzypiec, wzór dla wielu pokoleń muzyków folkowych. Nagrania, których można posłuchać na tej płycie pochodzą z lat 1905-1922, tak więc najpóźniejsze zostały zarejestrowane na pięć lat przed śmiercią skrzypka (umarł w wieku 84 lat).
Płyta jest nie tylko zbiorem wielu ciekawych melodii, ale też zapisem tego jak wyglądała wirtuozerska gra na skrzypcach przed niemal 100 laty. Łatwo można zauważyć, że ludowe tematy grane przez Skinnera brzmią podobnie jak muzyka klasyczna. Jest to kwestia aranżacji, takie stylizacje były wowczas modne.
Niekiedy zdarza się, że skrzypkowi poza fortepianem towarzyszą dudy. W końcu jest to muzyka szkocka. Przy okazji to jedne z najstarszych zapisów dźwiękowych gdzie słyszymy ten instrument.
Płyta ta może stać się inspiracją nie tylko dla skrzypków. Moga po nią sięgnąć wszyscy instrumentaliści, chcący nauczyć się kilku utworów szkockich. Jeśli już mają się inspirować, to najlepiej jak najbliżej źródła.
Muzyka szkocka zmieniła się, choć niekiedy wciąż grane sąte same tańce, te same instrumentalne tematy, to jednak dziś robi się to zupelnie inaczej. Z drugiej jednak strony po przesłuchaniu tej płyty można dojść do wniosku, że takie zespoły jak The Battlefield Band mogą być w prostej linii kontynuatorami dzieł dawnych mistrzów.
Mimo iż nagrania te ukazały się nakładem Topic Records w 1970 roku, to dopiero teraz są ponownie dostępne. Edycja Temple Records jest zremasterowana, co ułatwia odbiór tych nagrań.
Składankowa płyta Jamesa Galwaya, świetnego irlandzkiego flecisty. Gra on głównie na flecie poprzecznym i altowym. Płyta zawiera wybór nagrań z trzech różnych projektów artysty.
Pierwszy i najbardziej znany, to współpraca Galwaya z The Chieftains.
W drugiej odsłonie towarzyszy mu harfistka Emily Mitchel.
Najwięcej jednak jest „solowych” nagrań Galwaya. Piszę „solowych”, gdyż pochodzš one z płyty nagranej wraz z klawiszowcem i aranżerem Tomem Kochanem i jego zespołem.
Mimo różnych składów i lat dzielących te nagrania płyta brzmi nadzwyczaj spójnie, zapewne za sprawą charakterystycznego stylu Galwaya.
Dominują utwory spokojne, choć niekiedy przyjmują wręcz orkiestrowy rozmach. Jednak zdecydowanie najlepiej wypadają tu nagrania z udziałem The Chieftains.
Ze szkockim Iron Horse zetknąłem się kilka lat temu z uwagą wysłuchując ich koncertu w radiowej Trójce. Wówczas to podczas Dni Brytyjskich w Polsce udało się sprowadzić ów młody zespół by raczył nas autentycznymi dźwiękami szkockich gór, połączonymi z dość nowoczesnym podejściem współczesnych muzyków. Nazwę zespołu zapamiętałem dobrze, a trójkowy koncert mam chyba nawet gdzieś nagrany. Kiedy wpadł mi w ręce ich debiutancki album, mimo iż monęło już sporo lat od jego wydania, sięgnąłem po niego z chęcią i na pewno się nie zawiodłem. Iron Horse to przede wszystkim świetni instrumentaliści. Skrzypce obsługiwane przez Gavina Marwicka, to niemal zjawisko, muzyk jest finalistą Young Tradition Awards. Gościnnie grał m.in. na płytach grupy Wolfstone, Talithy McKenzie i The Humff Family.
Płyta zaczyna się „z kopyta” instrumentalnym składaczkiem „Aonach Mor Gondola/Annie’s Wean/Glasgow Express”. Zarówno Marwick, jak i grająca na tin whistles Annie Grace pokazują na tej płycie naprawdę ognistą wersję szkockiej muzyki tradycyjnej.
Do ciekawostek na pewno można zaliczyć „ironhorse’ową” wersję znanej ballady „The Travelling People” autorstwa Ewan McColl’a (u nas nanego głównie dzięki spopularyzowanej przez The Pogues piosence „Dirty Old Town”).
Kapele folkowe z Włoch, grające muzykę ocierającą się o klimat celtycki zazwyczaj zaskakiwały mnie w specyficzny łącząc melodie z północy z południowym temperamentem. Tym razem zaskoczeniem może być… brak zaskoczenia. Co prawda zdarza się czasem odrobina niekonwencjonalnych rozwiązań (jak w bardzo ciekawym „The Good and the Evil”), ale to za mało, by w znaczący sposób wpłynąć na całość płyty.
Irishields to bardzo sprawnie grający zespół, dodatkowo na płycie są cztery ich autorskie kompozycje. Na pewno więc warto choćby dlatego ich posłuchać.
Jeśli jednak chodzi o brzmienie, trudno byłoby odróżnić Irishields od innych kapel tego typu.
Repertuar to w większości mniej lub bardziej znane tańce, które na pewno ruszyłyby z miejsca niejednego miłośnika irlandzkich pląsów. Autorskie kompozycje wpisują się ty też znakomicie.
Płyta głównie do tradycyjnego irlandzkiego tańca. Jeśli miałbym pokusić się o jakąś ocenę, to powiedziałbym że nieco powyżej średniej, czyli coś około 3+/4-.
Poprzednia płyta szwedzkiego Hoven Droven ukazała się w Polsce na kasecie nakładem Folk Time’u. Dzieki temu zainteresowanie tą kapelą w naszym kraju wzrosło. Obecnie Folk Time zajmuje się dystrybucją ich płyty „Grov”.
Tytuł „Grov” można przełożyć jako „szorstki” czy wręcz „ordynarny”. Muzyka jaka znajduje się na krążku nie jest może aż tak dzika, ale na pewno nie jest ugrzeczniona.
Już od pierwszego utworku – „Slentbjenn” – nie mamy wątpliwości że chłopaki nie boją się grać na gitarach. Marszowy kawałek okraszony został solidnymi metalowymi gitarami. „Timas Hans” to z kolei utwór w którym ciężka perkusja współpracuje z trąbką i skrzypcami, a gitary tworzą tło.
W kolejnym kawałku otrzymujemy szwedzki taniec znany jako „polska”. Szwedzi twierdza że najprawdopodobniej trafił do nich podczas XVII-wiecznej wojaży szwedzkich wojsk po naszym kraju.
Ostre gitary i dość zwariowane linie melodyczne to nie jedyne atuty Hoven Droven, np. w „Grovhalling” mamy funkującą sekcję rytmiczną. Świetnie wpasowano też nietypowe rozwiązania rytmiczne w „Tjangel”.
„Okynnesvals” to z kolei punkowy walczyk. Utwór „Klarnettpolska” jest, jak można się spodziewać, polską zagraną … głównie na skrzypcach. Kolejne dwie polski to „Grottan” i „Kerstins Brudpolska”. Pierwsza przywodzi na myśl heavy metalowy walec. Druga jest spokojniejsza. Metalowe riffy wracają w „LP – Schottis”, który to utwór miałby mieć zapewne coś wspólnego ze Szkocją. Brzmi on jednak równie „szwedzko” jak pozostałe kompozycje.
Funkujące rytmy powracają do nas w „Skvadern”, to jeden z najweselszych utworów na płycie.
Polska zatytułowana „Stilla” przynosi nam wyciszenie.
Ostatni utwór to walc o enigmatycznym tytule „Jamtlandssangsvalsen”, zaczynający się w lekko jazzującym klimacie. Utwór pełen jest niepokoju. Taki dość spokojny utwór zamyka płytę.
W starciu z Hoven Droven największe wrażenie robi pierwszy kontakt. Później ta muzyka albo nam sie podoba, albo nie. Mnie akurat spodobala się bardzo. Warto poszukać tej płytki i zanurzyć się w świat ciekawej muzyki szwedzkiego sekstetu.
