Phil Coulter, znany irlandzki pieśniarz-balladzista od jakiegoś czasu rozkochał się w celtyckiej muzyce orkiestrowej. Bo jak inaczej można nazwać płytę, na której większość utworów stanowią celtyckie przeboje (jak tradycyjne „I’ll Tell Me Ma” i „Whiskey in the Jar”), znane piosenki folkowe („Dirty Old Town” Ewana McColla, „Fairytale in New York” Shane’a MacGowana), oraz utwory znane z filmów o temetyce okołoirlandzkiej („Theme From Harry’s Game” wykonwane pierwotnie przez Clannad i „Theme From Cal” Marka Knopflera) wykonane przez pianistę z towarzyszeniem orkiestry. Nie zabraklo tez muzyki zespolu U2.
Jako że są to wersje instrumentalne, można dojść do wniosku że to takie bardziej ambitne karaoke.
Sięgnąłem po tą płytę z dużym zaciekawieniem i kiedy już zaspokoiłem ciekawość dość rzadko do niej wracałem. Taki już los muzycznych ciekawostek.
Page 258 of 285
Płyta solowa Pata nagrana tuż przed jego powrotem do zespolu Battlefield Band (po 23 latach). Przedstawia ona artystę w doskonałej formie. Zarówno jego wlasne kompozycje, covery, jak i utwory tradycyjne odegrane są po prostu świetnie i ani wykonanie ani aranżacja nie pozostawiają wątpliwości na temat muzyki Pata.
Wśród coverow znajdują się tu utwory autorstwa Nanci Griffith („Hard Life”) i Gerry Rafferty’ego („Rickrack”), którego piosenka „Her Father Didn’t Like Me Anyway” byla niedawno sporym przebojem w wykonaniu Shane’a MacGowana.
Wśród instrumentalnych kompozycji prym wiodą te ktore napisal Pat, oraz kompozycje irlandzkiego klasyka – Thurlogha O’Carolana.
Szczególną uwagę chcialbym zwrócić na znaną w Polsce piosenkę „Henry My Son”, ktorej jedną z wersji wykonuje na tej plycie Pat.
„Late As Usual” to bardzo miła płytka folkrockowców z The Paperboys. Piosenki momentami ocierają się o akustycznego rocka, jak „In Love For Now”, jednak słucha się ich dobrze. Można znaleźć analogie to tego co grają Great Big Sea, czy Spirit Of The West, generalnie tzw. „szkoła kanadyjska”.
Z kolei utworki instrumentalne są pełne uroku, jak choćby „Whisky In The Tea”. Trzeba przyznać, że zespół zaprezentował sporo ciekawych pomysłów, muzyka zagrana jest z pasją i co najważniejsze przy takiej produkcji, chętnie sięga się po tę płytę ponownie.
Zdumiewające rzeczy można usłyszeć niekiedy w partiach skrzypiec, np. w ocierającym sie o cajun „Come Tella Me”. Z kolei w „Forest Of Blue”, zarówno w partiach harfy, jak i wokalu pobrzmiewają echa tradycyjnej „Foggy Dew”.
Zespół prezentuje dość szerokie instrumentarium, poza gitarą, basem i perkusją mamy też skrzypce, flety, harfę i mandolinę. Tworzy to ciekawy kolaż i pozwala na rozwinięcie pełnego spektrum dźwięków. Również umiejętności muzyków pozytywnie wpływają na zawartą na płycie muzykę.
Nie mam niestety zbyt wielu informacji o samym zespole, ale zapewne ich poszukam. Poszukam też kolejnych płyt The Paperboys.
Dość szybkie i wesołe „Hal-an-Tow” wita nas na kolejnej płycie Oysterband. Brzmienie dość typowe dla zespołu. Z drugiej strony trudno znudzić się taką żywiołową muzyczką. Widać że spory wpływ na Oysterband miały czołowe kapele angielskiego folka. Na tej płycie brzmią bardziej angielsko niż dotąd. Już drugi utwór – „Flatlands” – kojarzy się mocno z Fairport Convention, za to chórki w tej piosence z … Electric Light Orchestra.
„Another Quiet Night In England”, lekko niepokojący klimat utworu, gdyby go inaczej zagrac mógłby być wykonywany choćby przez The Smiths. Z kolei „Ashes To Ashes” to znów klimat jakby żywcem wyciągnięty z nagrań Fairport Convention czy Steleye Span. Nie jest to jednak jakaś kalka, a jedynie inspiracja. Z resztą po „Ashes” mamy przydługawą tradycyjną balladę „Molly Bond” – nie przypominającą już nanych zespołów, oraz typowo oysterbandowe „Bully In The Alley”. Kolejne kompozycje grupy nie dają cienia wątpliwości z kim mamy do czynienia, choć pojawiają się elementy spotykane w muzyce brytyjskiej, ale to chyba nieuniknione. Poza tym mamy też delikatne stylizacje, np. „The Day That The Ship Goes Down” z saksofonowym solem ociera się o ska. Z kolei tradycyjna „Gaol Song” brzmi jak kompozycja zespołu. No ale nic dziwnego, zawsze mieli nosa do dobrych aranżacji (np. „Rambling Irishman” zawsze kojarzy mi się z ich wersją).
„The Old Dance” nie jest wcale starym tańcem, a współczesną piosenką. Płytę zamyka znany tradycyjny utwór „Bold Riley”. Znam utwór, ale troche potrwało zanim go rozpoznałem.
„Step Outside” nie jest tak wybitną płyta jak wydana kilka (dokładniej sześć) lat później „Holy Bandits”, jednak już tu mamy ślady tego rockowego pazura, który przysporzył zespołowi tyle popularności.
Najlepszy album folkrockowego zespołu z angielskiego Essex. Uważam że to jedna z najlepszych folkrockowych płyt jakie kiedykolwiek nagrano. Był czas (właśnie po tym albumie) kiedy w Anglii byli bardziej popularni od Pogues i Levellers. Przebojowe „When I’m Up (I Can Get Down)” doczekało się trybutu w postaci wykonania Great Big Sea. „The Road To Santiago” z czymś co brzmi jak orkiestra irlandzkich flecistów, „I Look For You” ze wstawkami na ciężej brzmiącej gitarze… pełno tu potencjalnych folkowych przebojów. „Gone West” to nawet w rockowych rankingach mogłoby zajść wysoko. Najbliżej tej muzyce do Levellersów, choć nie ma ani jakichś bezpośrednich odwołań. Muzyka jest za to na pewno świeższa od tego co ostatnio robi zespół z Brighton. Idąc dalej mamy utwór „We Shall Come Home”, który przypomina skrzyżowanie rockowego hymnu z klimatem podobnym do New Model Army. „Cry, Cry” – bez zbytnich fajerwerków, choć na innej płycie mógłby to być najlepszy utwór. Z kolei w tym towarzystwie pubowo – tawerniane wykonanie „Here’s To You” nieco zaskakuje, choć w sumie to urocze urozmaicenie. Na kazdej płycie znajdą się utwory, jeśli nie kiepskie, to słabsze od pozostałych. Tutaj tą rolę spełnia „Moving On”. Pięken wykonanie „Rambling Irishman” to ozdoba tej płyty. „A Fire Is Burning” jest jeszcze blizej New Model Army. Słychać dobrze że Oyster Band to kapela wychowana na muzyce brytyjskiej. Pobrzmiewają wyraźne echa zarówno Fairport Convention, jak i The Smiths. Album kończy „Blood Wedding”, dla odmiany, jakby troche Poguesowe.
Zespół Oysterband (znany też jako The Oyster Band) przyzwyczaił swoich fanów do wysokiej jakości produkcji. Albumy tej kapeli przesycone są naprawdę świetnym folk-rockiem, którego swoiste apogeum nastapiło na płycie „Holy Bandits”.
Niefortunnie zaczęłem znajomość z Ostrygami właśnie od najlepszej płyty i na każdym innym albumie czegoś mi brakuje. Na tym np. trochę mało jest zadziornej folkowej przebojowości. Jest tu dużo ciekawych utworów i fajnych aranżacji. Muzyka nie jest jednak tak energetyczna jak mogłaby być. W zamian otrzymujemy nieco ambitniejsze piosenki, jak choćby „We Could Leave Right Now”.
Nie brakuje szybszych numerów, „Elena’s Shoes”, czy „Diamond For A Dime” to świetne kawałki, choć trudno porównywać je choćby do „Road to Santiago”. Należy jednak pamiętać że „Deserters” to płyta starsza.
W piosenkach na „Deserters” niekiedy pojawia się maniera brzmiąca niemal jak nawiązanie do muzyki new romantic. Niestety nie jest to komplement, podobnie jak w przypadku szkockiego Runrig denerwuje mnie taka delikatna naiwność.
Mimo iż nie można powiedzieć że to zła płyta, bo, jak przystało na jeden z najlepszych folk-rockowych bandów angielskich, po prostu nagrać złej płyty nie mogą, to najlepszy wciąż pozostaje „Holly Bandits”.
Za to jest tu piosenka, której mogę słuchać długo i namiętnie – „Fiddle or a Gun”.
Belgijska grupa Orion dała się poznać od bardzo dobrej strony już na poprzednich albumach. Sam fakt że zainteresowała się nimi wytwórnia Keltia już dość dobrze o nich świadczy.
Na „Restless Home” mamy do czynienia ze zmianami w składzie zepołu, choć jego sefno wciąż tworzą harmionistka Raquel Gigot i skrzypek Rudy Velghe. Poza nimi na płycie grają znani i mniej znani muzycy. Philip Catherine to jazzowy gitarzysta z Belgii, nagrywający z takimi gwiazdami jak Benny Goodman, czy Chat Barker. Marc Keyaert to klawiszowiec grający w różnych skladach i z wieloma przeróżnymi artystami, m.in. z Patem Kilbridge’m, którego płytę niedawno recenzowałem. Jamie McMenemy to Szkot mieszkający w Bretanii, jeden z byłych członków The Battlefield Band, założyciel bretońskiej formacji Kornog. Donal Lunny, to jeden z najbardziej rozchwytywanych muzyków na zachodniej scenie folkowej, grał w tak legendarnych formacjach jak The Bothy Band, Planxty, czy The Moving Hearts. Oprócz nich pojawiają się mniej znani muzycy – Soig Siberil, gitarzysta grający w stroju otwartym, Nicolas Quemener, grajacy na gitarze i flecie wokalista, Alain Genty, basista znany choćby z Barzaz, Pierre Michaud z Quebecku grający na wiolonczeli, pianista Bernard L’Hoir i Pascal Chardome, kolejny klawiszowiec.
Taka oto muzyczna śmietanka nie mogła nagrać płyty zwyczajnej.
Drugi album belgijskiego zespolu Orion. Styl który prezentowali na plycie „1990” wyraznie okrzepl i zespól pewnie kroczy naprzód. Mamy tu melodie i tance z Zielonej Wyspy podane w lekkim zwiewnym i nieco onirycznym sosie sporzadzonym przez belgijskich muzyków.
Podobnie jak na pierwszy, albumie, tak i tu najwazniejszymi instrumentami wydaja sie byc akordeony – chromatyczny i diatoniczny – oraz skrzypce. Graja na nich ci sami muzycy co poprzednio, czyli Raquel Gigot i Rudy Velghe. Zmiana nastapila natomiast na stanowisku gitarzysty. Na tej plycie gra Soig Siberil.
Oprócz kompozycji czlonków zespolu (którzy wyjatkowo podzielili sie ta rola) i utworów tradycyjnych mamy tu kolejne trzy kompozycje Turlogha O’Carolana, legendarnego irlandzkiego klasyka. Oriaon z luboscia przypomina mniej znane utwory tego XVIII-wiecznego kompozytora.
Jako ze na Irlandii swiat muzyczny sie nie konczy, Orion serwuje nam równiez inne muzyczne wycieczki. „Unknown Jig” to taniec ze Szkocji, „Polska from Sweden” pochodzi ze szwedzkiego regionu Uppland.
„Vitocha/Gare aux Bulles!/Hora da Goicia” to podróz do Europy Wschodniej. Pierwszego utworu Orion nauczyl sie od bulgarskiego zespolu Vitocha, zas „Hora…” pochodzi z Rumunii.
Trudno o lepsza plyte w lekko mglisty ranek, lub wieczór. Muzyka urzeka swoim nastrojem i mozna juz chyba uznac ze to rozpoznawczy znak zespolu Orion.
Najlepsze w niespodziankach jest właśnie to że przychodzą niespodziewanie. Zwłaszcza dotyczy to miłych niespodzianek. Tak było z zespołem Orion. Nieznana mi wcześniej kapela z Belgii serwuje miłe dla ucha dźwięki oscylujące głównie wokół muzyki celtyckiej. Pierwsze wydanie tego albumu było oryginalnie taśmą demo, która rozeszła się w 3000 egzemplarzy, co jak na demówkę jest niezłym wynikiem. Po wydaniu w 1993 roku płyty „Blue Room” zespół zdecydował się na remastering owych nagrań i wydanie ich ponownie, tym razem na płycie.
Album powinien spodobać się przede wszystkim miłośnikom lagodniejszych odmian folka. Już na początku zespół tworzy nieco oniryczny klimat budując go z kompozycji Turlogha O’Carolana, najczęściej granego XVIII-wiecznego harfisty. Dużą rolę w muzyce grupy Orion odgrywa Raquel Gigot, grająca na diatonicznym i chromatycznym akordeonie. Przetrwała ona z pierwszego składu wraz ze skrzypkiem Rudy Velghe’m (muzyk znany m.in. z projektu Dao Dezi).
Oprócz pięknych celtyckich melodii granych przez tą parę mamy tu też nieco jazzowych przestrzeni w partiach gitary (Willem Vanden Eede, znany muzyk sceny flamandzkiej), oraz w grze klawiszowca (Gwenael Micault, nagrywał z wieloma artystami popowymi i jazzowymi).
Od samego początku słychać że Orion ma swój wlasny pomysł na celtyckie granie. Więcej w nim tradycyjnych dźwieków niz w muzyce Enyi i więcej przestrzeni niż w brzmieniu choćby The Chieftains. Momentami klimat przywodzi na myśl magoczne dźwięki Clannadu z płyty „Legend”, choć brzmienie jest zupełnie inne.
Zarówno autorskie utwory („Russian Recipe”, „Mousite En Vol” i „Coming From Behind The Tree” – autorstwa Willema), jak i utwory O’Carolana (żywiołowy „An Phaistin Fionn” znany chyba nieźle polskim słuchaczom też brzmi tu jakoś inaczej) i motywy tradycyjne łączy wspólny klimat wyczarowany głównie przez magiczny akordeon. Nawet skoczne tańce („Eddy Kelly’s Jig/Tom Billy’s Jig”, „London Lasses/The Bird’s Nest”) i wycieczka do Szwecji („Swedish Waltz”) są utrzymane w spokojnym klimacie, bez szaleńczych galopad, za którymi przepada wiele współczesnych zespołów.
Przez wzgląd na swoiste, niemal mistyczne brzmienie, muzyka Orion przywodzi na myśl kapele bretońskie. Przestrzenne brzmienie jakie często osiągają musiało najwidoczniej przeniknąć przez granice. A może to sprawka Gwenaela, który jest Bretończykiem ?
Jeżeli zauroczyły was dźwięki zespołu Secret Garden (pamiętacie jeszcze zwycięzcow Eurowizji ?), to warto poszukać Oriona. Mało kto poza nimi sięga do innych niż najbardziej znane kompozycji O’Carolana, a Orion na tej i kolejnych płytach wlaśnie z tego robi swój znak szczególny. Największe wrażenie robi tu właśnie jego utwór „Mr. Malone”, jedna z najbardziej klasycznych kompozycji ślepego barda. Zgodnie z tym co zespół napisał na okładce, zdradza on wpływy włoskiego baroku. Piękny i pięknie zagrany utwór.
Płytę kończą z jazzowym feelingiem, rozpisując gitarową miniaturę Willema na pozostałe instrumenty, dzięki czemu kawałek jest lekko rozimprowizowany.
Słoweńskie miasto Ljubliana kojarzyło mi się dotąd jedynie z ojcami industrialu – zespołem Laibach. Od teraz bedzie inaczej, gdyż z okolic tego własnie miasta pochodzi zespół Orlek. Sami o sobie piszą że graja „Polka-Folk-Punk-Rock” ale w ich muzyce jest znacznie więcej, ot choćby elementy bluesa czy dixie. Wszystko to polane folk-rockowym sosem i zaśpiewane w większości po słoweńsku. Na poprzednich płytach więcej było elementów folkowych, na taj jednak wciąż ich wystarczy by zamieścić recenzję na „Folkowej”.
Tytułowa „Salamurca” podzielona na dwie części zamyka i otwiera płytę. Trąbki i organy hammonda nie zapowiadają tego co ma się na płycie wydarzyć. Czuć tu raczej dixieland zmieszany z brzmieniem rock progresywnego lat 70-tych. Ale już za chwilę do naszych uszu dociera „Porno Polka” i wiemy że wszystko jest na swoim miejscu. Opętane trąbki i akordeon to wizytówka grupy.
Większość słów i część melodii pisze jej frontman Vlado Poredoś. „Bistahar Blues” to ukłon w kielunku klimatów znanych z filmu Blues Brothers. W sumie to muzycy wyglądają jak skrzyżowanie Blues Brothers, Madness i słoweńskich „knajpowców”.
Wstęp ballady „Twoj sin” klomatem kojarzy mi się najbardziej z „Summer in Siam”, później jest jakby bardziej folk-rockowo. Orlek to zespół grający muzykę miasta i słychać to w tych dźwiękach. Podobnie jak rodzimy Słodki Całus od Buby tworzą nowy miejski folk, czego przykładem może być choćby „Davčna Številka 39858324”. Orlek ma tylko nieco więcej punkowego brzmienia, choć słysząc ostatnio SCOB na koncertach nie byłbym pewny czy dużo więcej. Za to bluesa uzywają jedni i drudzy po równo.
Nieco mniej bluesowe melodie pisze gitarzsta grupy Bojan Bergant. „Hotel Grm” i „Na Kum” są tego dobrym przykładem. Zwłaszcza drugi utwór bardzo mi się podoba dzieki spokojnemu klimacikowi.
Najwięcej rocka znaleźć można w utworku „Tik Tak”, który niestety nie kojarzy się z hitem znanym z programu dla dzieci.
Folkowe brzmienie „Aufbix polka” to tylko pozory, w sumie jest to cover Barry’ego White’a z tekstem Vlado. Prawdopodobnie przeróbką jest też piosenka „Na kolinah” ale to raczej coś lokalnego, bliżej mi nie znanego. Z resztę utwór ten różni się od pozostałych dość znacznie.
Wkrótce zabiorę się za inne płyty grupy Orlek, w tym za moją ulubioną składaneczkę wczesnych nagrań.
