Płytę otwiera żywiołowy utwór „Knocker Boys”, ze świetną partią skrzypiec i wokalistą pokrzykującym gromko „oi!”. Wulkan energii. W „Deserve” mamy do czynienia z melodią kojarzącą się nieco z country, okraszoną manierą wokalną Johnny’ego Casha.
Lekki, choć dynamiczny „Spartacus” (z wykorzystaniem tradycyjnego motywu „Rights of Men”) przechodzi do rozbujanego reggae-folka, który świetnie kontrastuje z pozostałą częścią utworu. „Despots Dead” jest już bardziej chałaśliwy i szybszy.
Najbardziej folkowy z utworów z początku płyty to dość wesoły „Lawyers Liars Booze and Sex”, znów z wykorzystaniem elementów muzyki tradycyjnej. Utwór ten najbardziej kojarzy mi się muzycznie z Fairport Convention.
„Rotten To The Core” – spokojniejszy, choć bardzo niepokojący utwór, charakteryzuje się dość rockowymi harmoniami wokalnymi. Dwa kolejne numery na płycie to dwie części „Million Miles”. Pierwsza jest podniosłą melodią, graną na klawiszach, druga, bedąca jej kontynuacją, to już piosenka. Bardzo rockowa, ocierająca się trochę o styl amerykańskiego Black 47. Podobnie „4 Legs Good 2 Legs Bad” jest raczej utworem rockowym, z folkowymi wstawkami.
Niemal tytułowy „When The Skeletons Dance” to utwór spokojny i wyciszony. Jeszcze spokojniej zaczyna się „Our Children Will Thanks Us”, by po chwili przejść w gitarową jazdę.
Płytę kończy skoczny utworek „Blame”, pozostawiający miłe wrażenie. Ogólnie płyta bardzo dobrze nastraja. Jeżeli wasze uszy nie mają z tym problemu, to zastosujcie się do sugestii zespołu – słuchać głośno !
Page 254 of 285
Tony Cummins, to wesołek, co widać po okładce jego płyty. Z kolei sama płyta ta zbiór piosenek folkowych, zarówno tradycyjnych, jak i współcześnie napisanych. Jedna z nich – „Eucalyptus Tree” jest nawet autorstwa Tony’ego.
Część materiału to nagrania koncertowe. Zazwyczaj słyszymy w nich piosenkarza w towarzystwie przygrywających mu znajomych. Kilka utworów zrealizowano studyjnie. Te studyjne wyróżniają się zazwyczaj ciekawszymi aranżacjami i większą ilością pomysłów.
Wśród autorów wybranych piosenek nie zabrakło takich znakomitości jak Eric Bogle („The Green Fields of France”), Christy Moore („The D.T.’s”), Ewan McColl (nieśmiertelne „Dirty Old Town”) i Brendan Behan („The Old Triangle”).
Ciekawostką może okazać się nietypowa aranżacja „Dirty Old Town”. Tony nagrałteż piosenkę „Patricia The Stripper” autorstwa Chrisa DeBurgha, jest to najmniej folkowo brzmiący utwór na płycie.
Jednak najciekawsza pozycja, to cover grupy The Pogues – „Thousands Are Sailing”. Utwór ten jest o tyle ciakawy, że napisał go Phil Chevron, różni się więc od kompozycji MacGowana, głownego autora ich piosenek. Świetne jest też wykonanie Tony’ego.
Tim O’Brien prezentuje nam muzykę z pogranicza irlandzkiego folka, poetyckiego bluesa i country. Większość utworów to autorskie piosenki, niekiedy wspierają go kompozytorsko koledzy z zespołu towarzyszącego mu na płycie i koncertach. Bardzo blisko tej muzyce do dylanowskiej wersji amerykańskiego folka, choć O’Brien brzmi jednak bardziej tradycyjnie. Warto zaznaczyć że na kolejnym, wydanym po „Rock In My Shoe” albumie „Red On Blonde” Tim zmierzył się właśnie z utworami Boba Dylana. Tymczasem jednak pora na jego autorski repertuar.
Płyta zaczyna się bliżej Neshville, niż wyspiarskich pubów. Piosenka „Long Distance” mogłaby nawet zaszaleć na countrowych listach przebojów. Za to „Brother Wind”, mimo gitarowych slide’ów w tle to już rasowa folkowa ballada. Zwraca tu uwagę świetny głos Tima i ciekawa mandolina w tle (to z reszta też Tim).
Utwór tytułowy – „Rock In My Shoe” – to piosenka która dobrze obrazuje całą płytę. Nieco celtycki klimacik (inne tempo, ale kojarzy się z „The Great Song of Indifference” Geldofa), lekko country’owe tło i wokal Tima. Tak, to niewątpliwie wizytówka płyty.
Ballada „One Girl Cried” to też pogranicze, ale słucha się jej świetnie i nie zdziwiłbym się gdyby któryś z polskich wykonawców po usłyszeniu tej płyty włączył jądo swojego repertuaru.
W „Daddy’s On The Roof Again” najbliżej Timowi do bluesa. Czuć bardzo dobrze że ta muzyka nie jest mu obca. Z resztą nie tylko blues plącze się po nutkach Tima. Mamy tu też bluegrass w „Climbin’ Up a Mountain”.
W jedynym na płycie tradycyjnym utworze „Jonah And The Whale” pobrzmiewają dalekie echa utworu „Paddy And The Whale” i znów sporo bluesa. Pobrzmiewa on też w country-folkowym „Deep In the Woods”.
Jak już wspomniałem płyta folkowo-countrowa z naleciałościami bluesa. Na dodatek dobrze napisane piosenki i ciekawy wykonawca.
Ta płytka jest w moim wyobrazeniu prawdziwie irlandzka – balladkowa, spokojna, a melodie sa wyraznie czerpane z folku. Bardzo ładne zgranie, teksty tez takie wpadajace w ucho, naprawde super. Facet bardzo ładnie spiewa, czasem ktos mu pomaga w tym spiewaniu – ale wszystko wychodzi melodyjnie i na temat :). Nie ma tu za to zbyt wielu instrumentów (a moze raczej ich nie słychac? ;). Przy tej płytce nie mozna sie jednak nudzic – 16 róznawych kawałków – ułozonych i wykonanych dosc profesjonalnie. Całosci słucha sie z przyjemnoscia i az człowiek czeka, co bedzie dalej. Wiekszac utworów jest spiewana, ale na wielbicieli instrumentali czekaja ładne kawałki w stylu ballady przy ognichu lub wynurzen irlandzkiego barda – wedrowca. Jedne i drugie powoduja, ze człowiek zapomina o całym swiecie i mógłby tak słuchac godzinami(aaa).
Osobiscie, płyta bardzo mi sie podoba i polecam zwłaszcza tradycjonalistom, bo na pewno znajda tu cos dla siebie. Jak dla mnie 9/10. Po prostu kupcie 3 egzemplarze!!!
Tytuł sugeruje że członkowie zespołu są wystarczającostarzy by wiedzieć lepiej. Gdyby zdanie to stanowiło tytuł płyty grupy takiej jak The Dubliners Czy The Chieftains zgodziłbym się bez dwóch zdań. W przypadku jednak The Thinker’s Own mam troszkę wątpliwości.
Niby wszystko jest tu na miejscu, mamy do czynienia z solidnym folkowym rzemiosłem. Są tu świetne piosenki, bardzo ładnie wykonane. Zwłaszcza dotyczy to utworów autorskich („Ramblin’ The Moors”). Zdarzają się też niezłe wersje utworów tradycyjnych („Ther Mingulay Boat Song”), oraz tańce irlandzkie i szkockie.
A jednak w całości płyta kanadyjskiego The Thinker’s Own mnie nie przekonuje. Może to trochę za sprawą układu piosenek, a może chodzi o nieco leniwy klimat płyty. Nie wiem, wiem tylko że wolę słuchać tej płyty wybiórczo, niż w całości.
Kaseta demo zespołu ze Sztokholmu, który lubił niegdyś koncertować w naszym kraju. Mówię oczywiście o niewielkich klubowych koncertach na scenie niezależnej. Kaseta ta ukazała się w Polsce pewnie właśnie z tego powodu. Z resztą polskich akcentów w dokonaniach Tequila Girls jest więcej. Płytka koncertowa zespołu nazywa się „Slupsk” (jako że mimo kilkakrotnie mieli tam zagrać nigdy się nie udało – stąd na pamiątkę tytuł), zaś na płycie studyjnej mamy utwór „Warsaw”. Oj nie spodoba się Warszawiakom ten kawałek. Ale o tym kiedy indziej.
Muzykę zespołu najłatwiej scharakteryzować jako The Levellers bez skrzypiec. Pojawia się co prawda jakiś flecik choćby w otwierającym stronę A utworze „Wet Shoes”, ale próżno go szukać we wkładce wymieniającej m.in. instrumentarium zespołu.
Niektóre utwory znam z późniejszych nagrań zespołu. Warto więc posłuchać uch w zupełnie akustycznej folkrockowej formie. Czwórka Szwedów prezentuje dość wysoki poziom, zarówno wykonawczy (o ile lubi się The Levellers) jaki i kompozytorski. Na pierwszy plan wybija się często mandolina na której pomyka (bo inaczej tego nazwać nie można) niejaki Totte.
Trzy pierwsze utwory („Wet Shoes”, „My Land” i „I Don’t Care”) mogłyby się według mnie spokojnie znaleść na dwóch pierwszych płytach grupy z Brighton. Inaczej jest z „Dolphins on Blue”, tu Szwedzi wyprzedzili swych idoli i nagrali kawałek w stylu, w jakim Levellersi zaczęli grać trochę później. Widoczne muzycy z Anglii i Szwecji mają podobnie poukładane w głowach. Świadczyć o tym może fakt, że oba zespoły angażowały się w scenę niezależną (nie wiem niestety czy TG jeszcze grają) i w akcje antyrasistowskie. Na kasecie mamy tylko jeden utwór tradycyjny, jest to „Raggle Taggle Gypsy” (z cytatem z „Różowej Pantery”), które nie dość że wypada bardzo dobrze, to jeszcze dobrze pasuje do stylistyki zespołu. Z kolei kompozycją „Harbour Of The Souls” najbardziej kojarzy mi się z pougsowską płytą „Pogue Mahone” (ostatnie studyjne nagrania zespołu). „We Will Rise” to nagranie, które w późniejszym czasie znalazło się na studyjnej płycie TG. Osobiście wolę tą wersję. Całość zakończona jest instrumentalnym „Tequila Jig”.
Kasetki słucha się świetnie, mimo iż to demówka. Dużo do życzenia pozostawia sobie jednak jej polskie wydanie. Po pierwsze obiło mi się o uszy, jakoby z licencją na wydanie tej demówki było coś nie tak (ale być może to tylko plotki). Po drugie skandalicznie poprzekręcano tytuły. Jedyna pozytywna rzecz w tej edycji, to fakt iż zyski ze sprzedaży kaset zasiliły działalność antyrasistowską.
Płyta „The Gravel Walk” to chyba najbardziej tradycyjny repertuarowo album. Grupa Tempest to popularny amerykański zespół celtycko-rockowy z niesamowitym Norwegiem – Liefem Sorbye – w roli wokalisty. Dlaczego niesamowitym ? Otóż facet ma świetny, bardzo głęboki głos idealny do nieco mrocznej i ciężkiej muzyki jaką gra Tempest. Nawet wesołe piosenki i utwory instrumentalne zachowują w wykonaniu tego zespołu swój rockowy ciężar.
Ta część utworów, która została napisana przez członków zespołu (jak choćby „One for the Fiddler” czy „Broken Ring”) w oczywisty sposób nawiązuje do tradycyjnych piosenek ludowych. Z kolei folkowe standardy („Green Grow The Rashes”, czy „Plains of Kildare”) brzmią znacznie nowocześniej w rockowych aranżacjach. W przypadku grupy Tempest są to niekiedy art-rockowe aranżacje.
Ciekawostką jest tu piosenka „Sinclair” o grupie szkockich najemników dowodzonych przez Sinclair’a. Zgodnie z tekstem piosenki wylądowali oni w 1612 roku w Norwegii, skąd dostali się do wojsk szwedzkiego króla Gustawa. Walczyli w jego wojsku przeciwko Norwegom i Duńczykom. Walka ta nie wyszła im na dobre. Może dlatego że to tradycyjna norweska ballada. Lief czasem przemyca takie smaczki na plyty swojej formacji.
Innym utworem nieco różniącym się od pozostałych jest piosenka szkockiego barda – Dougie’go MacLeana – „Bufallo Jump”.
Tempest to jedna z najpewniejszych folk-rockowych firm. Naprawdę trudno się na nich zawieść.
W repertuarze amarykańskiej grupy Tempest możemy znaleźć zwłaszcza celtycką muzykę rockową. Ale mają też ciągoty w kierunku rocka progresywnego. Zazwyczaj jest to mieszanka tradycyjnych piosenek i melodii z tymi napisanymi przez muzyków grupy.
Już od pierwszego utworu – „Captain Ward” – grupa daje nam do zrozumienia że będzie to chyba najcięższa bżmieniowo płyta w ich dotychczasowym dorobku. Przyznam, że chyba jeszcze nigdy nie byli tak blisko… Jethro Tull. Nic w tym dziwnego, z tego co mi wiadomo członkowie Tempest bardzo lubią zespół Iana Andersona.
W kompozycji Liefa Sorbeya „Dancing Girl” pobrzmiewają delikatne echa country. Możliwe że nie tylko ja zwróciłem uwagę na pewne podobieństwo do jednego z utworów Tomasza Szweda. Wciąż pobrzmiewają tu folkowe skrzypce i dość ciężka gitara. Trzeba grupie przyznać że w swoich rockowych aranżacjach sięga do dość ambitnego rocka lat 70-tych. Muzyka ta nie jest ani zbyt prosta, ani przekombinowana – w sam raz.
Świetnym przykładem potwierdzającym moją teorię o najcięższej płycie grupy jest „Dance of the Sand Witches”. Kapela brzmi tu niemal gotycko. No ale jak może brzmieć, skoro jest o wiedźmach ?
„Iron Lady” kojarzyć się może z lżejszymi piosenkami Iron Maiden i oczywiście z nieśmiertelnym Jethro Tull.
Tradycyjna piosenka „Two Sisters” miała już dziesiątki wykonań, zazwyczaj słyszałem ją w wykonaniu pań, ale Lief wychodzi z tej konfrontacji obronną ręką. To chyba najweselszy i jednocześnie jeden z najlżejszych brzmieniowo utworów na płycie. Nieco podobny, choć mniej lekki jest „Wicked Spring”.
Wiązanka tańców autorstwa Liefa, zatytułowana „Old Man Flint” pokazuje go jako utalentowanego kompozytora celtyckiej muzyki tanecznej.
Na niemal każdej swojej płycie wokalista Tempestu przemyca jakiś utwór z rodzimej Norwegii. Tym razem jest to „Villemann” – ciekawy utworek, zwłaszcza że brzmi dość odmiennie od pozystałych.
„Battle Mountain Breakdown” to już niemal folk-heavy-metal. Bardzo mocny motyw.
Przykładem jak tradycyjne melodie współgrają ze współczesnymi jest „The Journeyman”. Lief napisał opatrzył tradycyjny tekst nową melodią. Wyszło to dość ciekawie, w stylistyce zbliżonej nieco do Steeleye Span.
Ballada „Between Us” to swoista perełka – świetny kawałek. Nie powstydziliby się go najlepsi irlandzcy songwriterzy.
Zamykający ten zestaw medley pod wspólnym tytułem to taka wizytówka Tempestu – zawiera wszystkie elementy charakterystyczne dla tej grupy – może poza norweskimi wstawkami.
Jeżeli jeszcze tego nie wywnioskowaliście z tej recenzji – to goraco polecam tą płytę, jak i inne albumy grupy Tempest.
Jak wskazuje tytuł mamy do czynienia z kompilacją nagrań zespołu Tempest. Ta folkrockowa formacja nagrala kilka naprawdę dobrych albumów (choćby „Turn of the Wheel” czy „The Gravel Walk”) i to z nich pochodzą zebrane tu piosenki. Wszystkie zostaly na nowo nagrane, niektóre mocno przearanżowano.
Jak to zwykle bywa w takiej sytuacji otzymujemy jakieś utwory niepublikowane dotąd. W tym przypadku mamy piosenkę „Montara Bay” napisaną przez Sorbye’a dla jego narzeczonej na trzy miesiące przed tym nim stała się jego żoną.
Jako że większość tych piosenek pochodzi z wczesnego repertuaru grupy (nagrane były przez dość odmienny skład), to niewątpliwie przydało im się to nowe nagranie. Na pewno brzmią bliżej tego co band gra obecnie.
Zespół Tears For Beers (analogia do Tears For Fears, wczesniej zaś nazywali sie Ten Beers After – od Ten Yers After, jak widać żartobliwe nazwy to ich specjalność) poznałem dzięki portalowi mp3.com. Bardzo ucieszyłem się kiedy w gdyńskim komisie za niewielkie pieniądze udało mi się kupić ich płytę.
Album niemieckiej (bo stamtąd pochodzi kapela) grupy folkrockowej zaczyna się od standardu folkowego „Black is the Colour”. Standardy na tej płycie dominują, ale nowe aranżacje doskonale pokazują nieznane strony tych utworów. „Black is…” brzmi tu troche jakby wykonywał go Mark Knopfler, a podejrzewam że aranżacja mogłaby też przypaść do gustu Van Morrisonowi.
„Cruel Sisters” w wersji TFB nabiera dość niepokojącego klimatu. Muzycy świadomie czerpią ze stylistycznych naleciałości takich zespołów, jak Jethro Tull, czy… Marillion.
Początek „Step It Out Mary” mógłby się kojarzyć raczej z kapelą hardrockową. Zespół nie brzmi co prawda tak ciężko jak ostatnie dokonania Fiddler’s Green, czy Tempest, jednak można odnaleźć tu sporo ciężkich riffów. Wszystko to w folkowym sosie, o który dbają akordeonista Bert Ritscher, oraz skrzypek Stefan Baunmann. Z kolei utwór „Fire Maringo”, znany u nas jako szanta, pomimo tradycyjnego podziału, charakterystycznego dla pieśni pracy, staje się raczej nastrojową balladą. Na rozweselenie otrzymujemy instrumentalny „Over The Moor”.
Niczym nowym nie zaskakuje natomiast „Drunken Sailor”. Może z niektórymi kawałkami nie da się zrobić już nic nowego ? Drugi utwór instrumentalny na płycie to „Athol Highlanders”. Podobnie mamy tu rozbujana sekcje rytmiczna, dosc ciekawa.
Jak sie okazuje za zachodnia granica kwitnie nam niesamowicie prezna scena folkrockowa. Moze czas zaczac z nimi wspólpracowac, chetnie zobaczylbym w akcji takie grupy jak Tears For Beers, a i nasi wykonawcy pewnie chetnie by tam pograli.
