Page 57 of 285

Qftry „q.f.t.r.y”

Zespół Qftry ze Szczecina cieszy się od nie słabnącą popularnością. Mimo że nie koncertują zbyt często, to jednak stale pracują, urozmaicając swoje brzmienie i repertuar. Od jakiegoś czasu część muzyków tej formacji gra też w grupie Dair, prezentującej folkowe brzmienia z Irlandii. Pewnie również dzięki temu celtyckie elementy na nowej płycie, zatytułowanej „q.f.t.r.y.” brzmią bardzo autentycznie.
Wokalnie Qftry przynależą gdzieś pomiędzy tradycyjnym śpiewem, a próbami rozkładania wokali zgodnie z gospelowymi standardami. Nie przesadzają z eksperymentami, słychać to choćby w otwierającym album utworze „Naprzyj na wiosło”. Wokale brzmią tam mniej więcej tak, jak dawno temu na pierwszej kasecie grupy Tonam & Synowie – czyli właśnie między tradycją a nowoczesnością. Ci, którzy wzorowali się na Tonamach są już dziś w innym miejscu, daleko od tradycji. Jednak Qftry mimo swojego pietyzmu i starannych aranżacji, wciąż nie zapominają o korzeniach. Słychać to praktycznie w każdym wokalnym utworze.
Druga z kompozycji zawartych na płycie to „Irlandii brzeg”, piosenka napisana przez Grzegorza Opalucha. Gdybym nie przeczytał tego na okładce, prawdopodobnie zacząłbym przekopywać zbiory folkowych piosenek morskich (zwłaszcza z Kanady, bo utwór ma charakterystyczny „sound” z Nowej Funlandii). Niewiele jest tak stylowo napisanych piosenek folkowych w repertuarach naszych rodzimych zespołów.
Utwór Alaina Penneca, utalentowanego bretońskiego harmonisty, znanego ze współpracy z grupą Kouerien Sant Yann i muzykami takimi jak Soig Sibéril i Gilles Le Bigot, posłużył Qftrom za bazę do „Rzewnego żywotu pracownika destylarni”. Jak dla mnie to jedna z najlepszych kompozycji na płycie.
Drugi cover, to piosenka „Dead Eye Sound” (właściwy tytuł, to „Deadeye Sound”) Lesa Sullivana, która pierwotnie znalazła się na jego albumie „Echoes of Mingulay”. To również świetny utwór.
Piosenka „Barret`s Privateers” (autorstwa Stana Rogersa, a nie tradycyjna, jak napisane jest na okładce) to echa współpracy członków zespołu z Tomem Lewisem w ramach projektu Poles Apart. Doskonała piosenka, bardzo dobrze wykonana, na dodatek w oryginale. Lekkość brzmienia „New Foundland Sailor” kojarzyć się może z Mechanikami Shanty. Powód jest prosty – niewiele kapel ze sceny szantowej jest w stanie zagrać z takim wyczuciem jak Mechanicy, a Qftrom się to świetnie udało.
Gdyby w polskim radio emitowano folkowe single, to wiązanka „Captain Jack/ Out to the Ocean” najlepiej oddawałaby ducha tego albumu. Pierwsza kompozycja to żeglarska pieśń wykonana a cappella, po niej zaś następuje skoczny jig zagrany tradycyjnie, na ludową irlandzką nutę.
Tekst utworu „Wiatru nam chłopcy” napisała Małgorzata Pływaczyk z zespołu Dair. To kolejny dowód przenikalności tych dwóch składów, dodam, że ta żywa piosenka, z wplecionym słynnym „Morrison`s Jig”, to również jeden z moich faworytów na tej płycie.
Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty stwierdzam, że moje uwagi do „Irlandii Brzegu” w pewnym sensie mogą dotyczyć całej płyty. Ma ona chyba najbardziej kanadyjskie brzmienie z dotychczas nagranych u nas płyt. Udowadnia to choćby finałowy „MacPherson`s Rant”. Duch zespołów takich jak Irish Descendents czy (zwłaszcza) Great Big Sea jest tu wszechobecny.
Czy płyta nie ma słabszych momentów? Właściwie to ma. Można by się czepiać czasem nieco „płaskiego” brzmienia wokali, miłośnicy „śląskiej szkoły” śpiewania szant zapewne ten brak pogłosów wychwycą. Pewnie też nie wszystkie utwory są perfekcyjnie zaaranżowane, nie zapominajmy jednak, że to folk i liczy się ogień, którego w sercach Qftrów pewnie jeszcze długo nie zabraknie.
Jeżeli płytę „q.f.t.r.y” potraktujemy jako kolejny krok w rozwoju zespołu, to jest to krok w bardzo dobrym kierunku.

Rafał Chojnacki

Alamaailman Vasarat „Maahan”

Jeżeli zastanawiacie się co oznacza enigmatyczna nazwa grupy Alamaailman Vasarat, to powiem Wam, że w przekładzie na język polski brzmiałoby to mniej więcej jak Młoty ze Świata Podziemi. Nie sądzę, żeby cokolwiek to wyjaśniało. Jeśli jednak napiszę, że Alamaailman Vasarat to czołowi przedstawiciele fińskiego ethno-punka, to wiele rzeczy powinno zacząć do siebie pasować.
Album „Maahan” przynosi nam muzykę, która korzeniami tkwi w folku, ale raczej bez wskazania konkretnych źródeł inspiracji. Rozbudowana sekcja dęta wskazuje na Bałkany, ale może to być bardzo złudne. Zwłaszcza że tło muzyczne wypełnia mrocznym brzmieniem wiolonczela, zupełnie się z bałkańskim klimatem nie kojarząca.
Żeby takie granie zrealizować, trzeba było napisać sporo autorskiego materiału, takiego, jaki pasowałby do wykreowanej stylistyki zespołu. Udało się ten plan zrealizować. Na „Maahan” mamy ostre granie, z dużą dozą muzyki świata, ciekawie zaaranżowanej i dobrze zagranej.

Rafał Chojnacki

Kendon „K Dans”

Bretońska grupa Kendon proponuje nam tradycyjną zabawę z ludowymi tańcami. Tytuły melodii zastąpiono tu umownymi nazwami, ważniejsze jest, żeby wiedzieć co i w jakim tempie mamy tańczyć. Wiem że również w Polsce mamy spore grono (dzięki osobie Tomka Kowalczyka z roku na rok coraz większe) ludzi zainteresowanych kulturą i tańcem bretońskim. Dlatego też przede wszystkim do nich kieruje te słowa: „Poszukajcie albumu grupy Kendon! Nie zawiedziecie się”.
Lekko jazzująca sekcja rytmiczna to ukłon w kierunku tych, którzy, podobnie jak ja nad tańce przedkładają muzykę. Również gry pojawia się śpiew bardzo łatwo zanurzyć się w pięknie tych dźwięków. Bardzo łatwo wyobrazić sobie spore grupy tancerzy podczas tradycyjnych fest noz.
„K Dans” to trzeci album zespołu i choć nie znam poprzednich, to mam wrażenie że wiedzą dobrze dokąd chcą ze swą muzyką dotrzeć Czuć wyraźnie że zdają sobie sprawę z własnych możliwości i wykorzystują je w możliwie najlepszy sposób.
Warto zaznaczyć, że autorem niektórych melodii jest Arnaurd Royer, grający w zespole na gitarze klasycznej i folkowej. Mam nadzieję że spotkam się jeszcze zarówno z jego kompozycjami, jak i z zespołem Kendon.

Taclem

Yggdrasil „Live in Rudolstadt”

Yggdrasil to w mitologii skandynawskiej Drzewo Świata. Jak się okazuje, jest to również nazwa jazz-folkowej kapeli prowadzonej przez Kristiana Blaka. Kristian jest nie tylko znanym muzykiem, ale i propagatorem kultury farerskiej, wydającym sporo płyt artystów z Wysp Owczych.
Yggdrasil to projekt, który reprezentował Danię na Rudolfstadt Tanz und Folk Festival w Niemczech. Z tych właśnie koncertów pochodzą nagrania na tą płytę. Są tu zarówno utwory farerskie, jak i motywy sięgające do tradycji szetlandzkich. Tchnące jazzem aranżacje oparte są w dużej mierze na wokalu Eivør Pálsdóttir, śpiewaczki o niesamowitym spektrum głosu. Jej wokalizy kojarzą się czasem z tym, co w world music wyprawiała Lisa Gerrard. Lisa jednak częściej poskramiała swój głos, Eivør pozwala mu brzmieć. Z resztą takie właśnie brzmienia wokalne odnajdujemy również na solowych płytach artystki.
Dominują tu kompozycje Kristiana, silnie osadzone w stylistyce folkowej, ale, jak już wspomniałem, zaaranżowane na jazzowo, czasem nawet jazz-rockowo. Podejrzewam, że muzyka ta miała szansę spodobać się na festiwalu w Rudolfstadt, przybywa tam bowiem sporo wyrobionej muzycznie publiczności, dla której harce Yggdrasila były pewnie sporą, choć łatwą do zaakceptowania ciekawostką.

Taclem

Henry Marten`s Ghost „High on Spirits!”

Dubliński pomnik Molly Malone i kościotrupy z instrumentami – tak oto prezentuje się okładka trzeciego, najnowszego jak dotąd albumu zespołu Henry Marten`s Ghost. Na pozór jest to zestaw znanych irlandzkich przebojów. Ale tylko na pozór. Trudno byłoby nagrać dziś lepsza płytę z tak tradycyjnym materiałem.
Lekkie folk-rockowe brzmienia, niezłe skrzypce i bardzo lekko zaśpiewane piosnki, to największy atut płyty „High on Spirits!”.
Rewelacyjny „The Jolly Beggarman”, świetna „Reglan Road” (wzorowana nieco na wersji Van Marissona, ale cóż, przecież nie ma lepszej), czy bardzo rozbujany „The Irish Rover” to najlepsze wizytówki tej płyty.
Bardzo dobre są też wiązanki utworów instrumentalnych. Co prawda są zespoły grające irlandzkie tańce dużo oryginalniej, ale tu czuć, że muzyka aż unosi słuchacza do tańca. Nic więc jej nie brakuje.
Czy są słabsze momenty? Są, do nich należy choćby „The Wild Rover”. Nie udało się z tego standardu za wiele wycisnąć, a szkoda.
Mimo to ogólny rozrachunek jest jak najbardziej na plus. Płyta godna polecenia.

Taclem

Patrick`s Head „Demo 2003”

Druga z demówek, które otrzymaliśmy od zespołu Patrick`s Head. Tym razem płytka zawiera trzy utwory, które znalazły się później na płycie „A Mild Case of Something Weird…”.
To wciąż lekkie, nieco folk-rockowe granie w stylu, który można umieścić gdzieś pomiędzy Bobem Dylanem, R.E.M. a Great Big Sea.
Najważniejsze są tu piosenki. Proste, niezbyt skomplikowane, doskonale nadające się do wspólnego śpiewania. Nie wiem, czy w Polsce zrobiliby karierę, ale prawdopodobnie mieliby spore grono zwolenników i jakiś nakład płyt na pewno by schodził. Po piosenkach takich jak „Hey Babe” łatwo dość do wniosku, że to idealna grupa do grania w klubach. Warto posłuchać, zwłaszcza, że teksty są niebanalne.

Taclem

Jan Wołek „Trzeciorzęd”

Wołek to bard kojarzący się z dawną kulturą studencką. Jako, że od jakiegoś czasu łatwiej zobaczyć go w telewizji jako prowadzącego programy o sztuce lub filozofii, niż na scenie, to pojawienie jego płyty było dla mnie nie lada niespodzianką. Szybko jednak zapał nieco osłabł, okazało się bowiem, że to nagrania archiwalne z festiwalu FAMA 1985.
Autorskie piosenki Wołka pamiętam jeszcze ze starej kasety, gdzie z jednej strony on śpiewał pięć piosenek, a z drugiej swoje osiem prezentowała Wolna Grupa Bukowina. Nagrania te pochodziły z 1978 roku. Cztery spośród tamtych piosenek („Piosenka dla Danki”, „Piosenka ku przestrodze”, „Piosenka dla Aleksandry” i „List do Oli”) pojawiają się również tu.
Charakterystyczny wokal Wołka i jego mocne, czasem bardzo osobiste wiersze, mogą być dla niektórych trudne do strawienia. Nie ma tu lekkości Kaczmarskiego, jest raczej refleksja, klimat podobny nieco do tego z dawnej Piwnicy Pod Baranami, czy też ostrego brzmienia bardów rosyjskich.
Wydanie archiwalnych nagrań Wołka, to pomysł dobry, zwłaszcza, że to chyba jedyna w tej chwili pozycja na rynku z jego autorskimi wersjami. Nietrudno znaleźć jego piosenki, brakuje jednak jego wykonań. W tym kontekście to świetna koncepcja. Szkoda jednak, że nie udało się nakłonić Wołka do zarejestrowania tych utworów na nowo.

Taclem

Może i My „Folk You”

To już druga w niedługim czasie płyta, której młody zespół nadał zadziorny tytuł „Folk You”, kojarzący się z mocnym anglojęzycznym powiedzeniem. W przypadku holenderskiej grupy Folkaholics mieliśmy jednak do czynienia z przeróbkami irlandzkich standardów, okraszonych coverami The Pogues. Polski zespół prezentuje nam w większości autorski repertuar, oparty w dużej mierze na brzmieniach celtyckich, lecz pisany przez członków kapeli. Tradycyjne melodie i piosenki są tu tylko dodatkiem.
Debiutancki album załogi z Bydgoszczy otwiera piosenka, która jest zapewne sztandarem zespołu. Nosi ona bowiem tytuł „Może i My”. Ten autorski utwór tkwi dość głęboko w polskiej tradycji wykonywania piosenek żeglarskich, choć czuć tu też wpływy zagranicznych zespołów, zwłaszcza kanadyjskiego Great Big Sea.
Nieco bardziej oryginalnie jest w kolejnej piosence, gdzie folkowemu graniu towarzyszą ciekawie śpiewane refreny. Kompozycja „Teddy Gillivan” bliższa jest już irlandzkim brzmieniom, choć zwłaszcza w partiach gitary jest coś co ciągnie wciąż utwór w swojski, niemal szuwarowo-bagienne, a więc generalnie turystyczne rejony. Całość równoważą jednak bardzo fajne skrzypce.
Świetna wersja rebelianckiej pieśni „Join the British Army” (tu jako „Brytyjska Flota”) to nasz pierwszy kontakt ze sposobem w jaki grupa Może i My interpretuje pieśni tradycyjne. Nie brak tu ognia i mam wrażenie, że grupa chyba polubiła tą pieśń, gdyż wykonują ją jak swoją.
„Synopa” to również nawiązanie do muzyki tradycyjnej, jednak z zupełnie innego kręgu kulturowego. Zmieniają się akweny wodne, a wraz z nimi klimat muzyczny. W tym utworze zanurzamy się w brzmieniach, które towarzyszyć mogły kozakom walczącym z Turkami. O tym z resztą jest ta pieśń, która w pewnym momencie nabiera mocnego wiatru w żagle. Świetnie komponują się z nią odgłosy bitwy. Trzeba przyznać, że to bardzo obrazowy utwór.
Pod tytułem „Chustka na wietrze” kryje się ballada, kojarząca się z renesansowo-folkowymi brzmieniami spod znaku Blackmore’s Night. Muzycy z Bydgoszczy są jednak bardziej naturalni, niż grupa byłego gitarzysty Deep Purple. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że ekipa Blackmore’a to zawodowcy w każdym calu, jednak pewnej nonszalancji, którą słychać w muzyce grupy Może i My, nie da się wyuczyć.
Dwa kolejne utwory – „Stella Maris” i „Żwawo chłopcy!” – to spuścizna poprzedniego zespołu charyzmatycznego lidera kapeli, Tomasza Dziemiana. Wykonywał je wcześniej z grupą Mare Nostrum. W aranżacjach Może i My to momentami niemal całkiem inne utwory.
Kompozycja „Morze obiektem czci” nawiązuje wesołym, rozbujanym brzmieniem do pubowych klimatów pieśni irlandzkich, jednak mamy tu kilka niespodzianek muzycznych, głównie związanych z podróżami po tonacjach. Czasem po prostu spotykamy tu inne dźwięki,
niż byśmy się spodziewali. To ciekawy patent.
„Stara łajba” to jedna z niewielu tradycyjnych szant, jej melodia to nic innego, jak słynne „Donkey Riding” (wariant „Hieland Laddie”). W wersji bydgoskiej grupy brzmi to niemal jakby grało kanadyjskie Great Big Sea, jednak można tu mówić tylko o inspiracji, Polacy zagrali bowiem po swojemu.
Autorska piosenka „Hiszpanie” zaskakuje nas już od pierwszych dźwięków. Mamy tu bowiem próbę odtworzenia tamtejszej muzyki folkowej. Podobne próby podejmował wcześniej zespół Mietek Folk. Grupie Może i My wychodzi to ciekawiej.
Kolejny przebój, mimo anglojęzycznego tekstu będzie zapewne szybko rozpoznany. To kompozycja muzyków kanadyjskiej grupy The Irish Rovers, „”I’m Alone” at Lunenberg”, zatytułowana w nowej wersji analogicznie do popularnego w Polsce tłumaczenia – „Schooner „I’m Alone””. Słychać, że luźny sposób śpiewania Tomasza Dziemiana sprawia, że niespodziewanie dobrze brzmią na tej płycie anglojęzyczne teksty. Kto wie, czy z całą płytą po angielsku nie daliby sobie rady na folkowych scenach Europy. Na potwierdzenie tej teorii zespół wykonuje bardzo fajną wersję standardu „Blow Ye Winds In the Morning”. Nie jest może ona wybitnie odkrywcza, ale słucha się jej bardzo dobrze.
Na zakończenie otrzymujemy balladę „Czas wracać…”, która próbuje nas ukołysać podobnie jak niegdyś „Pieśń powrotu” wykonywana w grupie Smugglers przez Ryszarda Muzaja. Tym razem muzycy nawiązują do tradycji irlandzkich lamentów. To pieśń nie tylko o powrocie, ale również o utracie. Kończy się jednak wesołym tańcem, mam nadzieję, że ta radość nas nie opuści do kolejnej płyty.
Zastanawiam się czy nie przesłodziłem nieco tej recenzji. Czy rzeczywiście to taka fajna płyta? Wychodzi na to, że tak.

Taclem

Werkraum „Early Love Music”

Poprzednia płyta grupy „Kristalle” niosła ze sobą celycko-neofolkowy materiał, nagrany z gościnnym udziałem Nicholasa Tesluka i Roberta N. Taylora, muzyków kultowej neofolkowej formacji Changes. W przypadku płyty „Early Love Music” możemy już mówić o grupowym wsparciu dla projektu Alexa Franka. Występują tu oprócz wspomnianej dwójki również członkowie brytyjskiej gotycko-folkowej formacji Lady Morphia, niemiecka wokalistka Antje Hoppenrath, Amerykanin Jason Thompkins z grupy Harvest Rain, oraz członkowie austriackiego zespołu Sturmpercht, którego szeregi zasilił niedawno Alex.
Album, który już nawet tytułem nawiązuje do muzyki dawnej, wypełniony jest różnojęzykową mieszanką pieśni, których częstym choć nie jedynym tematem jest miłość. Dowodem na to, że nie jedynym może być choćby ciekawa wersja tradycyjne szanty „Santy Ano”.
Nad niektórymi utworami czuć tu ducha nieśmiertelnej grupy Dead Can Dance, ale niewątpliwy wpływ mieli też zaproszeni muzycy. Dlatego wielbiciele nieco archaicznych już dziś nagrań zespołu Changes uważają Werkraum za swoistą kontynuację muzycznych poszukiwań pionierów neofolku.
Dla wielbicieli folk-rockowych dźwięków z Anglii jest tu niemała niespodzianka. Zespół pokusił się o przypomnienie w nieznacznie zmienionej aranżacji tradycyjnej pieśni „The Blacksmith”, w wersji znanej z repertuaru Steeleye Span. W wykonaniu Werkraum ta perełka nosi tytuł „Der Schmied”.

Taclem

Mischief Brew „Smash The Windows”

Formacja Mischief Brew, założona przez Erika Petersena, znanego punk-rockowca z Filadelfii. Zaispirowany starą sceną folkową spod znaku Woody Guthriego powołał do zycia punk-folkową formację, która łączy w sobie rockowe bałaganiarstwo z celtyckimi korzeniami. Czy jednak aby tylko celtyckimi? To za duże uproszczenie. Zawartość tego albumu świetnie mieści się w określeniu, które Erik sam ukuł na potrzeby prezentacji Mischief Brew. Po prostu grają: „pirate punk, Celtic folk, gypsy swing, devilish jazz, American olde-tyme and country”. I trudno się z tym nie zgodzić.
Jest tu duch The Pogues, ale sporo też brzmień spod znaku amerykańskiego ruchu folkowego lat 60-tych. Posłuchajcie „The Lowly Carpenter”, a zrozumiecie o czym mówię.
Amerykanom daleko do wykonawczego mistrzostwa Anglików z Bellowhead, a jednak właśnie w ich towarzystwie muzyka z płyty „Smash the Window” brzmiałaby najlepiej.

Taclem

Page 57 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén