Page 285 of 285

De Press „Śleboda”

Cieszy mnie niezmiernie że mimo oporów mediów i kiepskiej w sumie promocji w naszym kraju Andrzej Dziubek postanowił wydać kolejną płyte De Press.
Od jakiegoś czasu coraz mniej na albumach tego zespołu punkowej zadziorności z czasów piosenek takich jak: „Bo jo cie kochom” czy „Kolhoz”. Coraz bliżej natomiast do muzycznego tchnienia gór.
„Śleboda” zmusza do refleksji, do zastanowienia się nad życiem, niekiedy zmierza w kierunku temetyki religijnej. Po raz kolejny Dziubek daje do zrozumienia że jego ulubionym poetą jest Tetmajer. Muzycznie wciąż jest to De Press, choć oprócz folku i ciężkiego rocka pojawiają się tu obecnie echa country czy bluesa.
Płyta zawiera kilka utworów które można by wyemitować w radio (choćby „Kamaraci”), choć nie sądzę by zdobyły taką sławę jak niegdyś „Cyrwone Gorole”, nie są po prostu tak przebojowe.
Znając zespół od strony koncertowej ciekaw jestem wykonań kilku utworów na zywo. De Press zawsze porywał widzów występami na żywo.
Myślę, że mimo zalewu „góralszczyzny” w polskiej muzyce folkowej (folkrockowej ?) akurat na nowy album De Press na pewno warto zwrócić uwagę.


Taclem

Alban & Josue „Polska Pa Pan”

Alban Faust i Josue Trelles proponują nam niecodzienny eksperyment. Oto zestaw piętnastu skandynawskich melodii, w których główną rolę gra fletnia. Większość melodii to kompozycje tradycyjne. Pozostałe napisał Alban Faust.

Kompozytor gra na tej płycie na nyckelharpie, diatonicznej moraharpie, dudach szwedzkich i francuskich. O ile mi wiadomo dudy szwedzkie to egzemplarz, który Alban sam rekonstruował. Josue Trelles zaś, oprócz fletni obsługuje takie instrumenty, jak digderidoo i quena.

Wszystkie kompozycje nagrane są przez ten duet, bez udziału dodatkowych muzyków. Eksperyment można uznać za udany, choć niekiedy przeszkadza trochę pewna monotonia związana z dwuosobowym składem nagrywającym album. Plusem jest za to akustyczna formuła, która odróżnia ten projekt od grup takich jak Hoven Droven czy Hedningarna, pokazując że szwedzką muzykę można grać również bez rockowych akcentów.

Rafał Chojnacki

Atlantyda Atlantyda

Zespół złożony przez Sławomira Klupsia, byłego członka grupy Mechanicy Shanty. Po powstaniu zespołu prza krótki czas funkcjonowało kilka nazw – Orkiestra Oceanu, Orkiestra Atlantydy, Atlant, aż wreszcie stanęło na Atlantydzie.
Jest to formacja o folkrockowym brzmieniu wykonująca zarówno kompozycje tradycyjne, jak i autorskie utwory Sławka. Wśród nich są równiez piosenki, które Sławek wykonywał w Mechanikach – „Marco Polo”, „Pacyfik”, „Stara latarnia”, „Pożegnalny ton”, do których to utworów pisał teksty (do ostatniego również muzykę).
Zespół ma na swoim koncie płytę – Sławomir Klupś i Orkiestra Atlantydy „Nie tylko Marco Polo”. Zobaczyć i posłuchać można ich na najwazniejszych festiwalach szantowych.

Oficjalna strona zespołu: www.atlantyda.gda.pl

Taclem

De Press „Russian Party”

Tym razem zespół De Press postanowił sprawić nam niespodziankę. Zamiast kolejnych góralsko-rockowych hitów gromadka Andrzeja Dziubka wysmarzyła album z rosyjskimi piosenkami ludowymi. W większości są to kompozycje tradycyjne. Zespół wsparli na płycie: wokalistka Nadzieżda Niedogova, akordeonista Valierij Faraonof, oraz grający na altówce, drumli i instrumentach klawiszowych Michał Woźniak.
Dziubek już kiedyś nagrał taką płytę, lecz jest ona praktycznie niedostępna, nosi tytuł „Vodka Party” i nagrana jest z innymi muzykami.
Płyta rozpoczyna się rosyjskim evergreenem wszechczasów. „Kalinka” z dość elektronicznym wstępem przechodzi brzmieniowo w spokojniejsze rejony depressowego rocka. Typowe w tym utworze przyspieszenia i zwolnienia okraszone są rockową sekcją rytmiczną. Folkowe rockowe „Duj Duj” kojarzy się bardzo z brzmieniem charakterystycznym dotąd dla grupy The Ukrainians.
Wyśpiewana przez Nadzieżde piosenka „Andriusza” mogłaby stać się rosyjskim klasykiem hardrocka (dzięki gitarze elektrycznej). U nas kiedyś w metalowych aranżacjach nagrał kilka podobnych utworków zespół Hetman (kto wie, może recenzja tej płytki pojawi się niedługo na naszych stronach).
Balladka „Poljuszko” z ładnymi partiami altówki mogłaby być równie dobrze utworem De Press z ostatnich, nieco spokojniejszych czasów. Znacznie tradycyjniej jest z „Mikołajem Cudotwórcš” – to stary cerkiewny zaśpiew. Rosyjsko – cygańskie klimaty w „Parabeli” znów kojarzą się z Ukrainians, ale trudno nie porównywać w ten sposób, skoro zespół Petera Solovki jest najpopularniejszym przedstawicielem folkrocka czerpiacego z kilmatów zza Buga.
Niemal „laibachowa” w brzmieniu „Katiusza” przypomina że mamy do czynienia z kapelą o pochodzeniu alternatywno-rockowym.
Żywy „Jarmark” i balladowy „On Niczij” to znów folkrockowe granie z odrobiną klimatu charakterystycznego dla tak nietuzinkowej kapeli jak De Press.
Wreszcie dochodzimy do „Francois Villona” – piosenki Bułata Okudżawy. Ciekaw jestem czy ta wersja spodoba się fanom Okudżawy, a wiem że jest ich u nas jeszcze wielu. Mnie niezbyt przekonała taka aranżacja.
Kolejny evergreen rosyjskiej piosenki folkowej to „Ej uchniem”. Fajny, klimatyczny aranżyk i nie fajne wokale. „Trojka” jako duet Dziubka z Nadzieżdą też wychodzi nieźle, choć nie ma tu śladu po depressowej rockowej motoryce. Pojawia się ona w słynnych „Oczach Cziornych”.
Krótki „Norsk Danse” przypomnieć ma że północ Rosji nie tak daleko leży od Skandynawii.
Najbardziej depressowo z całego zestawu utworów brzmi „Marianna”, którą daaaawno temu dane mi było słyszeć … przy ogniskach w Bieszczadach. Dlaczego najbardziej depresowo ? Coż, gitara, rytm i Dziubek śpiewający po polsku powinny starczyć za odpowiedź. Przyłapałem się na tym że do tej płyty pasowałby jakiś utwór Aloszy Awdiejewa.
Album może dastarczyć sporo zabawy, ciekawe jak odbiorą ją fani Dziubka… ale pewnie dobrze. Wystarczy tylko przyzwyczaić się do nietypowego repertuaru.


Taclem

Folkowe Drogi : Szanty

Polskie słowo „szanty” miało odpowiadać angielskiemu „shanties”, na to przynajmniej wskazuje jego budowa. Jak się jednak okazuje słowa te nie są tożsame, szanty nabyły u nas szerszego, niż pierwotne, znaczenia.
Przyjrzyjmy się więc znaczeniu obu tych słów.
Shanties – w największym skrócie są to marynarskie pieśni pracy. Najbardziej prawdopodobne pochodzenie tego terminu wywodzi się od słowa „chant”, oznaczającego „pieśń”, lub „śpiewanie”. Shanties były, co najważniejsze, niemal zawsze śpiewane a capella. Zdarzało się że niekiedy akompaniowały im skrzypce lub concertina.
Szanty – w Polsce przyjęło się nazywać nimi wszelkie przyśpiewki żeglarskie. Nurt szantowy to całe morskie śpiewanie. Niekiedy można zauważyć również podział na szanty i pieśni kubryku (czyli śpiewane przez marynarzy w wolnym czasie piosenki o tematyce morskiej). Nie rozwiązuje nam to jednak problemu. Dlaczego ? Już odpowiadam. Jak wspomniałem nasze „szanty” zawierają w sobie wszystko co morskie (niekiedy nawet wszystko co mokre, przypomina nam o tym grupa The Pioruners śpiewając „Wiła Wianki”). Aby poznać różne odgałęzienia szantowego ruchu należy prześledzić pokrótce rozwój tego gatunku w Polsce.
Od początku lat 80-tych obserwuje się u nas rozwój ruchu szantowego. Jak grzyby po deszczu pojawiają się nowe zespoły i festiwale. Grupy zaczynające właśnie w latach 80-tych swoją karierę są dziś już klasykami. Zespoły takie jak Mechanicy Shanty, Packet, Cztery Refy czy Stare Dzwony należą do czołówki morskiego śpiewania.
Wszystkie z wymienionych tu grup wykonują tradycyjne shanties, lecz chyba jedynie Stare Dzwony opierają się głównie na tym repertuarze. Z resztą Marek Siurawski, jeden z jego filarów jest najbardziej znanym polskim popularyzatorem pieśni spod żagli. Pozostałe zespoły chętniej sięgają po gatunek o którym jeszcze nie wspominałem – tzw. „maritime folk”. Cóż to takiego? Ano piosenki ludowe, folkowe nawiązujące do pracy ludzi morza, marynarzy, żeglarzy, rybaków, opowiadają tez o problemach nadmorskich rodzin, mieszkańców portów, włóczęgów. Normalną sprawą jest, że tam gdzie jest morze, tam folklor morski się pojawia. Tak się składa, że polscy wykonawcy sięgają zazwyczaj po muzykę „nadmorską” Irlandii, Szkocji, Anglii, Bretanii i Kanady, czyli krain celtyckich. Wiąże się to z popularnością muzyki celtyckiej. Co jednak było wcześniej obecne w Polsce ? Czy aby muzyka celtycka nie zakorzeniła się u nas przez szanty ? Przy okazji warto wspomnieć o pojęciu „polska szkoła muzyki irlandzkiej”. Mam wrażenie że padło ono z ust odwiedzających nasz kraj Holendrów, nie mam jednak stuprocentowej pewności. Owa „polska szkoła” polegać miała, według ich oceny, na dopisywaniu morskich tekstów do folkowych piosenek, zazwyczaj morzem niezwiązanych. Bardzo trafne stwierdzenie, niemal od początków współczesnego ruchu szantowego w Polsce (piszę „współczesnego” bo niektórzy, jak Jerzy Wadowski autor książki „Pieśni spod żagli” wywodzą naszą kulturę morskiego śpiewania z czasów międzywojennych) mamy do czynienia z takim procederem – garść przykładów szant znanych, a opartych na folkowych utworach lądowych:

  • Krewni i Znajomi Królika „Nasza Tratwa” – w oryginale „Hills of Connamara” (charakterystyczną cechą zespołu było właśnie dopisywanie tekstów przez lidera – Jarka Zajączkowskiego to tradycyjnych i współczesnych melodii irlandzkich i szkockich, obecnie zespół można zaliczyć do folk-rockowych).
  • Mechanicy Shanty „Molly Maquires” – w oryginale „Molly Maguires”, piosenka o kopalni stała się piosenką o statku (Mechanicy również często uprawiali powyższy proceder, choć ich teksty nawiązują do oryginałów, bądź są nimi inspirowane. Ostatnia płyta „W granicach folku” to właśnie profesjonalny maritime folk).
  • Packet „Pod Jodłą” – w oryginale „Whiskey In The Jar”, awanturniczo – zbójecka piosenka nabiera tu charakteru rozróbowo – marynistycznego (Packet był zespołem który składał się w większości z absolwentów WSM, a wiec marynarzy. Był tez jednym z pierwszych zespołów grających utwory na podstawie muzyki celtyckiej. Jego pracę część członków kontynuowała w grupie Smugglers).

    Zespół Cztery Refy jest wierny tradycji morskiej i śpiewane przez nich piosenki to zazwyczaj dość wierne tłumaczenia tekstów. Jednak ten właśnie zespół uznałbym za najbardziej folkowy z zespołów żeglarskich. Poza pieśniami morza i shanties wykonuje on także tradycyjne tańce irlandzkie, szkockie, bretońskie i angielskie. Na dodatek robi to z takim ogniem, że niejeden z naszych zespołów celtycko-folkowych mógłby się od nich wiele nauczyć. Mocny głos Jerzego Ozaista i świetne teksty (doskonały przykład jak tłumaczyć teksty nie zatracając ducha oryginału) Jerzego Rogackiego to niewątpliwe atuty grupy.
    Polskie szantośpiewanie podąża też w innych kierunkach. Znana niegdyś grupa Tonam & Synowie wyewoluowała w grupę wokalną Voices (brawurowe wykonanie „Preety Woman” jako gospel w koncercie debiutów na festiwalu w Opolu kilka lat temu!), potem jednak rozpadła się. Jeden z „tonamów” śpiewa dziś w Ryczących Dwudziestkach. Ten ostatni zespół również nie zawsze był wierny piosence morskiej. Płyta „By The Waters” zawiera bowiem niemal wyłącznie tradycyjny repertuar gospel. Z grup dobrze przygotowanych wokalnie warto wymienić The Pioruners. Ich aranżacje cechuje podział na głosy, ale też często ciekawe elementy humorystyczne.
    Inna grupa to zespoły na pograniczu piosenki morskiej i folk-rocka. Mieszczą się w nim wspomniani już Krewni i Znajomi Królika (nowe teksty coraz dalej odchodzą w głąb lądu), czy też zespół Smugglers. Smugglersi przekształcili się swego czasu w zespół Szela i muszę przyznać że jest to mój ulubiony folk-rockowy zespół. Płyta (właściwie chyba tylko kaseta) „Pani Pana zabiła…” to według mnie majstersztyk. Polecam gorąco tym, którzy nie znają. Obecnie zespół Smugglers pojawia się znów na festiwalach, latem wspominali coś o nowej płycie. Jeśli mowa o folk-rockowcach nie może zabraknąć białostockiego The Bumpers. Ich peierwsza kaseta „Jadziem do Irlandii” jest w dystrybucji Folk Time’u, kaseta „…a żywo!” to efemeryda, a płyty koncertowej „Wiecznie Zielone” nie można w ogóle znaleźć. Tak czy owak Bumpersi łączą w sobie najlepsze cechy naszych zespołów żeglarskich z energią Pogues, nostalgią Ukrainians i swobodą Louis Attaque. Do bardziej znanych należy też formacja ex-Mechanika (mowa o zespole Mechanicy Shanty) Sławka Klupsia, o tajemniczej nazwie Atlantyda.
    Jest też kilka zespołów, które bazują na własnych pomysłach. Mimo to ich brzmienie przywodzi na myśl właśnie folk. Mowa tu o choćby o grupie Mietek Folk (nazwa co nieco sugeruje), czyli szantowym odpowiedniku Running Wild, czy też EKT Gdynia. Ten drugi zespół nawiązuje jednak niekiedy do cudzych pomysłów. Ostatnio (no może nie tak ostatnio) do tego nurtu dołączył też zespół Orkiestra Dni Naszych.
    Ostatnia kategoria, przyznam że nie moja ulubiona, to tzw. szanty szuwarowo-bagienne. Ojcem tego terminu jest gruru tych właśnie piosenek Mirek „Kowal” Kowalewski z zespołu Zejman i Garkumpel (kolejna nazwa która może się folkowo kojarzyć). Szanty szuwarowo-bagienne to piosenki żeglarskie znad jezior, rzek i innych zbiorników wodnych po których pływa się w różnego rodzaju łódkach. Zazwyczaj opowiadają o rejsach po Mazurach, żeglarskich imprezach i innych ciekawych aspektach żeglarskiego życia.

    Podsumowując: w przypadku zespołów szantowych bardzo często mamy do czynienia z muzyką celtycką. Poza tym sam „maritime folk” to nic innego jak kolejna gałąź rozłożystego drzewa muzyki folkowej. Już tradycją staje się, że „Folkowe Drogi” ukazują jedynie wierzchołek góry lodowej. Być może do tematu pieśni morskich jeszcze wrócimy, na razie mamy za sobą tylko polskie szanty…

    Taclem

  • Folkowe Drogi : Punk Rock

    Podobnie jak w przypadku muzyki rockowej, tak i w przypadku punka mamy do czynienia z częstym łączeniem tej stylistyki z folkiem. Otrzymaliśmy również gatunek zwany punkfolkiem. Jego ramy są jednak niezbyt wyraźnie określone, z jednej strony łatwo zaakceptować bałaganiarską muzykę The Pogues, czy nagrania Levellersów jako połączenie muzyki folkowej z punkiem, z drugiej zaś mianem punkfolkowej określano np. debiutancki album Spirit of the West, ostry pod względem tekstowym, ale zupełnie akustyczny.
    Na początku lat 90-tych spotkałem się z teorią jednego z socjologów badających fenomen festiwalu w Jarocinie, która dawała do zrozumienia, że taniec pogo związany z muzyką punk to nic innego jak współczesna odmiana rytualnych tańców plemiennych. Głównie chodziło tu o specyficzny trans i poczucie ekstazy związane z grupową zabawą. Nie wiem jak wiele prawdy jest w tej teorii, potwierdza ją jednak popularność na scenie punk muzyki reggae (zwłaszcza roots). Transowe rytmy bliskie są jak się okazuje punkowej publiczności.
    W przypadku folka, to powiązań można szukać gdzie indziej. Tradycja folkowej ballady robotniczej ma na Wyspach Brytyjskich (nie tylko oczywiście) głębokie tradycje. Dlatego też subkultura wywodząca się z środowisk proletariackich stała się w pewnym sensie spadkobiercami Ewana McColla czy Pete’a Seegera.
    Związki muzyki punk z folkiem sięgają niemal początków tego stylu. Już zespół The Clash sięgał do muzyki tradycyjnej (utwór „English Civil War” ma linię melodyczną z „Whem Johnny Come Marching Home, a ich własny utwór „Loose Your Skin” – z gościnnym udziałem nieznanej mi wokalistki ma folkowy – wręcz pubowy – charakter). Z reszta Joe Stummer został po latach producentem i przez krótki czas wokalistą The Pogues.
    Jednak w przypadku punk rocka na niewiele zda nam się chronologia. Wiadomo że muzyka ta pozostaje w dość głębokim undergroundzie, niekiedy tylko wychylając się na zewnątrz. Nie zmieniła się wiele od czasów gdy zespół Sex Pistols wydał płytę „Never Mind The Ballocks”. Dlatego pozostanę raczej przy zespołach i ich nagraniach, nie przejmując się zbytnio przeskokami czasowymi.
    Zacznijmy od najbardziej celtyckiej z punkowych kapel. Chodzi mi o bostoński zespół Dropkick Murphys. Zespół gra radosnego punkrocka i oi, ale sporą część ich repertuaru to piosenki irlandzkie i szkockie. Można sobie posłuchać skocznych, radosnych wersji „Finnegan’s Wake”, czy innych standardów folkowych. W instrumentarium poza gitarami i zwykła rockową sekcją rytmiczną mają chłopaki skrzypki czasem dudy. Mocną stroną zespołu są covery, grają utwory zarówno The Clash, Cock Sparrer, jak i The Pogues. Nagrali również utwór („Vengeance” z repertuaru The Nips) z gościnnym udziałem Shane’a MacGowana’a. Podobno koncerty grupy są niesamowite.
    Zespołem, który bardzo kojarzy się z Myrphysami najbardziej, to The Real Mackenzies. Największe wrażenia robią nagrania koncertowe. Punk-folkowy czad z dudami, kawałki takie ja „Loch Lomond” czy „My Bonnie” nabierają zupełnie innego wyrazu. To naprawdę świetna muzyka, pod warunkiem że nasze uszy są w stanie znieść jazgot ich gitar.
    Oba zespoły mimo iż pochodzą Zza Wielkiej Wody dumnie obnoszą się ze swoją celtyckością, MacKenzies biegają często podczas występów w kiltach. To dość charakterystyczne dla irlandzkich i szkockich środowisk emigranckich, są nawet bardziej celtyccy od swych kuzynów z Zielonej Wyspy i Górzystej Krainy. Ale nie o poetyckich metaforach ma być ten artykuł.
    Scena londyńska, która wydała choćby taki zespół jak The Pogues, może poszczycić się także mniej znanymi zespołami. Ze sceny punkfolkowej wywodzi się grupa Under The Gun. Wbrew pozorom jest ona w Polsce dość dobrze znana, kilkakrotnie grali u nas koncerty, ich wydawnictwa są do nabycia na niemal każdym stoisku z muzyką punkową (mowa o wydawnictwach niezależnych). Zespół przechodził spore perturbacje ze składem i w rezultacie powstała na jego bazie grupa Tofu Love Frogs, która z tego co wiem nie pała sympatią do Under The Gun. Tofu również grali w Polsce i przyznam że są bardziej folkowi od UTG. Ostatnie występy Tofu pokazywano nawet w telewizyjnej Dwójce (razem z Deaf Sheppard i jakimś naszym zespołem góralskim, ale głowy nie dam czy Trebunie-Tutki). Tak czy owak – polecam obie grupy, w przypadku UTG zwłaszcza utwór „Sons of Witches”.
    Nie tylko Amerykanie i Brytyjczycy kombinują z kolaboracją w dziedzinie punka i folka. Szwedzi z Tequila Girls również radzą sobie świetnie. Zespół ma na koncie (a jakże!) trasy po Polsce i kilka zapowiedzianych koncertów w Słupsku, z których żaden się nie odbył. Dlatego też swoją koncertową płytkę nazwali po prostu „Slupsk”. Wydane w Polsce na kasecie pierwsze demo zespołu to najbardziej folkowa z ich pozycji. Zawiera m.in. „Raggle Taggle Gypsy”. W ogóle całość bardzo kojarzy się z The Levellers. Mówię o stylistyce, nie jakiejś dosłownej inspiracji. Ostatnia płyta – „Mind Tripper” jest bardziej rockowa, lecz utwory nie zatraciły charakterystycznego dla Tequilli folkowego smaczku.
    Brytyjczykami, przynajmniej z narodowości są członkowie The Ukrainians. Wcześniej część z nich grała w Wedding Present, jednak Peter Solovka zorientował się, że jego nazwisko różni się trochę od innych brytyjskich nazwisk. Odkrył muzykę i kulturę Ukrainy (i Rosji) i przełożył ją na język muzyki. Na koncert w Kijowie przyszło więcej osób niż na Michaela Jakcsona. Kiedy grali w gdańskiej „Kwadratowej” omal nie dostałem odwodnienia organizmu (z powodu szaleństw pod sceną, choć wentylacja w tym klubie to zupełnie inna sprawa). Ogólnie muzyka bardzo energetyczna, lub nostalgiczna zależnie do utworu. Zespół obecnie praktycznie nie istnieje, choć ukazało się ostatnio wydawnictwo koncertowe, ma ono charakter przekrojowy.
    No i w końcu czas na Francuzów z Louis Attaque. Z mieszanką awangardowego rocka, folka i punkowej werwy wdarli się na francuskie listy przebojów. Nie siedzieli tam zbyt długo, lecz na tyle, by można było zwrócić uwagę na ciekawą muzę jaką prezentują. O samym zespole wiadomo mi na razie niewiele, ale pewnie jeszcze coś o nim pojawi się kiedyś na tych stronach. Aha, jeden z ich utworów wykonuje polski zespół The Bumpers.
    Co do polskich zespołów, to schedę po The Pogues dzierżą na pewno The Bumpers i Jak Wolność To Wolność, oraz w pewnym stopniu formacja Szwagierkolaska. Jednaj w środowisku punkowym też czają się zespoły sięgające w stronę folka. Podejrzewam że pierwszą taką próbą był utwór „Woda Woda Woda” grupy Sex Bomba inspirowany przez „Podmoskiewskije Wiecziera”. Dziś mamy więcej takich grup, zwłaszcza związane ze sceną pilską zespoły Alians, Świat Czarownic, INRI czy Globtroter. Kilka innych wykorzystuje elementy folkowe sporadycznie, jak np. Pidżama Porno („Do nieba wzięci”) czy Kremlowskie Kuranty.
    Niektóre z zespołów punkowo – folkowych zasługują na szersze omówienie, dlatego też powrócę do nich przy okazji pisania kolejnych odcinków „Folkowych Dróg”.

    Taclem

    Folkowe Drogi : Rock

    Związki folku z muzyką rockową są dość oczywiste i nie trzeba wyjaśniać na czym polegają. Mamy przecież gatunek nazywany folkrockiem (choć nie mamy opracowanej jednoznacznej pisowni – stąd niekiedy „folk rock” lub „folk-rock”), oraz jego mutacje (choćby „rock’n’reel” czy „folk’n’roll”). Choć gatunek ten powstał w Stanach Zjednoczonych, szybko przyjął się na kontynencie europejskim. Za sprawą zespołów takich jak Fairport Convention czy Albion Band zyskał lokalny charakter i koloryt. Wielu artystów rockowych zainteresowało się ta muzyką, tworząc nową modę, początkowo na rockowe interpretacje utworów tradycyjnych, później zaś na świadome tworzenie muzyki nawiązującej do folku. Nie wprowadzam rozróżniania na muzykę pop i rock, gdyż granice są niekiedy bardzo zatarte.
    Jedną z pierwszych postaci rockowego światka sięgającą po muzykę folkową był sam król rocka – Elvis Presley. Zdarzało mu się wykonywać, zwłaszcza we wczesnych latach kariery estradowej, amerykańskie „folk songs”. Późniejsze lata króla są jednak z naszego punktu widzenia stracone. Mówiąc o wczesnych latach muzyki rockowej warto wspomnieć o hicie jakim była „La Bamba” – rockowa wersja meksykańskiej piosenki ludowej w wykonaniu Richie’go Valensa. W Europie po folk sięgnęli bardzo wcześnie The Beatles. Wśród nagrań zarejestrowanych w etapie poprzedzającym debiutancki album „Please Please Me” była szkocka pieśń „My Bonnie”. Wiele lat później na płycie „Let It Be” znalazła się w formie żartu przeróbka liverpoolskiej pieśni „Maggie May”. Jeszcze później, sam Paul McCartney nagrał z towarzyszeniem szkockich dudziarzy kolejny utwór. Było to „Mull of Kentyre”.
    Warto też wspomnieć o wielkim przeboju The Animals „The House Of The Rising Sun”, który jest amerykańską pieśnią folkową. Na gruncie amerykańskim znaczącą postacią był rzecz jasna Bob Dylan, jego osiągnięcia zarówno na gruncie folkowym, jak i rockowym są tak znaczne, że można by się długo spierać o przynależność artysty do któregoś z tych nurtów. Można powiedzieć, że działający z nim The Band to początek ery folkrocka. Podobnie trudno jest jednoznacznie sklasyfikować Joan Baez. Wokalistka zaczynająca od repertuaru tradycyjnego, wykonywanego przy akompaniamencie gitary, niejednokrotnie sięgała w później po rockowy repertuar, choć może nie aż tak bardzo, jak Bob Dylan.
    W latach 70-tych muzyka folkowa bynajmniej nie opuściła nurtu rockowego. Już wówczas inspiracje muzyką dawną i ludową wykazywał Ritchie Blackmore. Na płytach Deep Purple pojawiały się miniaturki i motywy ludowe. Choćby słynne „Greensleaves”. Na scenę wkracza też zespół Jethro Tull. Zaczarowany flet Andersona nie zawsze musi kojarzyć się z folkiem, ale co najmniej dwa albumy („Heavy Horses” i „Songs From The Wood”) zawierają świadome nawiązania do muzyki folkowej.
    W Polsce w tym czasie mieliśmy również kilka próbek łączenia folka z rockiem. Poza góralsko-rockowymi Skaldami mieliśmy Grupę Skifflową No To Co (która ze skiffle miała niewiele wspólnego), próbującą swych sił w folkrocku i zespół Dwa Plus Jeden, któremu najbliżej chyba do rockowego etapu Fairport Convention. Ten ostatni zespół nagrał zresztą doskonałą płytę (początkowo była to muzyczna ilustracja do spektaklu TV) „Irlandzki Tancerz”. Stare wiersze irlandzkie w przekładzie Ernesta Brylla i Małgorzaty Goraj posłużyły za bazę do utkania pięknej opowieści o Zielonej Wyspie. Jeszcze na płycie „Wyspa Dzieci” pobrzmiewają niekiedy irlandzkie echa. Ernest Bryll we współpracy z Katarzyną Gartner stworzył też przepiękny projekt zatytułowany „Na szkle malowane”, w którym brali udział niemal wszyscy liczący się wówczas artyści (Niemen, Rodowicz, Trubadurzy, Sipińska i wielu innych). Maryla Rodowicz do dziś swój wczesny etap kariery nazywa folkowym, niestety dzisiejszy biesiadny wizerunek artystki psuje w mej opinii magię tej nazwy. Nie daj Bóg byśmy otrzymali „Maryle Folkową”. Także inne zespoły romansowały z folkiem: Czerwone Gitary (utwór „Hosa-Dyna” na czwórce z 1966 roku), Breakout („Płonąca stodoła”), Niebiesko-Czarni (utwory inspirowane niekiedy folkiem), czy Czerwono-Czarni z Michajem Burano (kilka uroczych cygańskich melodii). Jak się więc okazuje nie byliśmy aż takim pustkowiem w dziedzinie muzyki folk.
    Nieco inne podejście do mieszania folku z innymi gatunkami zaprezentował Mike Oldfield. Mimo iż wcześniej wraz z siostrą grał tradycyjną muzykę folkowa, nie można go uznać za muzyka folkowego. Jednak w jego muzyka często sięga po motywy nie tylko celtyckie, choć ta muzyka wydaje się być mu najbliższa. W najsłynniejszym „Tubular Bells” grali z nim m.in. The Chieftains, a Maggie Rilley znana jest również na scenie folkowej. Muzyce celtyckiej jest zresztą poświęcony niemal w całości album „Voyager”.
    Koniec lat 70-tych to eksplozja punk rocka. Jednak związki tej żywiołowej muzyki z folkiem zostaną omówione w osobnym artykule.
    Również nurt new romantic nie oparł się muzyce folkowej. Okładkę płyty „Lament” grupy Ultravox zdobi cromlech, a płyta zawiera gaelicką pieśń. Lider tego zespołu – Midge Ure – na swej solowej płycie „Breathe” dał wyraz jeszcze większej fascynacji dźwiękami ze świata Celtów.
    W latach 80-tych mamy sporo odwołań do muzyki folkowej. Przyczynił się do tego m.in. zespół
    Clannad, którego popularność zaczyna się w pierwszej połowie lat 80. To właśnie na ich płycie (album „Macalla”) pojawił się gościnnie wokalista U2 – Bono. Jak sam opowiada jechał samochodem, kiedy usłyszał w radio utwór „Theme From The Harry’s Game”. Anielski głos Maire Brennan sprawił że musiał zjechać na pobocze do czasu kiedy utwór się nie skończył. Zauroczenie to zaowocowało duetem z Maire w piosence „In The Lifetime” na wspomnianej wyżej płycie. Bono kilkakrotnie jeszcze otarł się o folk, choć U2 zazwyczaj nie jest identyfikowane z tym gatunkiem. Na licznych bootlegach koncertowych zdarza się czasem utwór „Springhill Mining Disaster”. Bono wkłada w ta pieśń tyle ekspresji… poza tym to niezwykła piosenka. Na koncertach zdarza się też że Larry Mullen zaczyna śpiewać, fanom udało się zarejestrować takie hity jak „The Wild Rover”, „Whiskey in the Jar”, czy „Dirty Old Town”. Ale to tylko bootlegi.
    Wracając na chwilę do Clannad, na kilku płytach zespołu zagrał znany saksofonista Mel Collins, którego fani muzyki King Crimson na pewno kojarzą z karmazynową muzyką.
    Coraz większa ilość wokalistów z kręgu muzyki rockowej i popowej sięgała po folkowe środki wyrazu. Niektórzy zdecydowanie jak Bob Geldof, czy The Waterboys, inni mniej, jak Tanita Tikaram (utwór „Good Tradition”), czy zespół James. Pojawiło się też wielu artystów korzystających z orientalizmów, jak choćby Ofra Haza. Dziś jednak nieliczni tylko ich pamiętają.
    Należy wspomnieć, że w tym samym czasie funkcjonowała już bardzo prężna scena folkorockowa z takimi zespołami jak The Pogues czy nieco później The Levellers, które to zespoły wchodziły na listy przebojów konkurując z wykonawcami rockowymi.
    Osobną sprawą jest współpraca z muzykami folkowymi. Takich przykładów również mamy sporo. Mark Knopfler, jeszcze grając w Dire Straits nagrywał również muzykę do filmów. Przy ścieżce dźwiękowej do filmu „Cal” (dramat osadzony w Irlandii Północnej) współpracował z nim znakomity dudziarz Liam O’Flynn. Naprawdę polecam tę muzykę. Zresztą Knopfler zaśpiewał gościnnie na płycie „Long Black Veil” The Chieftains (w utworze „Lily Of The West”). Zresztą muzycy rzeczonego zespołu wspierali go na solowej płycie zatytułowanej „Golden Heart”.
    Gdyby zacząć wymieniać wszystkich wykonawców, którzy pojawili się gościnnie na płytach The Chieftains, lub którzy gościli ich na swoich albumach, starczyłoby materiału na co najmniej jeden taki artykuł. Skupiając się tylko na rockowych wykonawcach możemy zacząć od wspomnianej już płyty „Long Black Veil” – tam udało się Chieftainsom zgromadzić najwięcej rockowych gwiazd. Sting śpiewający gaelicki refren i angielskie zwrotki w „Mo Ghile Mear” to niebywały fenomen. Zresztą to świetny utwór. Sting and The Chieftains pojawili się również na płycie „Tower of Songs – Tribute To Leonard Cohen” (w utworze „Sisters of Mercy”). Ry Cooder (odpowiedzialny ostatnio w dużej mierze za sukces Buena Vista Social Club) pojawia się w „Dunmore Lassies”, Sinead O’Connor w piosence „He Moved Through the Fair”. Ta irlandzka piosenkarka niejednokrotnie współpracowała z Chieftainsami i robi to nadal (choćby płyta „Tears Of Stone” The Chieftains, czy ścieżki dźwiękowe takich filmów jak „Long Journey Home” czy „Michael Collins”), zaś na koncertach wykonuje piękną irlandzką „rebel song” pt. „Irish Streets & Irish Laws”. Współpracowała również z Afro Celt Sound System. Największym zaskoczeniem byli dla mnie: dinozaur rocka, bardzo popularny ostatnio Tom Jones, oraz wokalista The Rolling Stones – Mick Jagger (w „Rocky Road To Dublin” pobrzmiewa słynny riff z „Satisfaction”). Na jednej z solowych płyt tego artysty również pojawia się utwór folkowy, nie pomnę jednak co to było. Zapewniam że to nie wszyscy artyści kolaborujący z Chieftainsami.
    Wróćmy na chwilę na nasze podwórko. Tu muzyka folkrockowa zdaje się ożywać, mam nadzieję że nie popadnie w stagnację, bądź nie wyprodukuje serii wtórnych produktów, jak ma to miejsce na scenie muzyki pop. Folkrockowe aranżacje pojawiają się na obu częściach „Taty Kazika” grupy Kult (z reszta zespołowi zdarzyło się „folkować” – posłuchajcie choćby utworu „Ręce do góry”). Zarówno studyjnie jak i koncertowo bardzo często pokazuje swe folkowe oblicze VooVoo. Również Szwagierkolaska mimo że jest zespołem folkrockowym składa się z muzyków najogólniej mówiąc rockowych. Warto też wspomnieć o folkowych elementach w piosenkach Anny Marii Jopek, Sixteen, czy też płycie „Oj Dana Da” Grzegorza z Ciechowa. Podobnie z działalnością folkowców z krwi i kości – mówię o Trebuniach-Tutkach – z zespołami i wykonawcami spoza folkowego światka. Z kolei barw góralskiego rocka broni zespół De Press.

    Folkowych wycieczek jest dużo więcej, na pewno pominąłem kilka ważnych, czekam więc na uwagi, być może powstanie druga część artykułu o muzykach rockowych.

    Taclem

    Folkowe Drogi

    Cykl artykułów zatytułowany „Folkowe drogi” ma za zadanie przedstawić artystów z różnych gatunkowo krańców muzycznego świata, którzy zdecydowali się sięgnąć po nowe środki wyrazu w postaci muzyki folkowej. Postaram się odróżnić ich od folkowców sięgających do innych nurtów. Z czasem powinno zmienić się w to w przewodnik po folkowych wycieczkach „niefolkowych” wykonawców.

    Taclem

    Dorsa „The Banks of Red Roses”

    Singielek „The Banks of Red Roses” irlandzkiej grupy Dorsa, to debiut fonograficzny zespołu. Tylko dwa utwory, tytułowa piosenka i wiązanka tańców – „Silver Slipper Set”. A jednak pozwala nam to spojrzeć na grupę ciekawą, która pewnie jeszcze pokaże co potrafi.

    Jako że zespół tworzą muzycy już dość doświadczeni, to możemu oczekiwać, że wktórce usłyszymy o nich coś więcej. Gitarzysta Paul Meehan grał m.in. w grupie North Cregg, akompaniował też Paddy’emu Keennanowi. Martin Quinn – akordeonista, uczestniczył m.in. w nagrywaniu płyt Paula Bradley’a i Josephine Keegan. Tiarnán Ó Duinnchinn, grający na uilleann pipes i whistles (co doskonale słychać w „Silver Slipper Set”) grał z Paddy Keenanem, John’em Rooney’em i z Kathryn Tickell. Paul Bradley przed założeniem grupy Dorsa nagrał autorski album „Atlantic Roar”. Śpiewająca tytułową piosenkę Stephanie Makem (jej wujkiem jest legendarny Tommy Makem) jest odkryciem grupy, śpiewałą wcześniej trochę na potrzeby audycji radiowych o muzyce irlandzkiej.

    W oczekiwaniu na pełny album jeszcze kilka razy przepuszcze sobie ten singielek.

    Taclem

    Dni wielkich żaglowców – Cutty Sark 2003

    Jak duchy tu przybyły, żagli pełen cały świat
    Owiane tajemnicą, skrzydła ich wypełnił wiatr
    Ten świeży wiatr poranny, co wilgocią smaga twarz,
    Cudownie jest znów ujrzeć jak płyną, płyną w dal.

    Dorota Potoręcka „Dzień Wielkich Żaglowców”

    Gdynię całkiem słusznie obwołano żeglarską stolicą Polski. Zlot żaglowców, w dniach 19-22 lipca, związany z rozpoczęciem regat Cutty Sark Tall Ships’ Races był największym jak dotąd tego typu zlotem w kraju. Jeszcze nigdy nie było u nas imprezy, na którą przybyłoby tak wiele spośród największych żaglowców świata.
    Cutty Sark zawitał tym razem do Polski po raz czwarty. Warto wspomnieć, że przygotowania do tego olbrzymiego wydarzenia zajęły organizatorom (Sail Training Association Poland) pięć lat. Zgodnie z tym, co można było przeczytać w folderze reklamowym, zlot żaglowców w Gdyni był największą imprezą na Wybrzeżu. Przypuszczam, że jest w tym sporo racji, bo będąc tam przez trzy dni miałem okazję zaobserwować kilkadziesiąt tysięcy ludzi odwiedzających statki, korzystających z wielu stoisk handlowych i gastronomicznych, no i oczywiście słuchających morskiej muzyki.
    A morska muzyka pojawia się niemal wszędzie tam, gdzie docierają żeglarze. Popularnie mówi się o niej „szanty” i przyjęło się już, że polskim terminem „szanty” określa się wszystko, co z żeglowaniem ma coś wspólnego, choć przecież oryginalne anglosaskie „shanties” były przede wszystkim pieśniami pracy, wykonywanymi w większości a capella. Dziś scena szantowa w Polsce jest ewenementem na skalę światową – mamy sporo zespołów reprezentujących bardzo różne nurty i style w obrębie szant.
    Bałtycki Festiwal Piosenki Morskiej odbywa się w Gdyni co roku, zwykle w czerwcu, lecz tym razem organizatorzy postanowili przesunąć go właśnie na czas zlotu żaglowców. Korzyść z tego taka, że zamiast dwóch mniejszych imprez otrzymaliśmy jedną, o rozmiarach naprawdę imponujących. Każdego roku na festiwal zapraszano czołówkę znanych wykonawców – w większości te same nazwiska. Tym razem jednak było inaczej – poza znanymi i popularnymi artystami można było posłuchać wielu zespołów „na dorobku”. To duży plus tegorocznej edycji. Miejmy nadzieję, że w przyszłości zostanie ta formuła zachowana.
    Festiwal rozpoczął się 19 lipca, a więc w sobotę, i trwał do poniedziałku, kiedy to Gdynia pożegnała wielkie żeglowce. Miejscem, w którym ustawiono szantową scenę było Nabrzeże Prezydenta, tuż obok wielkich i wspaniałych statków cumujących wówczas w Gdyni. Sobotnie popołudnie wypełniły zespoły takie jak Atlantyda, Orkiestra Samanta, Segras, Yank Skippers, czy Mietek Folk. Pokazały one zarówno bardziej folkowe w brzmieniu piosenki (Alantyda i Yank Skippers mają w repertuarze sporo przeróbek piosenek irlandzkich), niekiedy nawet folkrockowe (Orkiestra Samanta), a także śpiew a capella (Segras) i współczesne piosenki morskie (niemal cały repertuar grupy Mietek Folk i poszczególne utwory reszty wykonawców). Mimo palącego słońca wiele osób zatrzymało się na dłużej na tym morskim festynie. Odchodzono o godzinie 18., z zawodem, że tak szybko się skończył. Powodem były atrakcje, które przygotowało na ten dzień miasto – szanty nie mogły przecież konkurować z głównym wydarzeniem tego wieczoru, występującym na Skwerze Kościuszki zespołem Blue Cafe. Nie wiem, jak występ ten wyglądał. Siedziałem wówczas w domu, przygotowując się do maratonu szantowego, który miał odbyć się następnego dnia.
    W niedzielę koncerty zaplanowano od godziny 11. Z zapowiedzi wynikało, że dzień ten będzie najciekawszym spośród całej imprezy. Zakończenie koncertów planowano na godzinę 1. w nocy, co daje łącznie czternaście godzin grania! Przyznam, że na tak długim koncercie szantowym jeszcze nigdy nie byłem. Rozpoczęły kapele startujące w przeglądzie oraz zespoły artystyczne z załóg statków. Te ostatnie przygotowały nie tylko występy muzyczne, ale też różne inne formy aktywności scenicznej. Żeglarz z jachtu francuskiego zaprezentował świetną choreografię walki z użyciem drewnianego miecza, zaś ciemnoskórzy marynarze z południowych wód stworzyli kilkudziesięcioosobowy zespół taneczny, bawiąc wszystkich wesołymi interpretacjami dyskotekowych tańców (było to dość widowiskowe, choć muzycznie zapachniało nieco tandetą).
    Spośród zespołów konkursowych największe zainteresowanie wzbudziły Orkiestra Samanta, Róża Wiatrów i Stary Szmugler. Pierwsza z tych grup powoli zdobywa coraz większą popularność, rok temu nagrała płytę, a dziś jest zapraszana na większość ważnych festiwali. Żywiołowe wykonanie piosenki „Skrzypek” (z tradycyjną melodią bretońską) to jeden z najlepszych momentów części konkursowej. Świetnie wypadł też kawałek „Abordaż” – spodziewam się, że Róża Wiatrów będzie miała na swoim koncie porządny żeglarski przebój. Zespół ten zagrał fragment irlandzkiego utworu „Star of the County Down” i właśnie taka mieszanka piosenek współczesnych z lekko irlandzkim brzmieniem zapanowała na scenie podczas ich występu. Natomiast Stary Szmugler wystąpił z bardzo folkowym instrumentarium, z tin whistles i irlandzkim bodhranem. Wspierała się też gitarą i akustycznym basem. Ciekawostką było wykonanie przez nich żeglarskiego standardu „Cztery piwka” (autorstwa obecnego na festiwalu Jerzego Porębskiego) w wersji zaaranżowanej na amerykańskie cajun.
    Co ciekawe, większość występujących zespołów, zarówno gości jak i konkursowiczów, zaczyna koncerty od kompozycji instrumentalnej – zazwyczaj czymś irlandzkim lub szkockim. Podejrzewam, że pozwala to dobrze ustawić instrumenty i jest ukłonem w kierunku akustyków. Z drugiej strony stało się ciekawym festiwalowym obyczajem. W Gdyni zespołów było sporo, ale nie powtarzały się takie same instrumentalne frazy!
    Niedzielny koncert wieczorny otworzyła jedna z najbardziej znanych grup szantowych w Polsce, zespół Stare Dzwony. Marek Szurawski, Jerzy Porębski, Ryszard Muzaj i Andrzej Korycki – cztery osobowości. Każdy z nich nagrywał solowe płyty, często solo występują. Jednak kiedy wchodzą na scenę jako Stare Dzwony najczęściej dominuje tradycyjna marynarska pieśń pracy. Aranżacje Szurawskiego oscylują ostatnio wokół ciekawego eksperymentu. Podobnie jak wielonarodowe załogi na wielkich żaglowcach śpiewały niekiedy różne wersje językowe tych samych piosenek, tak w przypadku Starych Dzwonów coraz częściej mamy do czynienia z polsko-angielskimi tekstami szant. Zazwyczaj wygląda to tak, że zaśpiewy są po polsku i towarzyszy im chóralny refren po angielsku. Publiczności taka zabawa musi się podobać, bo zwykle dzielnie śpiewa z wykonawcami. Poza pieśniami pracy ze sceny zabrzmiało kilka autorskich piosenek Muzaja i Porębskiego, a Korycki zaintonował słynne „Mewy”. Zespół zebrał rzęsiste brawa.
    Po nim na scenie zainstalował się jeden z najbardziej folkowych zespołów na scenie szantowej – wspomniana już przy okazji koncertu sobotniego Atlantyda. Piosenki takie jak „Marco Polo” czy „Stara latarnia” Sławomir Klupś śpiewał już ze swoim poprzednim zespołem – Mechanicy Shanty. W Atlantydzie brzmią nieco inaczej, ale doskonale komponują się z nowymi piosenkami, których też nie zabrakło. Występ Atlantydy nieoczekiwanie przerwano, gdyż musiało odbyć się wręczenie nagród w konkurencjach żeglarskich, które już w sobotę odbywały się na terenie Zatoki Gdańskiej. Atlantyda zapowiedziała jednak, że jeszcze tego dnia powróci i rzeczywiście grała jeszcze wieczorem, wabiąc pod scenę wielu sympatyków żeglarskiego śpiewania.
    Po wręczeniu nagród na scenie pojawiło się tak wiele zespołów, że wręcz trudno było wszystkie spamiętać. W ciągu dnia zagrali jeszcze konkursowicze, tym razem w mniej okrojonym repertuarze (nie tylko konkursowym). Wśród wartych wymienienia występów na pewno był koncert grupy Yank Skippers, ktorej frontman, zwany popularnie Bongosem, ma niesamowity dar nawiązywania kontaktu z publicznością. Również zespół Perły i Łotry zabrzmiał bardzo dobrze, potwierdzając fakt, iż jest jedną z najlepszych kapel śpiewających szanty a capella. Jako że w repertuarze ma wiele przeróbek szant bretońskich, to sięgał po nie często. W jego wersjach piosenki te wciąż posiadają charakterystyczną dla francuskiego języka melodykę – wychodzi tu świetnie i jest niewątpliwym atutem grupy.
    Jedną z głównych atrakcji wieczoru był występ kolejnej legendy szantowej sceny – zespołu Smugglers. Grupa ta, definiująca swoją muzykę jako morski folk-rock, była pierwszą kapelą na scenie żeglarskiej, która odważyła się użyć perkusji. Wczesne piosenki Smugglersów powstawały pod sporym wpływem brytyjskich zespołów folkrockowych takich jak The Albion Band czy Fairport Convention. Sporo tu także nawiązań do muzyki irlandzkiej. W ostatnich czasach zespół bawi się głównie aranżami, czasem sięga po tradycyjne szanty, innym razem po jakieś archiwalne piosenki morskie. Daje to niezłe efekty, czego przykładem może być smugglersowa wersja „Portu” Krzysztofa Klenczona. Niedzielny koncert rzeczywiście skończył się około godziny 1. w nocy. A przecież nie był to jeszcze koniec festiwalu. W poniedziałek, gdy żaglowce odpływały, publiczność koncertowa wyraźnie się przerzedziła, ale pod wieczór znów zapełniło się pod sceną.
    Warto było na te dni pojawić się w Gdyni. Wypłynięcie żaglowców na Zatokę i obserwowanie, jak idą pod pełnymi żaglami to nie lada gratka. Najlepiej na tym wyszli wszyscy wyposażeni w dobre lornetki, gdyż większe statki stawiały żagle dość daleko od brzegu. Najważniejsze, by powróciły. Z muzyką.

    Taclem
    Materiał ukazał się w czasopiśmie „Gadki z Chatki” nr 47

    Page 285 of 285

    Powered by WordPress & Theme by Anders Norén