Wolfstone to doskonały przykład tzw. celtyckiego rocka. Zespół nie stroni ani od orkiestrowych brzmień, ani od tradycyjnej muzyki. Niekiedy można uznać że zapuszcza się w rejony art-rockowe.
Debiutancki album „Unleashed” daje nam niezłe pojęcie o tym co zespół grał na początku swej muzycznej kariery.
Płyta jest nieco dziwna, niepokojąca. Otwiera ją urocza piosenka „Cleveland Park”, przechodząca w tanecznego jiga. Jednak o klimacie całości krążka decydują pejzaże klawiszowe. Zbliżają one muzykę Wolfstone do… new romantic. Nie mamy tu co prawda charakterystycznego beatu, ale wlaśnie w takie rejony zdają się oscylować zainteresowania muzyków. Sprawia to że piosenka np. „The Silver Spear” wydaje się być bardzo mistyczna, eteryczna. Można się zastanawiać, czy inspiracją dla brzmienia Wolfstone nie była muzyka new age.
Niestety nie najlepiej wypadają wczesne autorskie kompozycje Wolfstone, takie jak „Song for Yesterday”, czy „A Hard Heart”. Razi nieco ich monotonnia, zwłaszcza wokalista Ivan Drever stara się momentami oddać swoim śpiewem zbyt wiele uczuć. Wolfstone zbliża się wówczas w rejony penetrowane przez grupe Runrig. Pamiętać jednak należy że to debiutancki album szkockiej formacji, a kolejne, bardziej dojrzałe albumy skutecznie rekompensują niedoskonałość debiutu.
Page 252 of 285
Właściwie to wszystko to, a raczej prawie wszystko już znamy. The Windjammers to australijska kapela wykonująca szanty i morski folk. Zarówno pod względem repertuarum, jak i stylistyki można ich porównać do naszych rodzimych Czterech Refów, momentami też do Mechaników Shanty.
Świetne wykanania „London River”, „Barrett’s Priveteers”, czy „Whip Jamboree” to tylko kilka spośród znanych piosenek wykonywanych przez The Windjammers. Znajdują się tu również piosenki folkowe związane w różny sposób z morzem, że wspomnę tylko „Botany Bay”, czy „Maggie May”.
Muzycy grupy The Windjammers to doświadczeni shantymani, zarówno ich tradycyjne pieśni pracy, jak i morskie piosenki tchną autentyzmem. Zdaję sobie sprawę, że scena szant i morskiego folku w naszym kraju jest jedną z największych na świecie, ale zaskakująco mało dociera do nas płyt zagranicznych z muzyką morską. A przecież dobrych pozycji na świecie też nie brakuje, czego dowodem może być album „Australia Bound”.
The Waterboys – „Too Close to Heaven ” czyli folkblues albo kto zamawiał dziś niebo
Nie wiem co skłoniło Scotta do wydania odrzutów z kilku sesji the Waterboys. Być może znowu, po raz kolejny stara się przewartościować swój żywot, być może chce dać fanom klucz do swej twórczości … Faktem wszak jest niepodważalnym, że Mike to artysta przez duże A. I ta płyta to potwierdza.
Przeczytana w magazynie popkulturalnym (kiedyś rockowym , ba , tylko rockowym) recenzja zmusiła mnie do wydania paru złotych na ten album. I nie żałuję.
Na dziesięć utworów może dwa, może trzy można by sobie darować ale nie powiem które. Każdy czuje to inaczej i takie biadolenie byłoby w przypadku Mike’a po prostu nie w porządku. Płyta jest dobra. Od kilku lat Scott nie rozpieszczał nas swoją nową twórczością ( szkoda, że brak następcy przecudnego albumu solowego ” Bring ‚em all in” ) i obawiam się niestety, że ten stan może jeszcze trochę potrwać, więc cieszmy się z tego co mamy. Dobrze się stało, że Mike wygrzebał stare taśmy , dograł do nich często nawet połowę nowych dźwięków , zremasterował i wypuścił z zaczarowanej klatki jak piękne gołębie.
Mike Scott ( dla mniej wtajemniczonych to 90% the Waterboys ) z reguły zawsze wolał długie , rozimprowizowane kompozycje, w których rodził się Duch Muzyki , coś na kształt magii, takie swobodne jamowanie, kiedy spod palców wymykają się muzyki i przestrzenie. Na tej płycie jest tego wszystkiego pod dostatkiem. Zarówno przepiękne partie skrzypiec w wykonaniu rasowego irlandzkiego druida Wickhama, jak i porażające solówki saxofonu Thistlethwaite’a, to wszystko smakuje jak kolacja we dwoje przy świecach.
Mimo, że the Waterboys dla folka znaczą tylko tyle co „The Fisherman’s Blues” i ” The Room to Roam” razem, to jednak „Too close to Heaven” wnosi nowe wartości ; produkcja na miarę 2001 roku oraz nadzieja na spokojnego folkowego bluesa. Tu upatruję szansy na rozwinięcie formuły the Waterboys. W tym są naprawdę dobrzy !!! W zasadzie nie zdziwiłbym się gdyby teraz nagle zaczęli grywać w klubach bluesowych ( choć w przypadku płyty z lat 1096 – 2001 można powątpiewać kto tak naprawdę stanowi dzisiaj oprócz Mike’a trzon the Waterboys ). Taki sposób grania pokazał niegdyś nam Van Morrison, a ponieważ Mike Scott artystą prawdziwym jest , jego śpiew staje się dla tej muzyki tym czym dla whiskey jest kostka lodu.
Z pewnością do historii przejdą ” Higher in Time ” , „Too close to Heaven” i „Lonesome Old Wind”. Piękne frazy, godne największych , coś z ducha wczesnych Waterboys … ot i cała nowa – stara płyta the Waterboys. Lek na naszą rzeczywistość. Niektóre kompozycje trwają ponad standardowe 3 minuty , mało tego, mają po 5 , 8 a nawet 12 minut. To nie przypadek. Tej muzyki nie puszczą stacje karmiące nas power – playami. To muzyka prywatna.
I niech tam sobie niektórzy narzekają, że country, że blues , że się ciągnie jak spaghetti … sorry ale kto powiedział, że the Waterboys to muzyka taneczna ?
Rzadko zdarzają się na polskim rynku płyty prezentujące wykonawców zza naszej południowej granicy. Vera pochodzi z Czech. Nie gra jednak czeskiej muzyki ludowej. Jak wskazuje tytuł „Queen of Romany” zawiera muzykę cygańską, czy też raczej romską.
Sama muzyka podana jest w sosie nieco popowym, zapewne ma to ułatwić odbiór. Artystce towarzyszy zespół rodzinny.
Jak się okazuje płyta jest swego rodzaju składanką z dwóch pierwszych albumów wykonawczyni – „Rom-pop” i „Kale Kalore”. Zapewne popularność w Europie Zachodniej sprawiła że mamy polską reedycję tej płyty.
Dla wielbicieli muzyki Romów.
W muzyce folkowej rzadko spotykamy się z albumamy typu „Tribute to…”. Tym razem nie dość że dostajemy taką właśnie płytę, to jest to od razu album dwupłytowy. Zawiera on 38 piosenek które napisał, lub z powodzeniem wykonywał Pete Seeger, uznany wykonawca propagator muzyki folkowej zza Wielkiej Wody. Pozycja numer 39 to piosenka „And Still I Am Searching” wykonana przez samego Pete’a, stanowiąca jakby odpowiedź na tytułowy przebój sprzed lat. A hit musiał to być wielki, skoro doczekał się aż dwóch polskich wersji, z czego jednego tłumaczenia dokonała Agnieszka Osiecka.
Płyta to wyjątkowa i to nie tylko dlatego, że poświęcona jest wyjątkowemu człowiekowi. Zebrano na niej również niesamowity zestaw wykonawców, zarówno z kręgów folkowych, muzyki country, jak i muzyki rockowej. Są wśród nich choćby: Tommy Sands w duecie z Dolores Keane, Bruce Cockburn, Billy Bragg w duecie z Elizą Carthy, Cordelia’s Dad, grupa Peter, Paul & Mary, Nanci Griffith, Bruce Springsteen, Roger McGuinn, Judy Collins, Indigo Girls, Dick Gaughan, Tommy Makem i Donovan. Co ciekawsze większość prezentowanych na płycie wersji to nowe nagrania, specjalnie na potrzeby tej publikacji.
Nie będe bisał o samych piosenkach, bo te u nas są w dużej mierze nie znane i trudno tu o konfrontacje z oryginalnymi wykonaniami. Jednak kilka utworów na pewnio wartych jest wspomnienia.
Tytułowy „Where Have All the Flowers Gone?” to niesamowita wersja duetu Tommy Sands i Dolores Keane. Jego znamy choćby z The Sands Family i nagrań solowych, zaś pani Keane to swego czasu podpora grupy De Dannan i również znana solistka. Z kolei Jackson Browne i Bonnie Raitt proponują nam klasyk „Kisses Sweeter Than Wine” w rytmach reagge. Trzeba przyznać że znana wokalistka country – Bonnie – ku mojemu zaskoczeniu radzi sobie w tym kawałku świetnie. Również ciekawostką jest tu chór gospel Sweet Honey in the Rock, który wykonuje utwór „Step by Step” właśnie w formie kanonu gospel. Cordelia’s Dad sięgnęli po tradycyjny „How Can I Keep From Singing”, który Pete spopularyzował na wiele lat przed tym zanim nagrała go Enya. Koncertowe nagranie The Weavers i ich wersji „Wimoweh” jest trochę starsze od tej płyty, ale na pewno bardzo ciekawe. Dick Gaughan w „Waist Deep In The Big Muddy” udowadnia że potrafi wykonać wszystko tak, żeby brzmiało jak jego własny utwór. Nie wiem czy aby na pewno o to w tej płycie chodziło, ale to jedno z ciekawszych wykonań. Na koniec zostawiłem Tommy Makema z klasycznie wykonaną „Over The Hills”, której melodia posłużyła przy tworzeniu klasyka pt. „Foggy Dew”. Utwór ten przypomina też że Pete to również badacz folkoloru i odkrywca wielu ciekawych źródeł muzycznych.
Mam nadzieję że zachęciłem kilka osób do poszukania tej płyty. Na prawdę warto. .
Składanki mają to do siebie, że zawsze patrzę najpierw na wytwórnię i spis wykonawców. Dopiero później płyta ma sznasę wylądować w odtwarzaczu. Tym razem obyło się bez oporów. Greentrax to świetna szkocka wytwórnia, a wielu wykonawców którzy znaleźli się na tej składance znanych jest ze świetnej muzyki. Dotyczy to zarówno trochę starszych, klasycznych wykonawców (The McCalmans, Ian Hardie, Eric Bogle), znanych i uznanych młodych (Coelbeg, Shooglenifty, Seelyhoo, Deaf Shepherd), czy też takich o którym pewnie jeszcze nie raz usłyszymy (Burach, Thulbion).
Conajmniej równie istotne są tu nagrania mniej znanych mi artystów – być może nigdy nie sięgnąłbym po ich płyty gdyby nie ta składanka. Dwupłytowy album wypchany jest po brzegi dobra muzyką.
Można tu posłuchać znanego szkockiego skrzypka Tony’ego McManusa, którego poza audycją Wojciecha Ossowskiego nie dane mi bylo słyszeć. Również nagrania Briana McNeilla znam z „trójkowej” audycji, a utworu „No Gods And Precious Few Heroes” szukałem od kilku lat.
Płyta pełna jest kontrastów, ale świadczy to tylko o dużym wyborze w katalogu wytwórni. Fakt że pieśń „The Terror Time” duetu Janet Russel i Christine Kydd (wykonana a capella, niemal purytańsko) sąsiaduje tu z pokręconymi aranżacjami Shooglenifty (świetny utwór „Venus in Tweeds”) może szokować purystów, ale nie do nich jest raczej adresowany ten krążek.
Oprócz wykonawców, których już tu wymieniłem nie sposób ominąć pięknej ballady „The Summer of ’46” Robina Langa, utworu „Rosie Anderson” grupy Smalltalk, niesamowitych popisów Dougie’go Pincocka, czy zespołu Thulbion grającego bardzo fajnie w stylu typowym dla celidh.
Jak przystało na płytę z muzyką głownie szkocką mamy tu też orkiestry dudziarskie, jednym słowem – dla każdgo coś miłego.
Mocną stroną składanki jest to, że na jej zawartość największy wpływ mieli słuchacze muzyki folkowej. Ta składanka to nic innego jak wybór utworów z najlepiej sprzedających się płyt wytwórni Greentrax. .
Skromnie wydana płytka, o spokojnej szacie graficznej, bez charakterystycznej grubej książeczki zawierającej informacje o wykonawcach nie robi dobrego wrażenia. Jednak jest to wrażenie powierzchowne. Płyta zawiera doskonałą kolekcję 21 utworów instrumentalnych – właśnie tytułowych marszow i tańców szkockich.
Wszystkie utwory zachowano praktycznie w oryginalnej postaci, bez wprowadzania zmian w linii melodycznej czy modyfikacji instrumentalnych. Powoduje to co prawda znaczne – uproszczenie tonacji i sprowadzenie do roli prowadzących instrumentów dud i werbla. W efekcie – w pierwszej chwili posiada się wrażenie ze wszystkie utwory na krążku są identyczne, lecz jest to wrażenie ze wszech miar złudne. Każdy z utworów na płycie jest diametralnie inny – do tego stopnia że nawet trudno je z sobą porównywać. Same podtytuły kolejnych fragmentów zaś stanowią niejako wędrówkę zarówno poprzez geografie – jaki historię Szkocji.
Doskonała płyta, skierowana niestety jednak głównie do pasjonatów tradycyjnej muzyki szkockiej. Krążek ten będzie doskonałym źródłem do zapoznania się z olbrzymimi możliwościami tkwiącymi w tradycyjnych instrumentach ludowych – zwłaszcza w dudach. Płyty te niewątpliwie zaliczyć należy do kręgu „gorąco polecam”. .
O tym że harfa jest instrumentem dość wszechstronnym nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Wystarczy zwrócić uwagę na fakt jak wiele różnych odmian tego instrumentu występuje w różnych kulturach świata.
Na płycie „Masters of the Harp” możemy usłyszeć zarówno harfistów celtyckich, hiszpańskich, jak i przedstawicieli muzyki z Paragwaju i Chin.
Od samego początku mamy do czynienia z kontrastami. Walijski harfista Robin Huw Bowen prezentuje szkołę zbliżoną interpretacją do dawnej muzyki europejskiej, zaś Cuijunzhi to brzmienie chińskiej kongbou, tchnące wschodnią kulturą. W rejony celtyckie wracamy wraz z zespołem Triskell. Ten francuski duet sięgnął po tradycyjny „King William’s March”, ale na codzien wykonuje raczej muzykę bretońską. Muzyka celtycka to również utwory wykonywane przez Robina Williamsona, Margie Butler, duet Elinor Bennett & Meinir Heulyn, Skaila Kanga, oraz oczywiście przez Alana Stivella. Zdecydowanie dominuje ona na płycie.
Emilio Cao pokazuje nam z kolei jak gra się na harfie w Hiszpanii. Jest to jednak zupełnie inna gra, niż robi to Rodrigo Romani, harfista z Galicji.
Zupełnie inaczej od wszystkich poprzednich utworów brzmi muzyka z Paragwaju. Oscar Benito prezentuje muzykę bardziej taneczną, a Alfredo Rolando Ortiz nawiązującą do muzyki klasycznej.
Z kolei najbardziej niesamowite brzmienie ma kora, afrykański instrument na którym gra Ravi.
Wiele różnych harf i niesamowici instrumentaliści, to chyba należy przepisać na sukces tej płyty. Na pewno jest to dość niespotykany zestaw i choćby dlatego warto się nim zainteresować. .
Beltaine to jeden z młodszych zespołów na polskiej scenie folkowej.
Początki historii grupy sięgają wiosny 2002 roku, jednak ostateczny skład uformował się w październiku tego samego roku.
Ich muzyka to współczesne interpretacje melodii irlandzkich oraz bretońskich, wykonywane w niesamowicie energiczny sposób – to, co grają chwyta za nogi i za serca jednocześnie, a każdy ich występ przyciąga wiele osób. Niecodzienne brzmienie grupa zawdzięcza głównie duetowi skrzypcowemu oraz rozwiązaniom aranżacyjnym, wykorzystującym zdobycze współczesnej muzyki. Jak sami mówią bardzo cenią sobie dobry kontakt z publicznością, co na ich koncertach zawsze tworzy niesamowity klimat, rodem prosto z Zielonej Wyspy, wzbogacony dodatkowo słowiańską żywiołowością. Usłyszeć można ich już niemal w całej Polsce, sami są współorganizatorami dwóch największych celtyckich imprez na Śląsku: „Irlandzkiej Majówki” oraz „Festiwalu Muzyki Celtyckiej Zamek”.
Skład zespołu:
Ania Badura – skrzypce, bodhran, wokal, tamburyn, grzechotki
Łukasz Kulesza – gitara akustyczna
Grzegorz Chudy – akordeon, flety, flażolety, wokal, łyżki
Adam Romański – skrzypce, bodhran, flażolety, instrumenty klawiszowe,
Bartek Dudek – gitara basowa
Gościnnie :
Mariusz Tracz – flety, wokal
Jaś Gałczewski – mandolina
Katarzyna Czerniak – skrzypce
Oficjalna strona zespołu: www.beltaine.art.pl
Myślałem że będzie gorzej, zwykle nie ufam takim składankom. Tym razem mamy dwupłytowy album promujący kawę. Serio. W sieci EMPiK sprzedawano serie płyt z muzyką różnych regionów z dołączoną półkilową paczką kawy. Nic więc dziwnego że skusiła mnie „Dublin Cafe”. Ale nie tego miała dotyczyć recenzja.
Pierwszy krążek wypełniają piosenki w wykonaniu Briana Roebucka. Są one wykonane w sposób dość tradycyjny, czuć pewną zbieżność z linią prezentowaną przez The Dubliners. Wykonania jednak pozbawione są typowej w takich przypadkach niedbałości, dzięki czemu płytki z wykonaniami Roebucka słucha się przyjemnie. Wokalista jest też frontmanem zespołu Liffey Street, z którym to nagrał m.in. „Best of Irish Rebel Songs”. Oprócz kamieni milowych irlandzkiego folka, takich jak „The Wild Rover”, „Whiskey in the Jar” czy „Rocky Road to Dublin” sięga on też do mniej znanych tematów, jak choćby „Shoals of Herring” czy „Scorn Not His Simplicity”. Ciekawy wokal i dość proste, choć niebanalne partie instrumentów pozwalają miło spędzić z tą płytką czas.
Drugi krążek tego albumu wypełniają nagrania The Kings River Band. Są to w większości tradycyjne tańce. Reele, polki i jigi podane są tu w sposób dość znośny, po prostu muzyka taneczna, doskonała na ceilidh lub na posiadówke w pubie. Należy przyznać że takie aranżacje też mają swój urok. W tym przypadku zrezygnowano z charakterystycznej dla takich produkcji perkusji. I dobrze. Instrumenty radzą sobie równie dobrze bez niej jak i bez klawiszy. Gorzej jest gdy jednak próbują śpiewać. Zawodzenie w takim „The Nobleman’s Wedding” nie sprawia najlepszego wrażenia. Znacznie lepiej jest już w utworze „The Lakes of Pointchartrain”, tam jednak pojawia się inny wokalista.
Zaskoczony dość dobrą jakością tej pozycji mam zamiar sięgnąc po kolejne. Może się uda….
