Carl urodził się w Greenock w Szkocji, obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Zaczynał swoją karierę wykonawczą od piosenek ludowych irlandzkich i szkockich, niekiedy sięgając po angielskie, a jakiś czas temu sięgnął też do tradycji amerykańskich.
„Celtic Crossover” to najstarsza płyta Carla w mojej kolekcji, nagrano ją na żywo w Montrealu, gdzie szkocki śpiewak występował w towarzystwie swojego rodaka, Gordona Lee.
Płyta zawiere głównie tradycyjny i dość znany repertuar, wykonywany przez wielu innych artystów.
Pod tytułem „Lewis Bridal Song” ukrywa się znana szkocka pieśń „Mairi`s Wedding”. Mandolina, gitara i dwa wokalem to posdtawowy skład większości nagranych tu piosenek. Czasem pojawi się jeszcze harmonijka. Brzmienie jest więc bardzo surowe, niemal ortodoksyjne.
„The Streets Of London”, folkowy hymn autorstwa Ralpha McTella w wersji z tej płyty brzmi bardziej tradycyjnie niż kiedykolwiek indziej.
Standardy znane równiez u nas, jak „Leaving of Liverpool”, „Lord of the Dance”, czy „Fiddler`s Green” zawsze dobrze brzmią właśnie w takich, tradycyjnych aranżacjach.
Nie zabrakło też największego irlandzkiego evergreena „Whiskey In The Jar”, praz mojej ulubionej szkockiej pieśni wioślarskiej „Mingulay Boat Song”.
Znajduje się tu równeż kilka mniej znanych utworów, których można z ciekawością posłuchać – wśród nich są : „The Hiring Fair”, „Route To The Blue” i „Scottish Soldier”.
Płyta mimo iż wydana została w 1995 roku, to sprawia wrażenie albumu o dwadzieścia lat starszego. Jeśli ktoś szuka nowoczesności w folku, to nie ma czego na tej płycie szukać. Ale już szukając klasyczych (właściwie neo-klasycznych) wersji irlandzkich i szkockich przebojów pubowych (bez typowej straganowej cepeliady) warto tej płytki posłuchać.
Page 222 of 285
Pamela Wyn Shannon nalezy do artystek, którym nieobce klimaty nieobce tajemnicze, nieco magiczne klimaty. Jej muzykę polecają portale poświęcone wiccanizmowi i poganstwu. Folkowe kapele z tych kręgów bywają niekiedy ciekawe, lecz zazwyczaj niestety treść przerasta formę. Jednak w przypadku Pameli nie możemy wytoczyć takiego zarzutu. Płyta zawiera dobre, ciekawie zaaranżowane piosenki, a obcowanie z jej zawartością jest prawdziwą przyjemnością.
Jeśli miałbym kogoś przekonywać do tego, że neofolkowa twórczość może być bardzo wartościowa, to poleciłbym spokojne i wyciszone piosenki Pameli Wyn Shannon.
Te piosenki pełne są poezji, zaś muzyka delikatnie czerpie z brytyjskiej i celtyckiej tradycji. Przykładem może tu być rozbudowana kompozycja „Just Shy of Rising Tide”. Gdyby grupa The Corrs straciła nieco spojego komercyjnego zadęcia i zwróciła się jednoznacznie ku folkowi, mogłaby tak właśnie brzmieć. W utworze tym czuć też odrobinę inspiracji graniem starego składu Pentangle (z Bertem Janschem) i ogólnie folkowymi improwizacjami w tym stylu.
Mamy tu też utworek folk-rockowy, na dodatek w stylu zbliżonym do angielskiego Fairport Convention. Mowa tu o piosence „As I Roved Out”.
Na zakończenie płyty dostajemy jazzującą przeróbkę utworu Nicka Drake`a – „I Was Made To Love Magic”. Właściwie piosenka ta wnosi do płyty zupełnie inne akcenty, traktuję ją więc jako swoisty bonus track.
Jak już pisałem, zawarta na płycie muzyka jest godna polecenia.
Paddy Goes To Holyhead to jedna z najbardziej znanych folk-rockowych formacji około-celtyckich w Niemczech. „Red-Letter Days” to ich pierwsza płyta z nowym wokalistą – Markiem Patrickiem. Ma on nieco młodszy wokal niż Harald Schmidt, poprzedni wokalista grupy.
Po krótkim intro dostajemy speed-folkową wersję „Ye Jacobites By Name”. To jeden z ulubionych kawałków folk-rockerów na całym świecie. Nic dziwnego, że ta kapela też postanowiła się zmierzyć z tak znanym utworem. Wyszło im do bardzo fajnie, muszę przyznać, że nie spodziewałem się aż tak ostrego brzmienia po tej grupie.
Autorski utwór „Cornerstone”, to dość charakterystyczne dla zespołu pop-folkowe granie z elementami irlandzkimi. Taka męska wersja The Corrs. Fajnie brzmią tu efekty nałożone na skrzypce i chórki.
Tradycyjny „The Oak & The Ash” zaczyna się jak w tawernie, ale szybko przechodzi w celtic-ska. „The Troubadour” to znów autorska piosenka, opowiada o międzynarodowych wojażach folkowego trubadura.
„Starry Eyed” to rockowa piosenka z odrobiną folkowych wstawek. Nie jest to najlepszy utwór. Wynagradza nam to jednak piękna ballada „On Angel`s Wings”. Z opisu wynika, że to cover, piosenka z repertuaru Karen Taylor-Good. Karen jest niemiecką wokalistką i i autorką piosenek, nominowaną niegdyś do nagrody Grammy.
Z piosenką „Done 4 You” jest podobnie jak z „Starry Eyed”, choć tu bardziej wchodzi w grę rock-pop spod znaku U2.
Kolejna piosenka – „Fiddler On The Rooftop” – to znów cover. Oczywiście skojarzenia ze „Skrzypkiem na dachu” są jak najbardziej na miejscu.
„The Klabautermann” to dla mnie spore zaskoczenie. Kawałek jest doskonały, mimo że nawiązuje do niemieckiego folkloru morskiego, to jest bardzo irlandzki. Właściwie to moge już teraz przyznać się, że to mój faworyt na tej płycie.
Imprezowa piosenka „Fill My Glass”, to kawałek country-folkowy. Czuć w nim sporo nawiązań do muzyki irlandzkiej, ale stylistyka wykonawcza jes zdecydowanie bliżej kapel amerykańskich.
Popowy „Who I Am” to też cover, tyle że poprzerabioany przez Paddych. Oryginalnie wykonywała go wokalistka country Jesica Andrews.
Pierwsza część „Domu wschodzącego słońca” zagrana została przez grupę speed-folkowo. Druga częśc to instrumentalna jazda bez trzymanki na zadany temat. Muszę przyznać że bardzo fajnie wybrneli z tego tematu.
Na zakończenie dostajemy piosenkę Briana McNeilla do wiersza Roberta Burnsa. Tym pięknym utworem niemiecka grupa żegna sięz nami. Do następnej płyty, mam nadzieję, że równie dobrej jak „Red-Letter Days”.
PatPB to zespół Martina O`Connora, grającego kiedyś w innej formacji celtycko-folkowej – Barleycorn. „Look Right” to już trzeci album jego nowej grupy.
Na repertuar zespołu składają się piosenki i melodie irlandzkie, szkockie i angielskie, standardy folkowe ze Stanów, oraz kilka coverów.
W tej pierwszej kategorii grupa brzmi jak rasowy zespół grający w irlandzkich pubach, podejrzewam, że tak właśnie w przypadku tej kapeli bywa. No ale do takich pubów w Stanach chodzą też najzwyklejsi Amerykanie, nie mający nic wspólnego z Irlandią. Dla nich też trzeba coś zagrać. Stąd też pomysł amerykańskiego repertuaru, zwłaszcza piosenek, które grywał Johnny Cash (jak „Ring Of Fire” czy „Folsom Prison Blues”).
„I Fought The Law” grupy The Clash już na dobre zadomowiło się w repertuarach niektórych folkowców. Zaczęło się od kolaboracji Joe Strummera z The Pogues, później przyszło nagranie The Oysterband i piosenka była już właściwie zaadoptowana. Na naszej rodzimej scenie wersje folkową pogrywa pilska grupa Alians.
Inaczej jest z „Who The F#@k Is Alice?” (właściwie to piosenka zwała się chyba „Next Door to Alice”). Utwór grupy The Smokie rzadko pojawia się w takim repertuarze, ale nietrudno sobie wyobrazić, że dobrze sprawdza się podczas pubowych koncertów – w końcu wszyscy znają ten motyw.
„Look Right” to średnia płyta, ale dość przyzwoita. Bez ewidentnych braków i bez czegoś czym można by się zachwycić.
Pewnego letniego dnia niespodziewanie wyskoczyła na mnie ze sklepowej półki druga już płyta Orkiestry Dni Naszych skierowana do młodszych słuchaczy. Spodziewałem się czegoś w rodzaju płyty „Mleczne oceany”, gdzie grupa przybliżała dzieciom morskio piosenki. Było tam kilka fenomenalnych piosenek, dlatego też z uciechy zatarłem ręce i stwierdziłem, że trzeba jak najszybciej posłuchać.
Od razu napisze że jest to zupełnie inna płyta i podchodząc z takim nastawieniem jak ja można się troche rozczarować. Przede wszystkim nie ma tu aż tylu nawiązań do muzyki tradycyjnej, do czego przyzwyczaił nas zespół ostatnimi czasy. Cieszy zatem informacja, że zespół szykuje wkrótce kolają, tym razem dorosłą płytę.
„Włóczykijów” od „Mlecznych oceanów” różni przede wszystkim to, że piosenki na nowej płycie śpiewają głównie dzieci. Efekt jest w sumie całkiem przyzwoity, z resztą taki staje się powoli standard obowiązujący w muzycznym rynku piosenki dziecięcej. Jednak w tym momencie zespół staje się jakby nieco mniej ważny. No ale widocznie taka już rola muzyków przy takich projektach.
Zgodnie z tym co zespół pisze we wkładce piosenki pochodzą z trzech różnych spektakli muzycznych dla dzieci, w których Orkiestra bierze udział. Mamy tu więc piosenki lekko westernowe z programu „Jak Kubuś został szeryfem”, ogólno podróżnicze (łącznie ze stylizacją muzyczną np. w „Afryce”) z „Kubuś risza w świat”, oraz morskie z „Po co nam Morze Bałtyckie”. Właściwie powinno to spowodować na płycie troche balaganu, ale nie powoduje. Wszystko spaja koncepcja płyty.
Muzycznie jest folk-rockowo, dość ostro, ale – z wyjątkiem kilku nawiązań – bez charakterystycznych cech etnicznych.
Owl to trio z Seattle. Jak przystało na kapelę amerykańską łączą w swoim repertuarze zarówno tradycyjne pieśni brytyjskie z repertuarem bliższym miejscu ich zamieszkania. Nie powinno więc dziwić, że na płycie obok szkockiej piosenki „Banks of the Dee” znalazły się utwory Nanci Griffith i Boba Dylana.
Pierwszą piosenkę – „Take My Hand” napisał Steve Lalor. Ta nastrojowa ballada, przypomina piosenki Ralpha McTella i Phila Coultera. Generalnie kojarzy się z brytyjskim folkowym graniem. Nic w tym dziwnego, Lalor to stary folkowy wyjadacz, od ponad trzydziestu lat zajmujący się tą muzyką, grał też z powodzeniem muzykę rockową.
W „Quarter Moons” wokalnie wspiera Steve`a Diane Luboff. Klimat wciąż jest bardzo brytyjski, jeśli miałbym porównywać to przede wszystkim do Albion Band z czasów płyty „Albion Heart”.
Szkocka ballada „Banks of the Dee” zaśpiewana przez Diane brzmi bardzo oszczędnie, tradycyjnie. Z kolei w „Hard Times” usłyszeć możemy trzeciego członka zespołu – Barry`ego Curtisa. To też weteran folkowych bojów, grał kiedyś w grupie Kingsmen. Jednak w jego wykonaniach slychać też trochę tradycji country. Potwierdza to też z resztą w `Lay Down Your Weary Tune”.
Piękna ballada Nanci Griffith „Little Love Affairs” (pamiętam jak śpiewała ją z towarzyszeniem Irlandczyków z The Chieftains) w wersji grupy Owl, to rewelacyjna piosenka. Nieco gorzej jest z „Let It Be Me”. Tu aranżacja chyba troche się grupie rozmyła.
Środek płyty oddala się trochę od brytyjskich brzmień. Bardziej amerykańsko jest już we wspomnianych wcześniej utworach nieco countrowych. Tak jest też „Just A Little” i „Heartbeat”, choć tu country raczej nie uświadczymy.
„Winter Light” to pewnie z filmu jakiegoś… dla mnie brzmi jak kolęda. Jako tak raczej mogłaby ujść, jako złykła piosenka, trochę zbyt patetyczna.
Odrobina bluesa w „Scotch `n Soda” nikomu chyba nie zaszkodzi. Przypomina za to o bliskich związkach między bluesem a folkiem.
„Sally Go `Round the Roses” to też trochę takiego blues-folku, jednak widać tam też elementy pochodzące z gospel.
Jak dla mnie pierwsza część płyty jest zdecydowanie bardziej udana.
Taki zbiór piosenek można bez wahania nazwać zbiorem celtyckim. Grupa Navan zebrała tu piosenki z Irlandii, Szkocji, Walii, Kornwalii, Wyspy Man i Bretanii. Natchniony klimat z pewnością spodoba się miłośnikom mistycznej odmiany muzyki celtyckiej. Co jednak najważniejsze – Navan nie używa żadnych nowoczesnych instrumentów… Navan w ogóle nie używa instrumentów!!!
Piękne głosy kojarzyć się mogą z muzyką sakralną, a tymczasem to stare celtyckie pieśni. Mi osobiście kojarzy się nieco taka stylistyka aranżacyjna z irlandzką Anuną, tyle że tu mamy do czynienia z kwartetem wokalnym, a nie z chórem.
Niekiedy możemy mieć wrażenie że to jakaś muzyka ilustracyjna to jakiegoś historycznego filmu. Mimo iż utwory pochodzą z różnych lat, to całość dzięki wokalnej aranżacji ma bardzo „średniowieczny” charakter.
Grupa ze Stanów Zjednoczonych. O ile są tam formacje grające porządnie celtyckiego rocka, to zespołów grających celtycką muzykę tradycyjną na wysokim poziomie jest niewiele. Właściwie to, co proponuje nie jest typową muzyką tradycyjną, gdyż utwory prze-aranżowano i dostosowano do formuły wokalnej zespołu. Jednak to co prezentują jest po prostu niesamowicie piękne i trudno mi wypowiadać się o tej płycie inaczej niż w superlatywach.
Pięć utworów składających się na demo szwajcarskiej formacji Môr Cylch to nieco ponad 20 minut muzyki celtyckiej, w wersjach tradycyjnych, lecz zagranych ze swoistą lekkością.
Mimo walijskiej nazyw dominuje tu muzyka irlandzka, z odrobiną szkockiej i bretońskiej.
Płytę otwiera wiązanka irlandzkich jigów. Po nich dźwiękami irlandzkich dud rozpoczyna się melancholijny „Jézaique”, przywodzący na myśl słoneczne pola Bretanii.
Trzeci utwór to wiązanka bretońsko-irlandzka, bardzo sprawie połączona.
Piosenka „As I Roved Out” daje nam próbkę możliwości wokalnych Phillippa Reinmanna – grającego też w zespole na gitarze i bouzouki. Jego stosunkowo niski głos pasuje do takich „pubowych przebojów”.
No i na zakończenie mamy jeszcze instrumentalny „The Kid on the Mountain”.
Płyta nie jest może rewelacyjnie nagrana, ale ma charakterystyczne chropowate brzmienie folkowych sesji.
Pieśni zawarte na albumie „Witch of the Wild Woods” można klasyfikować na wiele sposobów. Może to być neopogański folk, akustyczna muzyka new age, czy nawet folk rock z magicznym przeslaniem. Wszystko to gdzieś tu się mieści.
Opowieści prezentowane tu są płne magii, czarownic, pogańskich świąt i uwielbienia dla dualizmu Boga i Bogini.. Środki wyrazu są dość różne. Folkowa pieśń „The Burning” poprzeda tu rockowy utwór „Witch of the Wildwoods” (kojarzący się nieco z The Who).
„Just a Rib” jest lekkos swingującą ballada, a „What Should We Do For Our Lord and Lady” to znów transowy folk. Mimo iż mieszają się stylistyki, to płyta jest jednak dość spójna.
Większość piosenek wykonywanych na tej płycie to utwory, które zespół wykonuje na różnych zlotach i uroczystościach związanych ze Starą Wiarą (jak nazywają swoje wierzenia neopoganie).
Choć mogłoby się wydawać że taka muzyka powinna być dość ponura, to jest wręcz przeciwnie, Nad kompozycjami granymi przez Moonstruck unosi się zgoła hippisowski duch radości i miłości.
Ciekawostką dla polskich słuchaczy może byc utwór „We All Come From the Goddess”, swoisty neopogański standard, który kilka lub kilkinaście lat temu wykonywała w polsce dziewczęca grupa szantowa Kogoto jako „The Return”. Bardzo ciekawie wychodzi zestawienie tych dwóch wersji, zwłaszcza ze równie wiele tu podobieństw, co i różnic.
Nieco kuriozalnie brzmi w tym zestawie zagrany na prostym przestrze rock`n`roll „Beltane Boogie”, ale pokazuje on dobitnie, że pogańskie święta można obchodzić na różne sposoby, rownież nowocześnie.
Na płycie jest ciekawie i różnorodnie, choć nie bnrakuje niedociągnięć. Wątpie żeby w Polsce poza kręgami neopogańskimi zespół zdobył popularność, ale warto zaznaczyć że jest to kapela która nie musi sie wstydzić swojego grania, a to i tak wiecej niż w przypadku niektórych innych grup folkowych.
Szwedzka grupa Molly Maguire zaczynała od irlandzkiego folk-rocka w stylu The Pogues. Początkowo śpiewali wyłącznie po angielsku. W roku 2000 na płycie „Aerobics & Cigarrer” dokonał się swoisty przełom. Muzyka co prawda została w klimacie irlandzkim, ale wszystkie teksty napisano już po szwedzku. Z resztą kompozycje też w większości były autorskie, jedynie inspirowane muzyka ludową.
Na najnowszej płycie Szwedzi poszli kolejny krok dalej. Muzyka irlandzka, owszem pojawia się tu dość często, jednak poza folk-rockiem mamy tu też sporo country. Charakterystyczne brzmienie „pedal guitar” towarzyszy nawet tym piosenkom, którym najbliżej do folkloru Zielonej wyspy (choćby „Snabba klipp”).
Na szczęście brzmienie Molly Maguire nie zatraciło typowo pubowych dźwięków, tak charakterystycznych dla kapel folk-rockowych, jednak mam wrażenie, że nawiązania do country w takiej stylistyce mogą zniechęcić niektórych odbiorców.
