Tomasz Szwed to pionier piosenki autorskiej nie tylko w polskim country, ale również w folku. Przed laty, jako jeden z pierwszych śpiewał irlandzkie i szkockie ballady na countrowych scenach. Później jego autorskie piosenki stawały się z biegiem lat coraz bardziej folkowe. To już nie tylko ballady dla kierowców, co dobrze udowadnia ta płyta.
Zaskoczeniem jest już pierwsza piosenka – „Zobacz ten świat”. Kojarzy się ona aranżacyjnie raczej z folkowym obliczem Voo Voo, nie z festiwalem w Mrągowie.
Tytułowa „Tam jeszcze jest dobrze” to ukłon w kierunku poezji śpiewanej, z lekką nutką country w tle. Przy okazji to bardzo fajna piosenka.
W utworze „Domowe wino” wreszcie zbliżamy się w regiony bliższe amerykańskiej tradycji, tym razem w konwencji bliższej bluesowi. Country w polskim, balladowym wydaniu mamy też w „Moja Country Girl”.
Ballada „Gdzieś tam”, to znów powrót do konwencji balladowej. Stary przebój Szweda pod tytułem „Cieple piwo i zimne kobiety” jest tym razem podany w konwencji country-rockowej. Niezbyt mnie taka aranżacja przekonuje, ale to i tak bardzo dobra piosenka.
Kolejna ballada „Kiedy pada deszcz” to nieco weselsza, może trochę błaha, ale na pewno po prostu fajna. Z kolei w „Siedzę na ganku” wracamy do bluesa. Tekst tu trochę polityczny, ale całość bardzo przyjemna w odbiorze.
Lekkie country z muzycznymi wycieczkami bardziej w południowe regiony (akordeonik!), to elementy, które odnajdziemy w piosence „Nie oglądaj się za siebie”. Na zakończenie otrzymujemy piosenkę, którą Tomasz Szwed lubi kończyć koncerty „Byle doczekać do końca”, tym razem aranżacja może się nieco kojarzyć z zespołem Pod Budą, ale nie jest to raczej stylizacja, ot po prostu przypadkowe zetknięcie się dwóch stylistyk.
Nie wiem, czy na którejś z poprzednich płyt było tak mało prawdziwego country i tak dużo prawdziwego Tomka Szweda. Jego country jest inne, jego folk też jest nieco inny, niż to, co dotąd słyszeliście. Ta płyta nie jest co prawda doskonała, ale jest bardzo dobra, a to już więcej, niż można napisać o masowo produkowanych na całym świecie albumach, zarówno country, jak i folkowych.
Page 180 of 285
Dwupłytowy album zreformowanego Steeleye Span to zbiór największych przebojów i kilku mniej znanych utworów zespołu, jednak zagranych przez różne składy grupa. Płyta jest rejestracją koncertu z 1995 roku, spotkało się na nim sporo muzyków związanych ze Steeleye Span. Zaskakuje np. zupełnie inaczej brzmiący dziś głos Maddy Prior, jeśli porównać go z oryginalnymi wykonaniami. Również udział w tym koncercie Martina Carthy`ego, to spory plus. Aranżacje są bardzo podobne, ale wykonanie nie brzmi, jakby układano je przed kilkudziesięciu laty. To spory atut.
Brakuje, zwłaszcza we wczesnych piosenkach, Terry`ego Woodsa, jego partiami podzielili się Martin Carthy i John Kirkpatrick.
„Blacksmith”, „Dark-eyed Sailor”, czy „All Around My Hat” w wykonaniu Steeleye Span zawsze budzi emocje. Możliwe, że tym razem dodatkowo potęgują je członkowie starych składów kapeli.
Z ciekawostek, rzadko wykonywanych pojawia się tu coś na kształt pastiszu, czyli utwór „Rave On”, będący próbą aranżacji wokalnej `pod lata 60-te`.
To, co przede wszystkim rzuca się w oczy po pierwszym rzucie okiem na nowy album Holendrów, to nietypowa okładka, bez tytułu płyty. Z tego co się orientuję większość recenzentów używa jako tytułu widniejącego na okładce znaku pik. Stąd też anglojęzyczny tytuł „Spades”.
Muzycznie nie ma tu wielkiego zaskoczenia, ot po prostu dobrze zagrany, tradycyjny irlandzki i szkocki folk. Może nie do końca taki tradycyjny, bo jest tu tchnienie świeżości, ot choćby w pięknej (a współczesnej) balladzie „The Leaving Of Mullingar”. Utwór szósty, będący wiązanka kawałków holenderskich też nie jest może zaskoczeniem, ale ciekawie wpływa na klimat całego albumu. Zwłaszcza, że polskiemu słuchaczowi może wydać się znajoma melodia „Blauw garen En Koperdraad”, wykonywana u nas m.in. .przez grupy Smugglers i Krewni i Znajomi Królika.
Z tego co pamiętam Rapalje próbowali być kiedyś bardziej szkoccy od samych Szkotów, do dziś paradują na koncertach w kiltach, a utwory takie, jak ”Are Ye Sleeping Maggie” wciąż śpiewają z ciężkim, szkockim akcentem. Tak więc ukłon stronę rodzimej tradycji, to w ich wykonaniu novum.
Płytka jest dość krótka, ale słucha się jej bardzo przyjemnie.
Kiedy zobaczyłem tą płytę zacząłem się od razu zastanawiać dlaczego nie wydano jej pod szyldem Karpaty Magiczne. Przecież Marek Styczyński i Anna Nacher, to właśnie ta grupa. Jednak po zapoznaniu się z przesłaniem, a przede wszystkim z samą muzyką, stwierdziłem, że nie ma w tym nic dziwnego. Nagrali już kiedyś przecież podobny album – „Bałtyckie Szepty”.
To nie muzycy grają tu bowiem wiodącą rolę. W nagraniach – dość w sumie ilustracyjnych – wykorzystano autentyczne odgłosy wydawane przez ptaki, płazy, gady, owady a nawet ryby z Doliny Baryczy. Co z tego że ryby głosu ponoć nie mają, skoro cudnie potrafią chlupać? Dodatkowym utrudnieniem dla muzyków był fakt, że postanowili zmieszać ze sobą odgłosy żyjątek koegzystujących w podobnym miejscu. Myślę, że tylko fachowcy będą w stanie stwierdzić na ile to się udało.
Ja zaś mogę napisać, że jest to bardzo udana propozycja, no i propaguje szczytny cel – ochronę zagrożonych wtargnięciem cywilizacji pięknych rejonów Doliny Baryczy. W tym celu na krążku umieszczono nawet film pokazujący jak wygląda to urokliwe miejsce.
Po niezbyt udanym albumie „Happy Birthday Revolution” Levellersi wreszcie złapali wiatr w żagle. E.P.-ka „Come On”. Jest to zapowiedź płyty „Green Blade Rising”.
Wreszcie grupa porzuciła dziwne, niemal brit popowe granie na korzyść punk-folka z akustyczną gitarą i świetnymi partiami skrzypiec. Tytułowy „COme On”, to jedyny utwór, który trafił na wspomnianą powyżej płytę. Jest to dobry kawałek, utrzymany w stylu starych albumów, takich, jak „Weapon Called The Word”.
„Hooligan” to piosenka znana fanom Levellersów z koncertów, ale dotąd niepublikowana. Z kolei ostatni kawałek, to „Tranquil Blue”, bliższy nagraniom z okolic płyty „Zeitgeist”.
Istnieje dwupłytowa wersja tej E.P.-ki z jeszcze dwoma nowymi piosenkami, ale na razie muszę się cieszyć tą, którą mam.
Dwadzieścia lat, to szmat czasu, jednak ta płyta absolutnie się nie zestarzała. Grupa Kornog gra tu w klasycznym składzie, z Jean-Michellem Veillonem na fletach i Soigiem Siberillem na gitarze. Nie chcę narzekać na obecnych muzyków, bo również są wyśmienici, ale tamten kwartet (uzupełniany przez Christiana Lamaitre`a i Jamie McMenemy`ego) to po prostu klasyka.
Bretońskie tańce, delikatne wariacje na ich temat i kilka ballad śpiewanych przez Jamie`go, to kwintesencja stylu grupy Kornog. Słychać, że gra tu zespół, ale są też miejsca na solowe popisy, do najlepszych należy tu fletowe solo Veillona i gitarowe Siberila, choć każdy z muzyków tu grających jest osobowością.
Dwadzieścia lat temu wokal Jamie`go był jeszcze nieco łagodniejszy, niż dziś. Urzeka klimatami, które w jego wykonaniu słychać na wczesnych płytach Battlefield Band. Dzięki niemu muzykę Kornoga można nazwać multiceltycką.
Po takiej recenzji nie muszę chyba pisać, że polecam tą płytę, podobnie z resztą, jak pozostałe albumy grupy Kornog.
Nie skłamię, jeśli napisze, że to jedna z najciekawszych płyt zza naszej wschodniej granicy, jakie słyszałem. Łotewska grupa Ilgi w bardzo przystępny sposób prezentuje nam meandry swojego rodzimego folkloru. Wraz z kolejnymi utworami pozwalają nam odkrywać różne wpływy, jakie możemy odnaleźć w łotewskiej tradycji. Jest tu miejsce dla brzmień słowiańskich, czasem nawet kojarzących się z ludami z południa, jest też sporo brzmień, które są znacznie bliższe nam. Warto też zauważyć, że pojawiają się również elementy niemal żywcem przeniesione z muzyki skandynawskiej, a nawet nawiązujące do europejskiej muzyki dawnej.
Znajdziemy tu zarówno folk-rockowe granie – i to już od pierwszych dźwięków „Kas vareja grozus vit”, jak i bardziej akustycznie, ale wciąż nowocześnie brzmiące utwory.
Polecam każdemu, kto chce poszerzyć swoje horyzonty o ciekawą muzykę z krajów bałtyckich. Miłośnicy takiego grania już na pewno grupę Ilgi znają.
Bardzo dobra płyta jednej z najmniej docenianych brytyjskich kapel. Fairground Attraction to zespół, który potrafił ubrać w dźwięki różne historie, cudownie wyśpiewywane przez Eddi Reader. Nie brakuje tu walców, czy nieco obłąkanych melodii, które kojarzyć mogą się ze spokojniejszymi dokonaniami Nicka Cave`a i Toma Waitsa.
Fairground Attraction byli zazwyczaj określani jako grupa neo-skifflowa. Rzeczywiście w wielu utworach można takie nawiązania usłyszeć, choć to raczej rozwinięcie dość prostej formuły skiffle w coś bardziej skomplikowanego, a jednocześnie wciąż uroczo pięknego.
Oprócz bardzo charakterystycznego głosu Eddi mamy tu jeszcze dobre piosenki, które przyszło jej śpiewać. Ich autorem jest w większości (poza napisana przez Reader piosenką „Whispers”) Mark Nevin, gitarzysta zespołu.
Jeżeli nie znacie jeszcze tej formacji, to warto poświęcić jej nieco uwagi.
Zespół o wdzięcznej nazwie Celtic Soul proponuje nam bardzo ciekawe połączenie współczesnych i tradycyjnych piosenek i melodii. Wszystko to polano lekkim folk-rockowym sosem, jednak na tyle ostrym, by nie można było powiedzieć, że to pop.
Własne kompozycje, takie, jak „Saints of Belfast”, „Rocks of Bawn” i „Nothin` on my mind” świadczą o klimacie płyty.
Czasem zdarza się tu, że skrzypce i folkowy styl, to tylko tło, jednak nie powoduje to gorszego odbioru muzyki.
Najciekawsze na płycie, to według mnie piosenki „Saints of Belfast” i „Molly Branigan”, oraz instrumentalny zestaw „Old Hag You`ve Killed Me/Scatter the Mud/Humours of Tull”.
Czasem eksplorując inne, niż folk gatunki muzyczne można natknąć się na niesamowicie ciekawe kombinacje. Tak było i tym razem, gdy zachęcony skandynawską nazwą kapeli Asgard sięgnąłem po ich płytę. O zespole wiedziałem wówczas tylko tyle, że była to progresywno-rockowa kapela z Francji, prowadzona przez Patica Grandepierre`a. Później okazało się, że ich debiutancka płyta „L`Hirondelle” zdradzała silne wpływy muzyki genialnej grupy Malicorne.
Nie dotarłem do niej niestety, ale mam zamiar kiedyś ją znaleźć. Póki co delektuje się reedycją ich drugiego albumu, czyli właśnie „Tradition & Renouveau”. Mimo że brzmieniowo sporo tu właśnie progresywnego grania, solówek, organów i temu podobnych historii, to nie brakuje czysto folkowych melodii, jak choćby „Quand Je Menais Mes Chevaux Boire”. Co prawda większość melodii gra tam syntezator, jednak dobre brzmienie reszty instrumentów, zwłaszcza sekcji rytmicznej i wokali, sprawia, że mimo upływu 25 lat płyty tej słucha się z przyjemnością. Czasem, dla urozmaicenia, jak w „D`ou Venez-Vous Belle”, pojawia „żywy” flet.
Jeśli chodzi o inspiracje, to mam wrażenie, że czasem odzywa się tu również szkoła brytyjska, czyli np. Fairport Convention.
Do najlepszych utworów na płycie „Tradition & Renouveau” zaliczyłbym „L`Alouete Est Sur La Branche”, „La Petite Hirondelle” i wieńczący album ponad pięciominutowy „Le Vent 10. Les Landes D`Harou”. Jeśli wpadnie Wam w ręce – polecam.
