Page 168 of 285

Corvus Corax „Gaudia Vite”

Płyta rozpoczyna się niemal, jak nagrania ze stadionu piłkarskiego. Bebny i trąbki towarzyszą nam przez ponad minutę. Później dołączają dudy, szałamaje i inne instrumenty z których zwykle korzysta Corvus Corax.
Koncertowa płyta zespołu przedstawia go w formie zbliżonej do folk-rockowej. Dlatego też częstym gościem jest tu rockowa perkusja i elektryczna gitara.
Album nagrano w 2002 roku podczas tournee promującego płytę „Seikilos”. Teraz wydano równocześnie koncert na DVD i zapis audio.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie spodziewałem się po koncertowej odsłonie zespołu aż takiego czadu. Z drugiej strony może to być też sprawa niezbyt selektywnego dźwięku, nie wszystko (zwłaszcza wokale) nagrano jak trzeba.
Mam jednak wrażenie, ze sympatycy medievalno-folkowych eksperymentów grupy Corvus Corax będą zachwyceni.

Taclem

Black Velvet „The Maid Behind The Bar?”

Belgijska grupa Black Velvet, to jeden z bardziej znanych w tym kraju zespołów grających tradycyjną muzykę irlandzką. Płyta „The Maid Behind The Bar?” to ich drugi fonogram.
Dominują tu klasyczne piosenki i melodie, nawet gdy Belgowie sięgają po współcześniejsze utwory, to ich autorzy również są już zaliczani niemal do klasyków. Tak jest przecie z braćmi Clancy, McCarthym, czy Richardsonem.
Mimo dość tradycyjnego brzmienia (nawiązującego do The Clancys. The Dubliners, czy The Chieftains) grupa Black Velvet zachowuje jakiś własny styl. Być może dzieje siętak dlatego, że członkowie zespołu – miło niewątpliwej miłości do irlandzkiego grania – Irlandczykami nie są. Widać to choćby w świeżo zagranych piosenkach, takich, jak „Good Ship Kangaroo”, „The Bank of Lough Gowna”, czy „William Taylor”
W Irlandii `Black Velvet`, to synonim piwa Guinness. Belgijska grupa to przede wszystkim pubowe brzmienia, choć nie ukrywam, że swym kunsztem przewyższają wiele znanym mi zespołów, grających w takich przybytkach.

Taclem

Various Artists „Miroque vol.1”

Serię „Miroque”, prezentującą scenę muzyki neo-średniowiecznej i medieval rockowej, poznałem dopiero przy części dziewiątej. Wówczas już wydawcy wiedzieli dokładnie czego od tego cyklu oczekują słuchacze. Kiedy sięgnąłem po pierwszą płytę z serii, okazało się, że to na początku założenia były znacznie bardziej rozległe.
Album zaczyna się elektroniczną melodią, stylizowana na muzykę dawną, niestety brzmiącą trochę za syntetycznie, niemal jak muzyka z komputerowej gry sprzed dekady. Później mamy wokale i bebny, w znacznie bardziej surowej, a przede wszystkim wiarygodnej pieśni – nazwę Hortus Musicus będę musiał zapamiętać. Nieco bliżej późniejszych brzmień, choć też bardziej surowo prezentuje się tu trzeci projekt Sarband. Świetne zestawienie wokali i instrumentów z rytmiką daje poczucie uczestnictwa w czymś niemal misternym.
Grupa Chalice Well prezentuje nam bardziej folkowe spojrzenie na prezentowaną tu muzykę. Mamy tu akustyczną gitarkę i dużo swobodniejszy aranż. Z kolei Ordo Equitum Solis wywodzi się ze sceny muzyki bardziej gotyckiej i prezentują nam coś na kształt pięknej, neo-folkowej ballady. Podobnie jest z grupą Love Is Colder Than Death, choć oni prezentują trochę ostrzejszy utwór, mogący się kojarzyć nieco z Dead Can Dance.
The Merlons Of Nehemiah prezentują nam spokojniutki kawałek, zbliżający płytę do folk-rockowej estetyki. Podobnie, choć bliżej muzyki dawnej jest słynny Corvus Corax.
Grupa Trinovox, to z kolei brzmienia raczej neo-klasyczne, zaś następujący po nim projekt D´Arcadia to połączenie klimatów gotycko-rockowych z brzmieniami średniowiecznymi.
Orkiestrowe brzmienia, od których zaczyna się utwór grupy Anchorage kojarzą się z muzyką do filmu. Brzmi ona romantycznie i może nawet nieco mistycznie, ale nie bardzo wiadomo co robi na tej płycie. Podobnie jest z resztą z melodią graną przez Sea Of Tranquility i End Of Orgy, choć tam około-folkowa partia skrzypiec i niby-harfowe brzmienia nieco może ułatwiają. Z kolei Convivium Musicum, ze swoimi łagodnymi wersjami dawnych melodii wpasowują się znakomicie.
Cieszy mnie moda na wplatanie w klimaty fantasy (a składankom „Miroque” bliżej do fantasy, niż do średniowiecza) muzyki bułgarskiej. Krótki utwór z koncertu The Bulgarian Voices również miałby bardzo wysokie miejsce, gdyby wyłaniać najlepszą wśród piosenek z tej płyty.
Ciekawie brzmi połączenie śpiewu, kojarzącego się z operowymi brzmieniami, z bębnami. Coś takiego proponuje nam Engel Wider Willen. Zaraz za nimi mamy dość znaną u nas Ataraxię i ciekawy brzmieniowo utwór, nawiązujący do muzyki dawnej.
Płyta kończy się piosenka grupy Ougenweide, która z jednej strony kojarzy się z melodiami pisanymi do filmów, z drugiej zaś z muzyką średniowieczną.
Całość jest dość ciekawa, zwłaszcza, że bardzo różnorodna.

Taclem

Ryczące Dwudziestki „Live”

Koncert ten jest dostępny, jak dotąd, tylko na kasecie. Znalezienie jej w sklepie graniczy z cudem. A jednak polecam Wam przeszukanie fonotek Waszych znajomych, jeśli tylko podejrzewacie, że mogą tam być starsze wydawnictwa z szantami. Bardzo możliwe, że znajdziecie tam koncertówkę Ryczących Dwudziestek.
Mimo, że skład grupy od tego czasu nieco się zmienił, niektóre piosenki po prostu wyleciały z repertuaru, powstało zaś sporo nowych, to jednak nie ma wątpliwości, że to ten sam zespół.
Mamy tu wszystko to, czym Ryczące raczą nam od lat. Są szanty, zaśpiewane z podziałem na głosy („Ciągnij go Joe”, „Johnson Girls”, „Emma (…Emma pozwól mi)”, „Sally Brown”), popularne pieśni folkowe o tematyce morskiej („Hiszpańskie Dziewczyny”, „Co się zdarzyło jeden raz”, „Maui”), trochę folku irlandzkiego („Wzgórza Walii” „Molly Malone”) a nawet amerykańskiego („New Rail Road Song”). Wszystko to uzupełniają współczesne piosenki żeglarskie, z repertuaru takich wykonawców, jak Witold Zamojski („Umbriaga”, „Sindbad”), Andrzej Korycki („Rock and Roll”), czy Janusz Sikorski („Kołysanka dla Janka”). Do tego dostajemy klasyczne gospel („Go Down Moses”), a nawet cover piosenki Paula Simona („Bridge Over Troubled Water”). Jakby komuś było mało, to ma jeszcze powalającego na kolana (choć zupełnie nie-szantowego) „Przedszkolaka”.
Tajemnica zespołu kryje się w tym, że za co się nie wezmą, to brzmi to zawsze jak Ryczące Dwudziestki.

Taclem

Piniartut „Piniartut”

Pod projektem Piniartut podpisało się czworo wykonawców: Tellu Virkkala i Ville Kangas z Finlandii, Rasmus Lyberth z Greenland, oraz znany propagator muzyki z Wysp Owczych – Kristian Blak.
„Piniartut” to po polsku tyle, co „Łowcy”. Tej płycie rzeczywiście nie brakuje drapieżności. Sporo na niej eksperymentów związanych bezpośrednio z muzyką folkową. Pojawia się elektryczna gitara, jakieś dziwne dźwięki w tle, jednak nad wszystkim dominują wokale, zwłaszcza głos Tellu Virkkali, kojarzący się czasem z Sanna Kurki-Suonio z Hedningarny. Skojarzenie jak najbardziej na miejscu, Tellu śpiewała bowiem z tą znaną, folk-rockową grupą.
Czasem wokalnie udziela się tu Rasmus z Greenlandii. Jego wokal jest zupełnie inny, czasem w połączeniu z pianinem Kristiana tworzy coś, co mogłoby powstać w jakiejś zadymionej spelunce za kołem podbiegunowym, gdyby takowe tam istniały.
Jeśli chodzi o inspiracje ludowe, to dominuje tu muzyka fińska, ale trafia się też coś z Szetlandów. Jak przystało no nowoczesną płytę folkową mamy tu też autorskie kompozycje, prawdopodobnie najciekawsze w zestawie.
„Piniartut” to bardzo ciekawa płyta, ale niełatwa. Jeśli jesteście odkrywcami i macie instynkt tytułowych łowców, to polecam. W innym przypadku album może nie trafić w Wasze gusty.

Taclem

Majerovy Brzdové Tabulky „Pálava”

Czeska grupa Majerovy Brzdové Tabulky to przedstawiciele nurtu folk-rockowego na scenie naszych południowych sąsiadów. Nie ma tu jednak szaleńczych galopad perkusji, a raczej odpowiednio podane, bardzo ciekawe piosenki ubarwione nieco innym spojrzeniem na aranżacje. Stąd też elementy trip hopu, a nawet soulu.
Płyta sprawia wrażenie dość dokładnie przemyślanej. Najbardziej podobają mi się tu piosenki, w których dominuje wokal Andrei Landovskiej, ale trzeba przyznać, że Petr Linhart – drugi wokal grupy – też dobrze sobie radzi.
Nastrój płyty jest nieco niepokojący, czasem nostalgiczny, trzeba jednak przyznać, że muzyka ta dobrze kołysze.
Inspiracji na płycie „Pálava” nie brakuje, choć są one przetworzone odpowiednio, dzięki czemu grupa zyskuje własny, bardzo ciekawy styl. Słychać, że do folku grupa dotarła z całkiem innej strony. W 1986 roku MBT byli bowiem grupą rockową. Z czasem w instrumentarium pojawiły się: mandolina, citterny, skrzypce, flet i whistle. Dziś bliżej im do folk-rocka, lub raczej czegoś, co określiłbym jako „alternative folk”, choć pojawia się też „alternative country”, z tym, że top wyjątek.
Miłośnicy czeskiej sceny pewnie znają już grupę MBT, tym, którzy jej nie znają proponuję album „Pálava”, jako przykład ich najbardziej aktualnego brzmienia.

Taclem

Hiss „Polka Für Die Welt”

Na świecie, obok całej masy różnych odmian folku, niemal równolegle, rozwija się scena związana z polką. Są kapele, które grają tylko różne polki i mają rzesze fanów. Do takich należą choćby Polkacholics, czy The Shanes, którzy nawet młodzież potrafią przekonać do siły tego rytmu.
„Polka Fur Die Welt” to płyta folk-rockowa, sławiąca zalety polki, którą, zgodnie z tytułem niemiecka grupa The Hiss chce obdarować cały świat.
Słuchając tej płyty doszedłem do wniosku, że może im się udać, grają bowiem bardzo przyjaźnie. Są tu elementy bałkańskie, klezmerskie, coś meksykańskiego, północno-amerykańskiego, a nawet polskiego. Teksty również śpiewane są w kilku językach, choć najczęściej pojawia się język niemiecki.
Bardzo podobają mi się sprawne aranżacje, nawiązujące nie tylko do folk-rocka, ale również do ska, zydeco, czy nawet country. Bardzo to wszystko wesołe i sprawia, że na ustach pojawia się nam zaraz uśmiech. Zwłaszcza jak Niemcy śpiewają po angielsku o tym, że ktoś ukradł kaszankę ze sklepu mięsnego („Who stole the Kishka?”. Całkiem przyjemne są też utwory, które wprowadzają nas w klimat bułgarskiej knajpki („Ionel Ionelule”), czy też meksykańskich uliczek („Voy Perdiendo”).
Polecam wypróbowanie jednej z najlepszych, moim zdaniem, niemieckich kapel polkowych. Coś w tej muzyce jest.

Taclem

Ecclestons „Imbolc To Beltane”

Kanadyjska grup The Ecclestons to trio, które na płytach wspierają zaproszeni muzycy. Korzenie brzmieniowe zespołu tkwią w irlandzkich i szkockich balladach i żywiołowych folkowych piosenkach z obu stron Atlantyku. Całość podbarwiona jest czasem lekkim, folk-rockowym tchnieniem.
Świetnie słucha się tu radosnej ballady „Here Comes the Ground”, również wesołkowata „Free Time at the Taps” to jeden z bardziej wpadających w ucho utworów. Z kolei „Life We Live”, to świetna piosenka, w klimacie dość charakterystycznym dla Kanadyjczyków spierających się celtyckim folkiem. Mógłby ją wykonywać choćby zespół Great Big Sea, oczywiście w mniej popowych niż obecne czasach.
Właściwie są tu tylko dwa tradycyjne, szkockie utwory – „Raggle Taggle” i „Hey Ca Thro”, reszta to piosenki autorskie. Jednak stylowość ich jest na tyle niepodważalna, że bardzo łatwo byłoby pomylić je z ludowymi piosenkami.
„Imbolc To Beltane” to album bardzo odprężający. Nie spodziewajcie się po nim czegoś więcej niż bardzo dobrze zagranego, żywiołowego, nieco może knajpianego folku.

Rafał Chojnacki

Dwarsgetuigd „Shanties and Songs of the Sea”

Pewnego dnia w roku 1997, w holenderskim mieście Nuenen (znanym głównie jako miejsce narodzin Van Gogha) na świat przyszedł zespół nazywający się Dwarsgetuigd. Pod tą niewymawialną dla nas nazwą kryje się szantowy chór, odpowiedzialny za płytę „Shanties and Songs of the Sea”.
Na starcie otrzymujemy bretońską szantę „Le pont de Morlaix”, mało znaną w Polsce, choć kilka lat temu śpiewał ją zespół The King Stones. Również „The Rosabella” (wykonywana u nas przez Kena Stephensa i nagrana na jego kasecie z Czterema Refami) nie jest za często wykonywana w naszym kraju.
Prowadzona przez kobietę – główny wokal w tej piosence prowadzi Ankie van der Meer – szanta „Haal mi den Saalhund”, to swoista rzadkość, ale brzmi tu bardzo stylowo. Z resztą śpiewa ona jedne z głównych partii w jeszcze trzech piosenkach: „Ooit zal de storm bedaren”, „Hingjend yn` e line” i „Ik sta op de kade” – z tym, że w nich dzieli z nią partie Nanne Kalma.
„Curacao” to bardzo popularna w Holandii pieśń morska, wykonywana chórem. „Fiddler`s Green” i „The drunken sailor” to z kolei popularne piosenki u nas, choć ta drugą znamy zwykle, jako „Morskie opowieści”.
„Hamborger Veermaster” to nic innego, jak holenderska wersja słynnej „Banks of California”. „Leave her, Johnny, leave her”, „The old chariot”, „Shallow Brown” i „South Australia” to zestaw znanych u nas szantowych evergreenów. Francuskie „Le capitaine de Saint-Malo” również znamy z dawnego wykonania The King Stone, sięgali też po niego muzycy z Pereł i Łotrów. Później mamy kolejne standardy: „Alabama John Cherokee”, „Rolling home” i „Essequibo River”.
Podobnie można zakwalifikować dwa ostatnie utwory – „Haul the bowline” i „Bye bye my Roseanne”.
Warto też dodać, ze pod tytułem „Sailors farewell hymn” kryje się utwór znany u nas jako „Pora w morze nam”.
Dobrą stroną płyty jest fakt, że aranżacje przygotowano dość starannie. Niestety sama koncepcja nawiązuje raczej do typowego brzmienia marynarskich chórów, raczej odrealnionego, niż tchnącego autentyzmem. Gdyby chodziło tu o repertuar kościelny, nie pieśni morskie, byłoby dużo ciekawiej.

Taclem

Asa Jinder „Tro hopp & kärlek”

Skandynawska muzyka folkowa z klasyczną nutką i odrobiną jazzu. Taki właśnie jest album Asy Jinder.
Z graniem tej niesamowitej szwedzkiej instrumentalistki pierwszy raz zapoznałem się przypadkiem. Grała ona bowiem gościnnie na płytach „Secret Garden” i „Once in a red moon” grupy Secret Garden. Teraz wpadła mi w ręce jej własna płyta.
Jak już wspomniałem jest tu sporo brzmień zbliżonych do muzyki klasycznej. Pewnie dzięki temu to dość spokojna płyta. Asa gra na skrzypcach i nyckelharpie, towarzyszy jej też cała masa zaproszonych gości. Są wśród nich szwedzkie gwiazdy pop: Magnus Carlson i Jenny Öhlund; jazzman Kenta Gustafsson, a nawet jeden z najpopularniejszych szwedzkich metalowców – Yngwie Malmsteen. Mimo tego, że ich źródła są zwykle bardzo różne, na tym albumie wszyscy podporządkowali się Asie.

Rafał Chojnacki

Page 168 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén