Ta płyta ma przede wszystkim najlepsze rozpoczęcie, jakie mozna sobie wymarzyć. „Green Grows the Rushes”, to jedna z najpiękniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisano, a John śpiewa ją bardzo dobrze.
Kto by się spodziewał, że tak piękna muzyka folkowa o celtyckich korzeniach przyjdzie do nas z takiego kierunku. John Christian Edward jest od kilku lat solistą San Diego Symphony Orchestra. Właśnie współpracaując z tą orkiestrą podczas rejestrowania muzyki do licznych filmów poznał takie osoby, jak Brian Baynes (mistrz celtyckiej gitary), czy Eric Rigler (nadworny dudziarz Jamesa Hornera, szef grupy Bad Haggis).
Z całą gromadą zaproszonych gości John postanowił nagrać tą płytę. Dominują tu ballady. Wokalista czasem nieco przesadza z czułością swego głosu, podejrzewam, że to maniera, którą przyniósł ze soba z muzyki klasycznej. Nie przeszkadza mi to jednak widzieć w nim jednaego z ciekawszych interpretatorów celtyckich pieśni. W końcu kiedy muzyka nagle przyspiesza i otrzymujemy coś takiego, jak „Follow Me Up to Carlow”, to niemal wgiata nas w fotel.
Mam nadzieję, że na kolejnej celtyckiej płcie John pozbędzie się swej wokalnej maniery, wówczas może to być album perfekcyjny.
Page 150 of 285
Dawno nie było w Trójmieście tak wielkiego festiwalu. Sopot ze swymi podstarzałymi gwiazdkami muzyki pop może się schować, chociaż… znalazłby się pewien element wspólny, ale o tym później.
Tegorocznymi gospodarzami Festiwalu było Polskie Radio, a lokalnie reprezentowało nas Nadbałtyckie Centrum Kultury. Ta sama instytucja co roku organizuje festiwal Dźwięki Północy, łączący zwykle elementy etniczne i folkowe z rockowym i jazzowym improwizowaniem. Tym razem, przez wzgląd na „kaliber” XXVI Festiwalu Folkowego Europejskiej Unii Radiowej, Dźwięki Północy przekształciły się w imprezę jednodniową i były koncertem inauguracyjnym. Gwiazdą tego koncertu był projekt Olo Walicki Kaszëbe.
Na zaproszenie trójmiejskiego jazzmana do przygotowań przyłączyli się młodzi polscy jazzmani: wokalistki Marysia Namysłowska i Damroka Kwidzyńska oraz perkusista Cezary Konrad i gitarzysta Piotr Pawlak. Nazwiska te zapewne znane są bywalcom jazzowych imprez i festiwali. Kwalifikacje Walickiego do tworzenia kompozycji nawiązujących do muzyki folkowej podnosi fakt, że grał on m.in. jako kontrabasista takich grup, jak Szwagierkolaska czy Atlantyda.
Za sprawą wymienionych muzyków 4 sierpnia w Kościele św. Jana w Gdańsku rozbrzmiały dźwięki, które można nazwać „nową muzyką kaszubską”, bądź nawet „kaszubskim jazzem”. Znawcy kaszubskiej tradycji i języka – jak to zwykle w takiej sytuacji bywa – byli podzieleni na zwolenników i przeciwników takiego podejścia do kaszubskiej muzyki. Jednak wszyscy zgodnie przyznali, że program przygotowano z pietyzmem, nawiązania do ludowości są dość czytelne w warstwie językowej. Choćby z tego powodu można uznać ów jazzowy eksperyment za udany.
Polska była krajem najobszerniej zaprezentowanym, myśle, że było to z pożytkiem zarówno dla gości zagranicznych, jak i dla polskich słuchaczy, którzy nie mają w trójmieście zbyt wielu okazji do obcowania nawet z rodzimym folkiem.
W piątek reprezentowała nas Joanna Słowińska z zespołem. Jej interpretacje, mimo, że niekiedy bliższe piosence aktorskiej, podobały się pobliczności. Kościół św Jana, to chyba miejsce idealnie się dla takiej muzyki nadające. Podobnie można powiedzieć o sobotnim wystepie grupy San Nin Trio, prowadzonej przez Marię Pomianowską. Muzyka drogi i to bardzo długiej drogi, ze wschodu na zachód, zabrzmiała w sobotę bardzo efektownie. Ci, którzy znają artystkę z wcześniejszych projektów (choćby Zespół Polski), narzekali nieco na brak bardziej wyczerpującego wprowadzenia do utworów. Trzeba jednak przyznać, ze płynąca z głosników muzyka była w najlepszym gatunku.
Ostatni idzień i jednocześnie zamknięcie festiwalu, to już projekt znany i szanowany, będący swoistym produktem eksportowym: Trebunie Tutki i Kinior Future Sound. Góralskie granie z pogranicza reggae i world music zabrzmiało na scenie przy Zielonej Bramie w niedzielny wieczór, gromadząc chyba największą na festiwalu publiczność.
Spora była również reprezentacja sceny wschodniej, niestety w dużej mierze grupy te rozczarowały. Wykonawcy z Rosji przedkładali wyuczone pozy, frazy i przede wszystkim wyświechtany repertuar, nad radość folkowego grania. Anna Sidnina zostanie zapewne zapamiętana głównie ze względu na cztery suknie, w które przebierała się na kolejne części występu. Towarzyszący jej muzycy znacznie lepiej radzili sobie bez blasku jej gwiazdy.
Marina Kapura z towarzyszeniem gitarzysty wypadła już nieco lepiej. Zaprezentowała utwory z pogranicza folku i poezji śpiewanej, z kilkoma ciekawymi wycieczkami etnicznymi, m.in. do Tuvy. Wciąż jednak nie był to program, który mógłby w pełni zadowolić słuchaczy. Co ciekawsze jest to podobno gwiazdka muzyki pop i to ona śpiewała kiedyś na festiwalu w Sopocie.
Podobnie odebrano występ tria ukraińskich bandurzystek z Kijowa (Bandura Players Trio). Dopóki grały, mimo pewnej monotonii, dało się ich słuchać. Później jednak głosy pozbawione choćby odrobiny autentyzmu (kojarzące się raczej z operą, niż z folkiem) odebrały nawet tą odrobinę przyjemności.
Bardzo dobrze zaprezentowały się narody związane z kręgiem kultury skandynawskiej. Norwegowie z Flukt dali popis świetnego grania, bardzo delikatnego, a jednocześnie świetnie nadającego się do tańca. Całość opierała się głównie na harmonii, czasem do głosu dochodziły skrzypce. Płytę „Spill” tej grupy recenzowaliśmy niedawno na Folkowej.
Anna-Kaisa Liedes z zespołem Utua zaprezentowała z kolei bardzo łagodne brzmienia z Finlandii, zahaczając czasem o Karelię.
Najbardziej zabawowym projektem ze Skandynawii okazał się duet Kristian Bugge i Peter Eget, który zaprezentował same niemal polki.
Scena niemiecka była reprezentowana dość ciekawie. Z jednej strony zaprezentowano folk-rockowy Horch (ich album „Hachtgesang” również niedawno recenzowaliśmy. Korzenie zespołu sięgają lat 80-tych, a muzyka to nie tylko folk z rockiem, ale również nawiązania do muzyki dawnej, a nawet ballad w stylu grupy Scorpions. Druga kapela z Niemiec – Oni Wytars – to nieco inny styl i nieco inny skład.
Bardzo rozimprowizowana muzyka, skupiająca się głównie wokół klimatów śródziemnomorskich, ze świetnym damskim wokalem. Zespół ma spore instrumentarium i gra ciekawie, pewnie więc wkrótce się nim zainteresujemy.
Nie sposób nie wspomnieć tu o belgijskim duecie Musaraigne, z rewelacyjną akordeonistką Pascale Rubens. Wkrótce opublikujemy interesujący wywiad z tą postacią.
Również dwie urocze Szkotki, siostry Jennifer i Hazel Wrigley (The Wrigley Sisters), które zaczarowały słuchaczy ostatniego dnia festiwalu.
Ciekawie zabrzmiały też: czeski i młodziutki szwajcarski zespół Anach Cuan, który zaczynał od muzyki celtyckiej, a obecnie ciekawie łączy ją ze szwajcarskimi brzmieniami.
Nie sposób było przebywac na festiwalu cały czas, dlatego też nie o wszystkich wykonawcach udało się napisać. Mam nadzieję, że żaden z nich opuszczonych w tym reportażu nie poczuje się urażony.
Jako, że w czasie trwania festiwalu w Gdańsku trwał również Jarmark Dominikański, całość miała bardzo interesującą oprawę. Z jednej strony zaprezentowano nieco łatwiejsze w odbiorze zespoły na scenie przy Zielonej Bramie (Długi Targ), z drugiej te bardziej klimatyczne koncerty zaprezentowano w kościele św. Jana. Kto widział tą budowlę, ten wie jakie wrażenie ona robi.
Podejrzewam, że nieprędko zobaczymy w Gdańsku kolejną taką imprezę. Frekwencja w kościele św. Jana i w pogodniejsze dni (piątek i niedziela) na scenie plenerowej pokazała, że taka impreza jest u nas potrzebna.
Kilka zdjęć z Festiwalu:
ANACH CUAN
|
|
![]() |
|
|
|
![]() |
|
|
|
![]() |
|
|
|
![]() |
![]() |
|
|
![]() |
|
|
![]() |
|
![]() |
|
|
![]() |
|
|
![]() |
|
![]() |
Artystka urodziła się na Florydzie, a dorastała w południowej Kaliforni. Pierwszą inspiracją był dla niej ojciec, który grał na gitarze i śpiewał piosenki country, często wraz z innymi członkami rodziny, czy nawet sąsiadami.
Tracy debiutowała w wieku dziewięciu lat, śpiewając w chórze i wytrwale ćwicząc grę na skrzypcach.
Kariera muzyczna Tracy Grammer rozpoczęła się gdy ojciec przedstawił ją legendzie amerykańskiego folku, Curtisowi Colemanowi, ex-członkowi grupy New Christy Minstrels. Zaproponował on serię koncertów w małych klubach i nagrania demo.
W latach 90-tych Tracy grała muzykę pop z zespołem Juicy.
Do muzyki folk i country wróciła w 1996 roku, gdy spotkała w jednym z klubów występującego tam Dave`a Cartera, z którym zaczęła wkrótce występować. Nagrali razem trzy płyty, lecz ich współpracę przerwała nagle śmierć Dave`a. Na solowej płycie Tracy, zatytułowanej „Flower of Avalon” znalazło się dziewięć jego niepublikowanych piosenek.
Flamandzka muzyka folkowa, podana w dość tradycyjny sposób, z dudami, piszczałkami i całym asortymentem instrumentów z dawnych wieków. Płyta „Het eerste kwartier” to ich drugi album i podążają na nim ścieżką wyraźnie wydeptaną na początku kariery.
Są tu wyłącznie instrumentalne kompozycje, częściowo autorskie, a częściowo tradycyjne. Dla osoby nie obeznanej z muzyką flamandzką jest to właściwie nie do odróżnienia, a pokrewieństwo stylistyczne jest tak duże, że być może zmyliłoby również specjalistę. Są co prawda aranżacje, które (zgodnie z tytułem) brzmią np. jak kompozycja dla dixielandu, ale to tylko aranż, sama melodia ma więcej wspólnego z ludowym graniem.
Płyta zawiera dwanaście utworów, dość różnorodnych, które przenoszą nas na kilka chwil do Flandrii.
Gdyby było tu nieco więcej przestrzeni, można by uznać „Flower of Avalon” za album art-folkowy, kompozycje skłaniają się bowiem w taką stronę. Jednak całość zagrano dość spokojnie, bez szaleńczych improwizacji i instrumentalnych pasaży. Otrzymujemy więc amerykański folk, z odrobiną rocka i delikatnym tchnieniem akustycznej muzyki country.
Album zawiera dziewięć niepublikowanych dotąd piosenek zmarłego niedawno amerykańskiego folkowca – Dave`a Cartera. Tracy Grammer współpracowała z nim przy trzech płytach, tak więc „Flower of Avalon” to również hołd dla przyjaciela. Do tego pokłonu przychyliło się kilka innych folkowych gwiazd, jak choćby występująca gościnnie na tym albumie Mary Chapin Carpenter.
Perełki takie, jak „Gypsy Rose”, „Hey Ho” czy „Winter When He Goes” byłyby ozdobą każdego albumu. Z kolei „Laughlin Boy” to swoista ciekawostka na tej płycie, bo jako jedyny utwór jest tradycyjną amerykańską piosenką ludową.
Polecam kontakt z tą płytą i potraktowanie jej nie tylko jako hołd dla zmarłego muzyka, ale również jako zwykły, bardzo dobry album.
Sporo przyjemności sprawia mi wyszukiwanie muzyki celtyckiej w krajach, gdzie nikt by się jej nie spodziewał. Peregrino Gris pochodzą z Costa Rici. Grają muzykę zakorzenioną w Irlandii, Szkocji i hiszpańskiej Galicji, autorami kompozycji są Rodrigo i Eduardo Oviedo. Oprócz klimatów celtyckich inspiruje ich też literatura fantasy, ze szczególnym uwzględnieniem twórczości J.R.R. Tolkiena.
Muzyka Peregrino Gris to bardzo lekkie brzmienia, z pięknymi partiami irlandzkich dud na pierwszym planie. Nadają one typowego dla Zielonej Wyspy klimatu nawet utworom inspirowanym muzyka z Półwyspu Iberyjskiego.
Słuchając „Peregrino Gris” trudno oprzeć się wrażeniu, że te brzmienia są nieco inne. Być może to ten południowo-amerykański temperament karze muzykom inaczej podchodzić do granych melodii. Jest tu bardzo dużo przestrzeni w muzyce, nie ma ani śladu jakiegoś spięcia. Wszystko płynie, czasem szybciej, czasem wolniej, ale na pewno własną drogą. Słychać to zwłaszcza w wolniejszych utworach.
Całość jest bardzo dobrze zaaranżowana i właściwie może służyć za idealny wzorzec połączenia celtyckiego folku z klimatem z Tolkiena.
Nazwa kapeli pochodzi od irlandzkiej pieśni „Jug Of Punch”, będącej jednym z popularniejszych drinking songów. Zespół Jugopunch nie ogranicza się jednak do alkoholowego repertuaru, co nie znaczy, że od niego stroni.
Na płycie „Where are We now” mamy trochę współczesnych piosenek, stylizowanych na irlandzki folk, bluegrass i bluesa. Co ciekawsze wszystko to jakoś się ze sobą miesza. Powstaje w ten sposób bardzo ciekawa muzyka, ale w tym też duża zasługa po prostu świetnych piosenek.
Pierwsza piosenka („Cold”) sprawia, że z miejsca chcemy słuchać dalej. Kolejna („Black Heart”) udowadnia nam, że zrobiliśmy dobrze nie wyłączając po pierwszej. A później już nas mają. Słuchamy płyty do końca, nawet po kilka razy, nie zdając sobie nawet sprawy, że właśnie nas zauroczyli.
Anglicy z Jugopunch grają z jednej strony tradycyjnie, z drugiej słychać wyraźnie, że zdają sobie sprawę z tego, że czas nie stoi w miejscu i że były już takie zespoły, jak Planxty, The Pogues czy The Levellers, które pchały ten folkowy wózek na co raz to nowe tory. Korzystając z ich doświadczeń Jugopunch nagrał świetną, nadającą się do wielokrotnego słuchania płytę.
Niemiecko-rosyjska formacja Apparatschik prezentuje swój drugi album, zatytułowany „Aurora”. jak wiemy jest to nie tylko żeńskie imię, ale też nazwa znanego krążownika. Dlatego też na okładce mamy dziewoję – nieco w stylu tych, jakie malowali niegdyś na samolotach amerykańscy żołnierze, ale bardziej przaśną, słowiańską – oraz dwie lufy.
Muzyka zawarta na tej płycie bardziej kojarzy się z wojskowym drylem, nic dziwnego, ze zaczyna się od piosenki „Soldaty”. Być może Apparatschikom zamarzyła się sława, jaką przyniosła grupie Lube piosenka „Kombat”.
Nie brakuje tu również klimatów balangowo-alkoholowych, znanych z pierwszej płyty. Utwory takie, jak „Kiki” czy „Marusia” to świetne kawałki na zakrapiane spotkanie. Muzycy mieszają swój folk-rock z elementami z innych kultur, nie powinno więc dziwić sowieckie reggae w „Kalinushka” czy ska w „Krutschkin”. Są też nostalgiczne ballady np. „Pod Oknom”.
Wszystkie teksty na płycie są tradycyjne, w muzyce gdzieniegdzie grzebano, ale też dominują tematy uznawane za ludowe. Mimo militarystycznego i wielko-radzieckiego image`u grupa ta brzmi wciąż bardzo sympatycznie, przypominając czasem The Ukrainians (z resztą „Marusia” w innej aranżacji jest też grana przez tą grupę), a innym razem nawet Boban Makovic Orchestar (pewnie przez pojawiające się czasem dęciaki). „Aurora” sprawia wrażenie płyty dojrzalszej, niż wcześniejszy album, dobrze rokuje to Apparatschikom na przyszłość.
Vicky gra na szkockich smallpipes i na flecie, zaś Jonny to gitarzysta, czasem grający też na low whistle. Oboje grali wcześniej w formacji Serious Kitchen. Płyta „Thumb Twiddling”, to przede wszystkim popiś świetnej gry Vicky. Charakterystyczne brzmienie małych szkockich dud i melodie płynące z serca Górzystej Krainy, to sedno tego albumu.
Kiedy już mogłoby się wydawać, że dość ostry dźwięk tego instrumentu może nas zmęczyć, otrzymujemy łagodne brzmienia fletu, tak kojąco działają utwory „Geordie Lad”, „Catch a Cat” i „Stable Door”. Najwyraźniej muzycy przewidzieli, że może ich płyty słuchać ktoś nie przyzwyczajony do ciągłego dźwięku dud i po prostu dają mu trochę odpocząć.
Umiejętności muzyków robią spore wrażenie, więc jeśli ktoś tęskni za surowym, celtyckim graniem, niech czym prędzej poszuka wspólnej płyty Vicky Swan i Jonny Dyer. Znajdzie tu na pewno wszystko to, co ciekawe w tradycyjnej muzyce celtyckiej. Niektóre momenty, jak choćby wspomniane już utwory, które prowadzi flet mogą nieco kojarzyć się z nowszym graniem akustycznym w stylu grupy Flook.
Wśród wielu płyt czasem za bardzo udziwnionych ta jest swoistym powiewem tradycji.
Żeński kwartet Misty River zauroczył mnie jakiś czas temu płytą „Willow”. W przypadku „Live at the Backgate Stage” jest podobni, słucha się płyty z rosnącą ciekawością. Świetne wokale, mieszanka brytyjskiego folku, bluegrassu i country – to właśnie to, co Amerykankom wychodzi najlepiej.
Jeśli chodzi o skład, to Misty River stanowią rasową folkową kapelę, z gitarą, banjo, skrzypcami, akordeonem i kontrabasem. Na dodatek panie bardzo dobrze radzą sobie z tymi instrumentami.
Mimo, ze są tu tylko dwie przeróbki utworów tradycyjnych, reszta to piosenki współczesne, to płyta brzmi bardzo stylowo i nie wyobrażam sobie, by niektóre z tych utworów ktoś mógł wykonać lepiej. A są tu piosenki takich tuzów, jak Tim O`Brien, Kate Wolf, Gillan Welch, czy Lyle Lovett.
Mimo, że cała płyta jest dobra, to mi osobiście najbardziej spodobały się utwory „Roseville Fair”, „God Bless That Poor Moonshiner” – to one stanowią o charakterze tej płyty.
Jak sam tytuł wskazuje „Live at the Backgate Stage” to album koncertowy. Jest jednak świetnie nagrany, co pozwala nam delektować się tą płytą, bez uczucia, że coś nam w przekazie ginie. Fakt, że koncert Misty River byłby pewnie o niebo ciekawszy, niż płyta.
































