Album „Make it so” to płyta którą Ed Ryan nagrał od początku do końca sam. Wszystkie instrumenty i ścieżki wokalne są jego autorstwa.
Zawarta tu muzyka, to akustyczne granie w folkowym stylu. Czasem piosenki te nawiązują do brytyjskiej klasyki spod znaku The Beatles. Powstało w ten sposób spokojne pop-folkowe granie, którego da się słuchać w każdych warunkach.
Jednak okazuje się że po kilku przesłuchaniach płyta zaskakuje czymś więcej. Posłuchajcie chociażby „The Counting Of The Curs”. To prawdziwa irlandzka piosenka, tyle tylko, że całość napisał i nagrał Ed Ryan. Nawet akcent, który w innych piosenkach był nieodczuwalny, tu zdecydowanie skręca w stronę Irlandii.
Za najbardziej udaną piosenkę uznałbym tu humorystyczny utwór „Mouse in the House”. Sympatyków pieśni związanych z morzem zadowoli za to na pewno piękna pieśń. „The S.S. Marie”, nawiązująca do klimatów dawnych opowieści.
Z pozoru to prosta płyta, ale za każdym przesłuchaniem odkrywa się na niej coś nowego.
Page 52 of 285
Projekt „Blood Bought, Blood Washed, Born Again”, to ciekawa kolekcja muzyki spod znaku amerykańskiego folku, gospel i country, której podstawowym przesłaniem jest ewangelizacja. Podobnie jak u nas, tak i w Stanach Zjednoczonych muzykowanie z imieniem Jezusa na ustach jest bardzo popularne. Co raz częściej zahacza też o kręgi muzyki folkowej różnego typu.
Za tą płytą stoi trójka muzyków, która postanowiła sięgnąć po kilka standardów i wzbogacić je nowymi piosenkami.
Za projekt odpowiadają: Boyd Deering, Larry Alderman i Stephen Williams. Pierwszy z nich wydaje się być ojcem chrzestnym projektu. To doświadczony muzyk, grający swego czasu w zespole Charlie Daniels Band, występujący również u boku Marka O’Connora.
Ciekawie wygląda też zestaw gości, pojawiają się tu: Carl Jackson (znany m.in. ze współpracy z Emmylou Harris, autor wielu piosenek i znany wykonawca muzyki bluegrass), Celina Kramer i Michelle Alderman (wokalistki znane ze sceny country/bluegrass). Dzięki tym nazwiskom możemy umiejscowić tą płytę we właściwym miejscu, wśród gwiazd muzyki country.
Grupa Cimbaliband pochodzi z Węgier, ale ich muzyka przekracza granice. Większość tematów pochodzi z szeroko pojętych Bałkanów. Oprócz tradycyjnych motywów węgierskich („Selyemcsárdás”) zdarzają się tu tematy serbskie („Ciganskolo”), rumuńskie („Velencei álom”, „Oppadirida”, „Megyek az úton” i „Lautar din Bacau”), bułgarskie („Oriental Mahala”) a nawet macedońskie („Siciliana Karsilama”) i transylwańskie („Ez a világ”). Brzmi to może nieco enigmatycznie, ale przecież wszędzie tam mieszkają Cyganie, a to właśnie ich muzyka stanowi sedno brzmienia grupy Cimbaliband.
„TransBalkan Express” to płyta która przypadnie do gustu zarówno wielbicielom dobrego (to znaczy nie kojarzącego się z cepelią) cygańskiego grania, jak i wszystkim, którzy rozmiłowali się w brzmieniach znanych z płyt z muzyką do filmów Emira Kusturicy.
Zgodnie z nazwą zespołu niebanalną rolę odgrywają tu popularne w Karpatach, ale dziś już nieco zapomniane cymbały.
Podobno na początku istnienia zespołu Charmer, czyli gdzieś na początku lat siedemdziesiątych, jeden z recenzentów określił tą grupę jako „doskonały zespół do grania w kawiarni”. Większość nagrań tej rozwiązanej w 1989 roku grupy pochodzi z początku lat osiemdziesiątych, a „The Perfect Cafe” to doskonały przewodnik po najlepszych piosenkach zespołu dowodzonego przez Briana Smitha, znanego z późniejszej twórczości w celtyckim zespole Smithfield Fair.
Grupa Charmer wykonywała głównie akustyczny folkowy repertuar, oparty na celtyckich korzeniach, lecz składający się w większości z oryginalnych, autorskich kompozycji.
Album „The Perfect Cafe” ma przede wszystkim wartość archiwalną, choć z przyjemnością posłuchają ich pewnie fani takich grup jak Pentangle czy wczesne Fairport Convention.
Pod enigmatyczną nazwą O`Death kryje się szalona ekipa z Nowego Jorku, która łączy w swojej muzyce folkową melodykę z punkową motoryką. Mimo że wiele tu akustycznych brzmień, to ich muzyce nie brakuje energii i ognia.
Począwszy od otwierającego płytę „Lowtide”, przez pijany walc w „Mountain Shifts” i niepokojący „Home”, po kończący płytę „Lean-To” mamy do czynienia z brzmieniami, które sami muzycy określają jako „americana-gypsy-punk”. Nie ma tu jednak ludowych cygańskich melodii, jest za to poetyka, która kojarzyć może się właśnie z dzikim i wolnym światem szalonego taboru. Jeżeli czytając te słowa macie cały czas w głowie muzykę grupy Gogol Bordello, to trop jest dobry. Zespoły te oczywiście bardzo się różnią. Ale szczerze mówiąc gdybym miał wybrać ciekawszą propozycję muzyczną, to prawdopodobnie wygrałaby mniej znana grupa. O`Death są p prostu bardzo oryginalni, a Gogole już nieco się ograli.
Charakterystyczną cechą zespołu o tak niewesołej nazwie jest fakt, że wiele utworów granych jest raczej w minorowych tonacjach. Cóż, wyraźnie funeralny klimat chyba grupie O`Death odpowiada. Dla mnie też okazuje się w ich wydaniu interesujący.
Kup w Amazon.com
Broken Hymns, Limbs and Skin”
Zachęcony ich debiutancką płytą, zatytułowaną po prostu „Mountain Mirrors” z chęcią sięgnąłem po kolejną płytę sygnowaną przez zespół z niedostępnych lasów Massachusetts. Bez względu na to czy nazwiemy ich granie autorskim folk-rockiem, czy „heavy acoustic music” (jak sami obecnie o swoim graniu piszą), można w tych dźwiękach rozpoznać przestrzeń i magiczne miejsca jakie dostępne są tylko nielicznym.
Jeff Sanders i jego kumple postarali się tym razem o znacznie lepsze brzmienie studyjne, dzięki czemu „Dreadnought” przyswaja się znacznie łatwiej niż „Mountain Mirrors”. Jest tu odrobina Dylana i folku w tym stylu, ale jest też coś bardziej szalonego, odrobina grania w stylu Toma Waitsa. Momentami pojawiają się bardzo czytelne nawiązania do acid folku. Najciekawiej wychodzą jednak ballady. Najwyraźniej to do nich Jeff ma najlepsze ucho. Momentami można odnieść wrażenie że jego spokojniejsze pieśni gdzieś nas unoszą. To niemal medytacyjne doznanie.
Jez to wokalista, gitarzysta, mandolinista i autor piosenek pochodzący z malowniczego angielskiego Northumberlandu. W tych nagraniach towarzyszy mu grupa The Bad Pennies, którą tworzą: Kate Bramley (wokal, skrzypce), Andy May (akordeon, dudy, whistle), Sean Taylor (gitara basowa 5-strunowa) i Dave de la Haye (skrzypce). Wszyscy ci muzycy zdobywali wcześniej doświadczenie na angielskiej i amerykańskiej scenie folkowej.
Album „Doolally” pokazuje przede wszystkim niezwykły talent Jeza jako autora piosenek. Jego utwory są z resztą chętnie wykonywane przez folkowych artystów po obu stronach Atlantyku, sięgali po nie m.in. Four Shillings Short i The McCalmans. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że spotka na tym albumie sporo potencjalnych folkowych hitów. Wśród nich niewątpliwie są: „Regina Inside”, „Vikings”, „A Penitent’s Lent”, „Sugar Water Sunday”, „Keep Them Bairns Away” i tytułowa „Donnini Doolally”.
Zespół Jeza ma ciekawe, głownie akustyczne brzmienie, co pozwala wyłowić tkwiącą w tych piosenkach świetną folkową nutę.
Włoska grupa Her Pillow wsławiła się głownie tym, że była najlepszym cover-bandem The Pogues na południe od Alp. Materiał na którym wykonują kompozycje tej klasycznej dziś już irlandzkiej grupy, na przemian z tradycyjnymi irlandzkimi standardami, wkrótce zagości na naszych łamach. Póki co chciałbym jednak napisać coś o zupełnie innym projekcie tej formacji.
Płyta „Drops”, to zestaw dwunastu utworów autorskich, napisanych głownie przez Fabio Magnasciuttiego, lidera tej formacji. Trzeba przyznać, że to zestaw niesamowicie udany, choć nie wiem czemu najlepszy moim zdaniem utwór („The Joker”) zamieszczono na początku płyty.
Niektóre z utworów Włochów mogłyby się znaleźć w repertuarze The Pogues, inne zaś pokazują, że zespół ciągnie też w bardziej odległe od irlandczyzny (choć naznaczone wciąż punk-folkiem) rejony. To dobrze wróży na przyszłość, bo jeżeli na kolejnych albumach będzie więcej takich piosenek, jak na „Drops”, to wkrótce przestaną być kojarzeni z cudzym repertuarem.
Cynthia Bennett na swojej najnowszej płycie zatytułowanej „Mother Ireland’s Daughters” udowadnia, że wystarczy gitara i głos, by sławić rebelię. Płyta nawiązuje do dumnej tradycji irlandzkich „rebel songs”, wykonywanych chętnie przez zespoły takie jak The Dubliners, The Wolfe Tones czy The Clancy Brothers.
Podstawowa różnica w wymowie omawianego tu albumu jest taka, że zwykle pieśni związane z irlandzkim oporem przeciwko Anglikom wykonują mężczyźni. Tymczasem cała płyta Cynthii to propozycja kobiecego spojrzenia na temat republikański.
Artystka śpiewa tu o słynnych irlandzkich bojowniczkach, ale również o zwykłych kobietach, które czekają na swoich chłopców, mężów lub synów. Opłakuje śmierć Bobby’ego Sandsa i innych którzy oddali swoje życie w walce o wolną Irlandię.
Mimo że to album surowy i pod względem muzycznym niedoskonały, to na pewno warto go zauważyć, bo stanowi też historyczny głos w sprawie irlandzkiej niepodległości.
Niemiecka grupa Satolstelamanderfanz proponuje nam majestatyczne brzmienia spod znaku bębnów i dud. Bez względu na inspiracje muzyka ta brzmi mocno, soczyście i bardzo brutalnie. A przecież to tylko etniczne instrumenty. Jednak Niemcy grają na nich jak przystało na potomków dumnych Germanów.
Melodie bretońskie, galicyjskie, irlandzkie i bałkańskie podano tu w bardzo mocnej, choć akustycznej formie. Kontrastuje to z niektórymi utworami wokalnymi („Gaskere”, „Finish”), które w tym zestawie wyglądają dość delikatnie. Jest w nich jednak również sporo szaleństwa
Wokalne i instrumentalne wpływy łączą świetnie kompozycje takie, jak „Anda roda de redore” i „Hece Galja Boau”.
Niekiedy, gdy instrumentalny klimat odrobinę się wycisza, jak w melodii „Ketri”, jesteśmy w stanie docenić kunszt wykonawczy niemieckiej grupy. W odróżnieniu od wielu kapel z nowej niemieckiej sceny muzyki dawnej Satolstelamanderfanz potrafi zaskoczyć czymś więcej, niż tylko doborem ciekawych melodii do prostego grania. Czai siew tych dźwiękach o wiele więcej.
