Zachęcony ich debiutancką płytą, zatytułowaną po prostu „Mountain Mirrors” z chęcią sięgnąłem po kolejną płytę sygnowaną przez zespół z niedostępnych lasów Massachusetts. Bez względu na to czy nazwiemy ich granie autorskim folk-rockiem, czy „heavy acoustic music” (jak sami obecnie o swoim graniu piszą), można w tych dźwiękach rozpoznać przestrzeń i magiczne miejsca jakie dostępne są tylko nielicznym.
Jeff Sanders i jego kumple postarali się tym razem o znacznie lepsze brzmienie studyjne, dzięki czemu „Dreadnought” przyswaja się znacznie łatwiej niż „Mountain Mirrors”. Jest tu odrobina Dylana i folku w tym stylu, ale jest też coś bardziej szalonego, odrobina grania w stylu Toma Waitsa. Momentami pojawiają się bardzo czytelne nawiązania do acid folku. Najciekawiej wychodzą jednak ballady. Najwyraźniej to do nich Jeff ma najlepsze ucho. Momentami można odnieść wrażenie że jego spokojniejsze pieśni gdzieś nas unoszą. To niemal medytacyjne doznanie.

Taclem