Page 50 of 285

John Munro „Plying My Trade”

Urodzony w Szkocji Australijczyk – już samo to przedstawia nam Johna Munr, jako potencjalnie ciekawą osobowość. Dodajmy do tego, że przez wiele lat grał w najlepszej australijskiej kapeli wykonującej muzykę celtycką – Colcannon. Oprócz tego jest też kojarzony jako wieloletni współpracownik znanego australijskiego barda, Eric Bogle. Sumując jego dorobek muzyczny musimy przyznać, że to znacząca postać na folkowej scenie antypodów.
„Plying My Trade” to bardzo osobista płyta. Przesiąknięta jednak z jednej strony celtyckim graniem z odrobiną bluesa, z drugiej zaś klimatem Australii, tamtejszą perspektywą widzenia świata i tamtejszymi problemami. Jedenaście z dwunastu utworów, które się tu znajdują napisał John, czasem przy współudziale przyjaciół. Całość wieńczy podróż do dalekiej Szkocji i piękna wersja „Wild Mountain Thyme”.
Jak przystało na barda z gitarą (nawet na solowej płycie wspieranego przez grono akompaniujących muzyków) John Munro angażuje się w tematykę społeczną. Pisze o australijskiej historii („Spirit of the Land”, „The Outlaw”), muzycznych włóczęgach („Journeyman”, „She Waits For Me”) a nawet sytuacji w Iranie („Sisters „).
Piękna piosenka „The Border” jest podsumowaniem nie tylko tematyki poruszanej przez Johna w piosenkach, ale właściwie całego jego artystycznego życia w Szkocji i w Australii.

Taclem

Heather Alexander „A Gypsy’s Home”

Amerykańska artystka nagrywa kolejne płyty z gatunku, który można określić jako ‚fantasy folk’. Heather Alexander to artystka folkowa silnie związana z amerykańskim fandomem – ruchem miłośników fantastyki. Dobrze widać to po jej utworach, w których magiczne tematy sąsiadują z celtyckim folkiem.
W przypadku płyty „A Gypsy’s Home” motywem przewodnim albumu jest włóczęga. Któryś z polskich odbiorców tej płyty nazwał ją nawet zbiorem folkowych piosenek turystycznych, bowiem mimo nieco cygańskiego tytułu, próżno szukać tu ognistych czardaszy. To raczej muzyka inspirowana tym co w duszy gra samej artystce.
W nagraniach towarzyszyli Heather muzycy z grupy Uffington Horse, w której występuje jako wokalistka. Okazuje się że folk-rockowi instrumentaliści równie dobrze sprawdzają się w bardziej tradycyjnych, akustycznych brzmieniach.

Taclem

Pchnąć W Tę Łódź Jeża „Szksipcze”

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o grupie Pchnąć w Tę Łódź Jeża anonsowano mi ją jako nowe wcielenie zespołu znanego niegdyś jako Kogoto. Grupę Kogoto pamiętałem doskonale jako ciekawy, choć „spalający się” na koncertach projekt, próbujący łączyć piosenkę żeglarską, tradycyjne szanty i melodie spod znaku world music. Materiał, który utrwalono na dwóch kasetach tamtej grupy, to wciąż ciekawe, choć eklektyczne i niekiedy po amatorsku zagrane piosenki. Jednak same utwory bronią się doskonale, liczyłem więc, że skoro PWTŁJ nie są reaktywacją, a nowym projektem związanym z ludźmi tworzącymi Kogoto, to przynajmniej pod względem wykonawczym jest szansa na coś jeszcze lepszego, zwłaszcza że już nagrane przed rozpadem pierwszego z zespołów utwory zdradzały kroki w odpowiednim kierunku.

W pierwszym bezpośrednim kontakcie z zespołem okazało się, że właściwie z Kogoto są tu tylko dwie osoby – Kasia i Tomasz Kaniowscy. No i kilka piosenek – na czele z doskonałym „Albatrosem”. Szybko jednak okazało się że i repertuar Jeże wypracowali w dużej mierze własny. Owszem, korzystają z pracy innych autorów, np. aranżacja piosenki „Wiatr” opiera się na pięknym gaelickim utworze „Nil Sen La”, znanym najbardziej z wersji irlandzkiej grupy Clannad. „Daunt Rock” to również ukłon w stronę tej grupy, choć mniej oczywisty, irlandzki temat „Alasdair Mhic Cholla Ghasda” znany jest też z nagrań takich wykonawców, jak Capercaillie, Flora MacNeil, James Graham, Asonance, a w Polsce Ryczące Dwudziestki.

Innym źródłem inspiracji jest niewątpliwie Harry Robertson, urodzony w Szkocji Australijczyk, jeden z najważniejszych twórców australijskiej sceny folkowej, który w pierwszych latach swojego pobytu w Australii pracował w przemyśle wielorybniczym. Powstało wówczas wiele piosenek, z których kilka odkrył parę lat temu Nic Jones, przywracając tego nieżyjącego dziś już twórcę folkowemu światu. Jeże sięgnęły po dwa inne utwory Robertsona. „Whalin’ Wife” i „Norfolk Whalers” można w oryginalnych wykonaniach znaleźć na płycie „Whale Chasing Men” Harry’ego Robertsona (nagranej wspólnie z Marion Henderson i Alexem Hoodem). Warto odkurzyć te stare, wydane w 1971 roku nagrania, żeby porównać z wersjami zaproponowanymi przez Polaków. Zapewniam, że nie mają się czego wstydzić.

Otwierająca album kompozycja „Żagiel na Irtysz” to jeden z najbardziej niepokojących utworów, jaki zaprezentowano na naszej szantowej scenie. Mocny rytm, paranoiczne partie akordeonu i piękny, choć w tym utworze nieco mroczny wokal Kasi – to przepis na utwór nośny i przebojowy, choć z pozoru niełatwy. Całość uzupełnia wyśmienity tekst, odwołujący się do majestatycznej i groźnej rzeki Irtysz, która swoim nurtem opływa tereny Chin, Kazachstanu i Rosji.

„Whalin’ Wife” rozpoczyna się w wersji zaproponowanej przez Polaków spokojną introdukcją w której niebagatelną rolkę grają skrzypce i fabularne zawiązanie akcji przez delikatnie zaśpiewaną pierwszą zwrotkę. O ile głos Kasi Kaniowskiej sprawuje się tu świetnie, o tyle jest jego brzmieniu coś, co powoduje, że uświadamiamy sobie, że mowa Shakespeare’a nie jest ojczystym językiem wokalistki. Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale chyba jednak momentami nawet za bardzo. Utwór zaśpiewany jest czysto, czytelnie i bardzo wyraźnie. Dziś chyba nawet spikerzy BBC nie są aż takimi purystami. Po prostu miało to brzmieć bardzo realistycznie i najwyraźniej przekombinowano. Możliwe również, że to kwestia naturalnej barwy Kasi, w każdym razie łatwo się do tego brzmienia przyzwyczaić i już przy drugim/trzcim przesłuchaniu nie zwraca się na to uwagi.

„Wiatr” to jeden z najbardziej żywiołowych utworów, prowadzi go wokalnie Tomasz Kaniowski, który w tej piosence wydaje się czuć w swoim żywiole. Łatwo przechodzi mu delikatne snucie opowieści, powoli unoszące się w górę, aż do żywiołowego, gaelickiego refrenu, w którym świetnie wspomaga go zespół. Oryginalny fragment „Nil Sen La” w refrenie brzmi tu tak, jak gdybyśmy nagle znaleźli się w innym świecie. Na słuchacza spada kompletnie obcy język, inna intonacja – to bardzo odrealnione, ale świetnie komponujące się z utworem rozwiązanie. Polski tekst Tomasz Tramsia również ciekawie prezentuje się w wykonaniu zespołu.

Wspomniany już „Albatros”, to bardzo ciekawa historia, bowiem sam zespół informuje nas, że tekst nawiązuje do słynnego poematu Samuela Taylora Coledridge’a „The Rhyme Of The Ancient Mariner”. Z kolei w muzyce pobrzmiewają tematy pieśni medytacyjnych, co znów każe nam odbyć podróż w rejony zwykle nie eksploatowane przez zespoły ze sceny szantowej. W porównaniu z oryginalnym wykonaniem grupy Kogoto nowy „Albatros” jest o wiele dojrzalszy aranżacyjnie.

Nie wspominałem dotąd o jeszcze jednym zapożyczonym utworze. Mowa tu o piosence „On We Go”, której autorką jest Nancy McCallion, swego czasu wokalistka amerykańskiej grupy The Mollys. Nancy, córka iro-szkockich emigrantów, dorastała w Teksasie i przesiąknęła zarówno muzyką celtycką, jak i amerykańskim folkiem i country. Piosenka po którą sięgnęli polscy muzycy znalazła się pierwotnie na płycie „This Is My Round”, drugim albumie The Mollys. W wersji zbliżonej do przedstawionej tu aranżacji zamieszczono ją na składance „Women of the World – Celtic”, w doskonałej serii wydawanej przez wytwórnię Putumayo.

„Daunt Rock” to pieśń o latarni, jak już wspomniałem oparta na starej gaelickiej pieśni. Zastosowano tutaj ten sam manewr, co w utworze „Wiatr”, a więc pozostawiono oryginalny zaśpiew. W obu przypadkach brzmi to niesamowicie. Dodatkową ciekawostką jest malutki cytat z kaszubskiej pieśni „Hej żeglujże, żeglarzu” w dwóch krótkich wersach.

Jeszcze bardziej zaskakujący jest początek utworu „Ajs Kajtas”, który cały zaśpiewany jest po łotewsku. Zainteresowanie muzyką Bałtów, to również spadek po grupie Kogoto, tyle tylko, że w wykonaniu Jeży mamy do czynienia z profesjonalnie zagraną world music, której nie muszą się wstydzić przy porównaniach z zagranicznymi wykonawcami. Ten utwór to kawał dobrej, aranżacyjno-wykonawczej roboty.

Druga z pieśni Harry’ego Robertsona – „Norfolk Whalers” – to przykład pięknie snutej opowieści. Świetnie zrealizowane tło muzyczne, zwłaszcza w niełatwej warstwie rytmicznej, to jedna z perełek tej i tak bardzo udanej płyty.

Flisacka, a właściwie raczej orylska piosenka „Za górami, za lasami” to znana opowieść o pewnej Małgorzatce, która wbrew ostrzeżeniom rodziców postanowiła bawić się z chłopcami, których rzeczny szlak przywiódł na pobliski brzeg. Jeże w sympatyczny sposób nawiązują tu do nurtu reprezentowanego na scenie szantowo-folkowej przez grupę Hambawenah, choć oczywiście robią to po swojemu.

Oryginalna wersja językowa ballady „Hullabaloobalay” to nie lada niespodzianka. Znana z przekładu Marka Szurawskiego piosenka jest tu poddana bardzo ciekawym zabiegom aranżacyjnym. To zupełnie inny, znacznie ciekawszy i niesamowicie magnetyzujący klimat.

„Kaut Zinatu” (właściwie „Kaut Zinatu To Kalninu”) to jedna z łotewskich pieśni sierocych, również wykonywana kiedyś przez Kogoto. Po raz kolejny Jeżowa aranżacja stoi tu na wysokim poziomie. Właściwie nie bardzo można nawet porównać te dwie wersje. Pierwotna była pełna młodzieńczego zapału – tej zapału nie brakuje, ale jest na dodatek bardzo dobrze pomyślana.

Ciekawie prezentuje się „Pieśń wioślarzy”, czyli polska wersja kolejnej gaelickiej pieśni, znanej z repertuaru wczesnego Clannadu – „Mhorag’s Na Horo Gheallaidh”. Aranżacja jest bogatsza od irlandzkiej, przypomina raczej dokonania szkockiego Capercaillie, zaś jak tekst wykorzystano wersję Jarosława Zajączkowskiego, którą jego zespół Krewni i Znajomi Królika wykonywał, ale nigdy nie wydał na płycie.

Zamykająca album kompozycja „Lypa z miodym” to jedyny w pełni autorski utwór członków zespołu. To świetna wiązanka melodii inspirowanych folkiem z różnych stron, w lekko jazzująco-funkowej aranżacji. Jeżeli to zakończenie w jakiś sposób pokazuje aktualne poszukiwania muzyczne grupy Pchnąć w Tę Łódź Jeża, to pozostaje tylko trzymać kciuki za powodzenie nowych projektów i odwagę w komponowaniu takich perełek.

Album taki jak „Szksipcze” nie potrzebuje wielkich rekomendacji. To muzyka, która obroni się sama. Ale jeżeli już mam coś na koniec dodać, to napiszę jeszcze o niebanalnej oprawie graficznej autorstwa Magdy Czajki. To również bardzo ciekawa i wyróżniająca się wśród innych płyt koncepcja.

Taclem

Gay & Terry Woods „The Time Is Right”

Droga Terry’ego Woodsa od Sweeney’s Men do The Pogues to właściwie historia brytyjskiego folk rocka.
Gay i Terry Woods jako duet znani są przede wszystkim z tego, że w 1970 roku wraz z Ashleyem Hutchingsem założyli grupę Steeleye Span. Szybko z niej odeszli, a Terry występował od tej pory głównie pod szyldem The Woods Band. Jednak wraz z Gay nagrywał też w duecie.
„The Time Is Right” to przykład dość lekkiego folk-rockowego albumu, który brzmi jak bardziej ostrożne w brzmieniach płyty Steeleye Span. Nie znaczy to bynajmniej, że brak tu dobrych kompozycji. Wręcz przeciwnie. „Brown Girl”, „Northwinds”, „Redlake Piper” czy „Stealer Of Dreams” powinny zadowolić wielu słuchaczy elektrycznego folku, a fanów Steeleye Span płyta zaczaruje w całości.

Taclem

Cradem Aventure „Aus der Tiefe”

Niemiecka grupa Cradem Aventure to kolejna z rzędu kapel, dla których warto czasem rzucić okiem na półki z kapelami zza naszej zachodniej granicy. Połączenie brzmień folkowych, muzyki dawnej i rocka, które leżało u podłoża sukcesu zespołu In Extremo (jeden z założycieli Cradem Aventure jest obecnie muzykiem tej formacji), rozeszło się obecnie po wielu niemieckich grupach. Cradem Aventure jest jedną z nich.
Album „Aus der Tiefe” pełen jest patosu, ale do takiej muzyki nie pasuje inny nastrój. Dudy, szałamaje, majestatyczne bębny, niemieckie śpiewy i ostra gitara (choć spokojniejsza niż w In Extremo) – to właśnie wszystko czego powinniśmy po takiej płycie oczekiwać.
Niemiecka grupa gra ciekawie i z polotem, choć oczywiście w ramach swojej stylistyki. Ciekawie prezentuje się teledysk do utworu „Nornen”, jednego z najciekawszych na płycie.

Taclem

Benjy Wertheimer „Circle of Fire”

Gdybym album „Circle of Fire” miał oceniać po pierwszym utworze, zatytułowanym „Eclipse”, nazwałbym to dobrą folk-rockowa płytą o wschodnich korzeniach. Jest w tym utworze oczywiście dużo funky, a nawet jazz, ale generalnie mieści się on w folk-rockowej stylistyce.
Inspiracje do większości utworów z tego albumu, to muzyka z Indonezji. Transowość, pomysłowość i ciekawe wykonanie, to wszystko sprawia, że kontakt z muzyką Benjy`ego jest nawet więcej, niż przyjemny. Wychodzi na to, że aby tworzyć dobrą muzykę trzeba być nie tylko człowiekiem kreatywnym, ale i wizjonerem. Benjy nim z pewnością jest.
Czasem obok muzyki świata pojawiają się tu delikatne brzmienia new age, odnoszące brzmienia do nagrań Andreasa Vollenweidera. Ale to tylko czasem.

Rafał Chojnacki

Sula and Andy Irvine „Over Seas”

Andy Irvine to człowiek, którego miłośnikom celtyckiego grania na pewno nie trzeba przedstawiać. Udział w tworzeniu legendy takich grup jak Planxty, Patrick Street czy wcześniej Sweeney’s Men, to na pewno wystarczająca rekomendacja.
Zespół Sula to z kolei duński zespół reprezentujący scenę farerską, a więc muzykę z Wysp Owczych.
Wspólny projekt irlandzkiego barda i farerskiego zespołu to wycieczka w celtycko-skandynawski świat, który łączy umiłowanie do tańca i przestrzeni. No i oczywiście do morza.
Nic więc dziwnego, że piosenki takie jak „To Live is to Fly”, „Woodlands” mają w sobie tyle pięknych dźwięków.
„To Live is to Fly” to pieśń o locie mewy, ptaka, który jest symbolem grupy Sula i pewnie najpopularniejszych przedstawicielem swojego gatunku na Wyspach Owczych. W „Woodlands” mamy do czynienia z akcentami ekologicznymi, które są jak woemu bardzo ważne dla Skandynawów.
Jest tu też utwór autorstwa Briana McNeilla, jednego z założycieli Battlefield Band, zatytułowany „Any Mick’ll Do”. To z kolei ciekawe spojrzenie na tematy odmienności i nienawiści pomiędzy nacjami.
Płyt Irvine’a nie muszę chyba polecać, ale wiem że dostępny jest też autorski album grupy Sula. Podejrzewam, że zawiera jeszcze więcej skandynawskich motywów, niż „Over Seas”, pewnie więc warto będzie po nią sięgnąć.

Taclem

Orkiestra Św. Mikołaja „Stara muzyka”

O Orkiestrze Św. Mikołaja napisano już wiele, dlatego też ukazanie się na rynku płyty takiej jak „Stara muzyka” nie powinno nikogo dziwić. To po prostu zestaw starszych nagrań tej formacji, w większości wyśmienicie kojarzonych przez fanów muzyki folkowej. Dla słuchaczy których nie dotarli do poprzednich płyt Orkiestry może to być doskonałe wprowadzenie, takie swoiste „The Best of”. Sam zespół próbuje uciec od takiej etykietki, ale to chyba nieuchronne porównanie.
O tym, że Mikołaje to kapela ważna wiedział od czasu gdy wpadła mi w ręce kaseta zatytułowana „Kraina Bojnów”. Jednak dopiero zebranie tych wszystkich utworów w jednym miejscu uświadamia mi jak wiele się w tym zespole działo. „Baranki”, „Oj, siadaj, siadaj”, „Kołomyjka Jarocińska” czy „Malinowa Konopielka” ciekawie wpisują się w klimat znacznie nowszych produkcji z płyty „O miłości przy grabieniu siana”.
Dla tych, którzy już orkiestrę dobrze znają znacznie ciekawsza będzie druga płyta dołączona do tego samego numeru czasopisma „Ferment”. Chodzi o „Nową muzykę”, której recenzja znajdzie się tuż obok. „Stara muzyka” ma jednak swój urok i niewątpliwie będę do niej wracał.

Taclem

Michael Ayles „Over the Bridge”

Genticorum, Laura Risk, The McDades czy Matapat to tylko niektróe z zespołów w których praktykował swoją grę Michael Ayles. Na co dzień związany jest z zespołem La Part du Queteux. Jako wokalista i multiinstrumentalista dał się poznać przy bardzo różnych projektach w których interpretował muzykę tradycyjną i tworzył współczesne utwory oparte na folkowych wzorcach. Tym razem przyszła pora na jego solowy album, zatytułowany „Over the Bridge”.
Do nagrania solowej płyty Michael Ayles zaprosił kilku muzyków, zaś sam zagrał na flecie, banjo i skrzypcach. Oczywiście śpiewa tu również wszystkie piosenki.
Znalazły się tu utwory irlandzkie, szkockie, angielskie, amerykański i pochodzące z Quebecku. Do tego wszystkiego dodano odrobinę oryginalnych kompozycji. Sporo tu dobrej, energetycznej muzyki, zwłaszcza w partiach instrumentalnych. Osiągnięto to w dużej mierze za sprawą techniki rejestracji. Michael zaprosił bowiem muzyków do studia i zaczęli tworzyć aranżacje na żywo. Wszystko to rejestrowano, a później wybrano najciekawsze wersje. Rozwiązanie okazało się bardzo dobre, słychać to bowiem studyjną dbałość o szczegóły i koncertowy żywioł.

Taclem

Matelot „… the best off”

Drugie wydawnictwo warszawskiej grupy Matelot, to zarazem pierwsza pełnowymiarowa płyta tego zespołu. Jak twierdzą sami muzycy jest to podsumowanie pewnego etapu w rozwoju grupy. Dlatego też znalazły się tu również dwa utwory z debiutanckiej EP-ki. „Widzę Cię Tam” i „Ojcze Wietrze” to jedne z najwcześniejszych utworów autorskich w dorobku zespołu.
Kiedy ukazała się zapowiedź tej płyty byłem nieco zaniepokojony terminem jej wydania. Niebezpiecznie zbiegał się on z datą premiery albumu grupy Mordewind, zespołu w którym Paweł Szymiczek, lider Matelota, pełni rolę instrumentalisty, wokalisty i autora części repertuaru. Dlatego też kiedy już zacząłem słuchać jak gra Matelot, próbowałem przede wszystkim zwrócić uwagę na różnice stylistyczne. I przyznam szczerze, że mimo iż sam wokal Pawła jest dość łatwy do rozpoznania, to jednak zarówno niektóre piosenki, jak i sposób ich wykonania różnią się od Mordewindu znacząco.
Pierwsza, z pozoru może mało istotna, ale w rezultacie bardzo ważna dla brzmienia zespołu, to styl gry na perkusji. Zespoły folk-rockowe – a Matelot i Mordewind do takich należą – często lekceważą ten element, przez co muzyka niebezpiecznie zbliża się w kierunku dyskotek w strażackiej remizie. O ile na płycie Mordewindu mamy dobrze brzmiące bębny na których gra Juraj Gergely, o tyle Jarek Piątkowski, perkusista Matelota, daje niesamowity popis selektywnej i konsekwentnej gry we własnym stylu. Obaj muzycy mają jazzowe korzenie, ale brzmią zupełnie inaczej.
Studyjne warunki pozwoliły muzykom Matelota na kilka eksperymentów, dzięki czemu w muzyce pobrzmiewa znacznie więcej instrumentów, niż jest to możliwe do przedstawienia na koncercie. Paweł Szymiczek może jednocześnie grać na dudach i na elektrycznej gitarze, co sprawia, że brzmienie niektórych utworów nabiera niemal punk-folkowego klimatu. Zwłaszcza autorskie utwory instrumentalne zmierzają momentami w tą stronę. Jednak w odróżnieniu od drugiej płyty Mordewindów na albumie Matelota mamy inny instrument prowadzący partie melodyczne. Nie ma tu skrzypiec Marcina Drabika, jest za to świetny akordeon guzikowy Wojtka Polesiaka. To on, obok fletów i dud Pawła odpowiada za folkowy charakter albumu. Czasem zdarza się też, że siada do mniej tradycyjnych instrumentów klawiszowych i tworzy klimatyczne pejzaże w tle piosenek lub wycina ostre partie rodem z organów Hammonda. W balladzie „To była stara drewniana łódź” gra też partie fortepianowe, niemal jak Elton John w słynnym „Candle in the Wind”. Gra Wojtka również charakteryzuje się spora pewnością i zdecydowaniem, cóż takie najwyraźniej są założenia tego zespołu – ma być twardo i mocno, a jednocześnie wszystko to powinno być przemyślane. I chyba rzeczywiście jest, bo grupa zdecydowała z umieszczenia na płycie licznych muzycznych pastiszy, które często pojawiają się na koncertach.
Właściwie o każdej z piosenek można by powiedzieć coś ciekawego, nie ma tu bowiem utworu, który pozostawiłby słuchacza zupełnie obojętnym. Paweł snuje ciekawe opowieści. „Okryty mgłą”, „Harpun”, „Bitwy dzień” czy „Przejście północ-zachód” to piosenki w których zawarto sporą dawkę emocji – zarówno w tekście, jak i w interpretacji. Zwłaszcza ostatni z tych utworów robi bardzo mocne wrażenie, kiedy posłuchamy o czym Paweł śpiewa.
Są tu również utwory, w których do głosu dochodzą znacznie bardziej rockowe, niż folk-rockowe, fascynacje członków zespołu. Tak jest choćby z drapieżną piosenką „Latarnia”, opartą głównie o mocne, gitarowe brzmienie. Trudno jednak po jej wysłuchaniu nie nucić sobie chociaż refrenu o latarni Greifswalder Oie.
To właśnie piosenki są najmocniejszą stroną tej płyty. Nie ma tu ludowych melodii, a jedynie autorskie utwory, często oparte na folkowych harmoniach, ale brzmiące w sposób bardzo swojski i naturalny. To kolejna z różnic jakie moglibyśmy pokazać porównując zespoły, w których gra Paweł – Mordewind świetnie interpretuje również irlandzkie i szkockie utwory folkowe. Do Matelota jednak znacznie bardziej pasuje taki właśnie, autorski repertuar. Być może całość brzmi przez to bardziej surowo, ale jednocześnie spójnie. Matelot po prostu gra swoje. Mam wrażenie, że przy kolejnej płycie nikt już nie będzie próbował porównywać tych dwóch zespołów, choć trzeba przyznać, że to chyba dobrze, że grupy funkcjonują równolegle. Paweł wydaje się być bardzo płodnym twórcą, dlatego też dobrze że grając w dwóch zespołach jest w stanie realizować różne pomysły. Zwłaszcza że muzycy obu grup również wydają się być bardzo kreatywni. Dzięki temu mamy dwa bardzo dobre zespoły zamiast jednego. Czegóż chcieć więcej?

Taclem

Page 50 of 285

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén