Drugie wydawnictwo warszawskiej grupy Matelot, to zarazem pierwsza pełnowymiarowa płyta tego zespołu. Jak twierdzą sami muzycy jest to podsumowanie pewnego etapu w rozwoju grupy. Dlatego też znalazły się tu również dwa utwory z debiutanckiej EP-ki. „Widzę Cię Tam” i „Ojcze Wietrze” to jedne z najwcześniejszych utworów autorskich w dorobku zespołu.
Kiedy ukazała się zapowiedź tej płyty byłem nieco zaniepokojony terminem jej wydania. Niebezpiecznie zbiegał się on z datą premiery albumu grupy Mordewind, zespołu w którym Paweł Szymiczek, lider Matelota, pełni rolę instrumentalisty, wokalisty i autora części repertuaru. Dlatego też kiedy już zacząłem słuchać jak gra Matelot, próbowałem przede wszystkim zwrócić uwagę na różnice stylistyczne. I przyznam szczerze, że mimo iż sam wokal Pawła jest dość łatwy do rozpoznania, to jednak zarówno niektóre piosenki, jak i sposób ich wykonania różnią się od Mordewindu znacząco.
Pierwsza, z pozoru może mało istotna, ale w rezultacie bardzo ważna dla brzmienia zespołu, to styl gry na perkusji. Zespoły folk-rockowe – a Matelot i Mordewind do takich należą – często lekceważą ten element, przez co muzyka niebezpiecznie zbliża się w kierunku dyskotek w strażackiej remizie. O ile na płycie Mordewindu mamy dobrze brzmiące bębny na których gra Juraj Gergely, o tyle Jarek Piątkowski, perkusista Matelota, daje niesamowity popis selektywnej i konsekwentnej gry we własnym stylu. Obaj muzycy mają jazzowe korzenie, ale brzmią zupełnie inaczej.
Studyjne warunki pozwoliły muzykom Matelota na kilka eksperymentów, dzięki czemu w muzyce pobrzmiewa znacznie więcej instrumentów, niż jest to możliwe do przedstawienia na koncercie. Paweł Szymiczek może jednocześnie grać na dudach i na elektrycznej gitarze, co sprawia, że brzmienie niektórych utworów nabiera niemal punk-folkowego klimatu. Zwłaszcza autorskie utwory instrumentalne zmierzają momentami w tą stronę. Jednak w odróżnieniu od drugiej płyty Mordewindów na albumie Matelota mamy inny instrument prowadzący partie melodyczne. Nie ma tu skrzypiec Marcina Drabika, jest za to świetny akordeon guzikowy Wojtka Polesiaka. To on, obok fletów i dud Pawła odpowiada za folkowy charakter albumu. Czasem zdarza się też, że siada do mniej tradycyjnych instrumentów klawiszowych i tworzy klimatyczne pejzaże w tle piosenek lub wycina ostre partie rodem z organów Hammonda. W balladzie „To była stara drewniana łódź” gra też partie fortepianowe, niemal jak Elton John w słynnym „Candle in the Wind”. Gra Wojtka również charakteryzuje się spora pewnością i zdecydowaniem, cóż takie najwyraźniej są założenia tego zespołu – ma być twardo i mocno, a jednocześnie wszystko to powinno być przemyślane. I chyba rzeczywiście jest, bo grupa zdecydowała z umieszczenia na płycie licznych muzycznych pastiszy, które często pojawiają się na koncertach.
Właściwie o każdej z piosenek można by powiedzieć coś ciekawego, nie ma tu bowiem utworu, który pozostawiłby słuchacza zupełnie obojętnym. Paweł snuje ciekawe opowieści. „Okryty mgłą”, „Harpun”, „Bitwy dzień” czy „Przejście północ-zachód” to piosenki w których zawarto sporą dawkę emocji – zarówno w tekście, jak i w interpretacji. Zwłaszcza ostatni z tych utworów robi bardzo mocne wrażenie, kiedy posłuchamy o czym Paweł śpiewa.
Są tu również utwory, w których do głosu dochodzą znacznie bardziej rockowe, niż folk-rockowe, fascynacje członków zespołu. Tak jest choćby z drapieżną piosenką „Latarnia”, opartą głównie o mocne, gitarowe brzmienie. Trudno jednak po jej wysłuchaniu nie nucić sobie chociaż refrenu o latarni Greifswalder Oie.
To właśnie piosenki są najmocniejszą stroną tej płyty. Nie ma tu ludowych melodii, a jedynie autorskie utwory, często oparte na folkowych harmoniach, ale brzmiące w sposób bardzo swojski i naturalny. To kolejna z różnic jakie moglibyśmy pokazać porównując zespoły, w których gra Paweł – Mordewind świetnie interpretuje również irlandzkie i szkockie utwory folkowe. Do Matelota jednak znacznie bardziej pasuje taki właśnie, autorski repertuar. Być może całość brzmi przez to bardziej surowo, ale jednocześnie spójnie. Matelot po prostu gra swoje. Mam wrażenie, że przy kolejnej płycie nikt już nie będzie próbował porównywać tych dwóch zespołów, choć trzeba przyznać, że to chyba dobrze, że grupy funkcjonują równolegle. Paweł wydaje się być bardzo płodnym twórcą, dlatego też dobrze że grając w dwóch zespołach jest w stanie realizować różne pomysły. Zwłaszcza że muzycy obu grup również wydają się być bardzo kreatywni. Dzięki temu mamy dwa bardzo dobre zespoły zamiast jednego. Czegóż chcieć więcej?

Taclem