Miesiąc: Luty 2008 (Page 1 of 2)

Zum „Live on the South Bank, London”

Po tytule płyty spodziewałem się cygańskiej balangi w Londynie. Okazało się jednak, że South Bank to centrum kulturalne, a ZUM nie jest raczej zespołem balangowym. Porównuje się go raczej do Tangerine Dream zmiksowanego z Kronos Quartet. Co prawda są to rzeczywiście niesamowicie uzdolnieni muzycy, ale pod wieloma względami uważam ich granie za przekombinowane. Owszem, utwory Piazzolli czy też znane melodie tradycyjne, wychodzą im bardzo ciekawie i na pewno warto ich posłuchać. Ale własne kompozycje, napisane w takim samym, trochę ciężkawym stylu, sprawiają, że po kilkunastu minutach mamy już serdecznie dość tej płyty. A szkoda, bo w drugiej części koncertu też nie zabrakło ciekawostek.
Myślę, że zawiodła tu myśl przewodnia, a raczej jej brak. Zapis z koncertu, który być może na żywo był nieco inaczej odbierany, nie jest w przypadku zespołu ZUM najlepszym sposobem na płytę. Nie wiem, czy dobierali repertuar do miejsca, czy też raczej grali z myślą o płycie. Jeśli jednak w grę wchodziła druga ewentualność, to nie za bardzo im się udało.

Taclem

Various Artists „Tex Mex”

Tex-Mex, czy też jak wolą hiszpańskojęzyczni Tejano, to muzyka hiszpańska z Teksasu. Ale byłoby to zbyt proste, gdybyśmy ograniczyli się do takiego wyjaśnienia. Okolice San Antonio i dolinę Dio Grande zamieszkiwali bowiem nie tylko meksykańscy osadnicy i Indianie, ale też Europejczycy z Niemiec, Polski a nawet Bałkanów. Każdy coś tam z siebie zostawił, choć w Tex Mexie dominuje latynoski folk i tradycyjne country.
Na tej płycie zebrano muzyków, którzy mają w jakiś sposób przybliżyć to teksańskie granie słuchaczom nieobeznanym w temacie. Pojawiają się tu więc zarówno gwiazdy (Rubén Vela, Los Pinkys czy Freddy Fender), jak i mniej znani wykonawcy (Eva Araiza Ybarra, Mando Lopez czy Los Dos Gilbertos).
Przekrój klimatyczny tego grani jest dość duży. Można tu znaleźć rzewne pieśni o miłości, sentymentalne ballady i coś do przytupywania na wiejskiej potańcówce. Nie jest to już co prawa Tex Mex taki jak kiedyś, raczej przetworzony, podany we współczesnej formie, ale wciąż brzmi autentycznie i zachęca do zapoznania się z większą partią tego rodzaju muzyki.

Taclem

Shooglenifty „Troots”

Grupa Shooglenifty już dawno przestała szokować, czasem jeszcze czymś zaskoczy, ale generalnie wiadomo już, że wykręcona muzyka jaką proponują, to ich własny styl. Połączenie rozmaitych motywów z celtyckim graniem zdaje się przychodzić im z tak niezwykłą łatwością, że aż trudno w to uwierzyć.
Sporo tu elektroniki, która subtelnie łączy się z folkowym, akustycznym graniem. To słychać już od otwierającego album utworu „McConnell’s Rant”.
Sporo tu celtyckich wycieczek w różne rejony. „Excess Baggage”, „The Eccentric” czy „Jane’s Dance” to najlepsze przykłady takich właśnie utworów.
Czasem zaś, jak w „Charlie and the Professor” mamy nawiązania do bardziej tradycyjnego irlandzkiego grania, niemal w stylu celidh, tylko nieco nowocześniej pomyślanego.
W takim zestawie uderza nas tradycyjnie brzmiąca instrumentalna ballada „Laureen’s Tune”, w której znika elektronika i rockowe wstawki. Zespół brzmi tu niemal jak Planxty w swoich najlepszych latach.
Warto też zwrócić uwagę na inny utwór, który odstaje od pozostałych tempem, jest wolniejszy, nieco majestatyczny i doskonale się go słucha, mimo ciężkiego, powolnego rytmu. To „Walter Douglas MBE”, przedostatni utwór na płycie.
Shooglenifty nagrali kolejną świetną płytę i chyba nikt tym faktem nie będzie zbytnio zaskoczony. Mam wrażenie że pomysłów mają w głowach jeszcze bardzo, bardzo dużo. Oby tylko chciało im się realizować je w formie tak udanych albumów, jak „Troots”.

Taclem

Scuttlers „Heathen Death Barrels”

Australijska formacja The Scuttlers prezentuje nam EP-kę zatytułowaną „Heathen Death Barrels”. Po tych pięciu utworach można podsumować kapelę jako zespół folka psychodelicznego. Przaśne granie w akustyczno-folk-rockowym sosie, to wizytówka zespołu.
Pierwsza rzecz, jakiej dowiedziałem się o The Scuttlers, to fakt, że w grupie gra Geoff Holmes jeden z weteranów australijskiego punka. Jednak poziom zaprezentowany na „Heathen Death Barrels” raczej nie zachwyci jego fanów. Efekt jest wyjątkowo mizerny.

Taclem

Pennywhistlers „The Pennywhistlers”

Nie wiem czy tak klasyczny zespół jak The Pennywhistlers można nazwać odkryciem, ale dla mnie czymś takim jest. Nagrania wydane w 1963 roku przez Folkways Records, to przykład kreatywności budzącej się do życia sceny folkowej. Tak międzynarodowej mieszanki muzycznej dawno nie słyszałem. Sześcioosobowa, kobieca grupa wokalna daje tu jedyny w swoim rodzaju popis. Piosenki słowiańskie, amerykańskie, francuskie czy bałkańskie – wszystkie je dopracowano aranżacyjnie do koncepcji artystycznej zespołu. Owszem, dziś niektóre aranżacje budzą w nas raczej rozbawienie, ale odkrywczość tej płyty nie pozostawia pola do dyskusji.
Najmocniejsze fragmenty płyty, to piękna rosyjska ballada „Kak pa Moryu”, macedońska pieśń „Jovano” i francuska „La Carmagnole”.
Nie przesadzę wiele, jeśli stwierdzę, że w 1963 roku zespół dowodzony przez Ethel Rain dał podstawy do czegoś co dziś uważamy za world music. Różne języki, różne klimaty muzyczne, ale ten sam styl – to właśnie wizytówka gatunku.

Taclem

Neil Jacobs „American Gypsy”

Wydawać by się mogło, że amerykańscy wykonawcy gdy sięgają po muzykę europejską, zwykle kierują swoje oczy na Wyspy Brytyjskiej, inspirując się tamtejszą, bardzo silną sceną folkową. Tymczasem Neil Jacobs pokazuje nam, że może być inaczej.
Album „American Gypsy”, to nie tyle historia o amerykańskich Cyganach, ale raczej po prostu amerykańskie spojrzenie na muzykę kojarzona z podróżami z taborem i gorącą cygańską miłością.
Trio które nagrało tą płytę, to prawdziwi fachowcy.
Sam Neil Jacobs zasłynął jako mistrz gry na dwunastostrunowej gitarze. To on jest autorem wszystkich znajdujących się tu kompozycji, w które powplatał misternie motywy zaczerpnięte z tradycji serbskiej, chorwackiej, macedońskiej i węgierskiej. Arkadiy Gips, to skrzypek pochodzący z Ukrainy, który nadaje muzyce zawartej na tym albumie dużej dozy autentyczności. Z kolei Steven Fox, grający na kontrabasie, daje zespołowi solidne jazzowe podstawy.
W takim składzie udało się zarejestrować płytę spójną, która doskonale prezentuje muzyczną wizję Neila Jacobsa.

Taclem

Mordewind „Defaac’to”

Pierwsza płyta grupy Mordewind była dla mnie sporą niespodzianką, jednak znałem już wówczas zespół z koncertów, obeszło się więc bez szoku. Porządne folkowe granie z morskimi tekstami i kilkoma wyśmienitymi autorskimi utworami w morsko-folkowej konwencji. Od kiedy jednak w okolicach tego zespołu pojawił się folk-rockowy (choć też z żeglarskimi elementami) zespół Matelot, uznałem, ze Mordewind zwolni obroty, pozwalając się rozkręcić swojemu młodszemu bratu. Słowem: nieco straciłem ich z oczu.
Mordewind na swojej drugiej płycie zaskakuje wyjątkowo świeżą muzyką. Od czasów pierwszej płyty sporo się zmieniło, doszła mocna sekcja rytmiczna, a zespół zyskał ostre, celtycko-rockowe brzmienie.
Autorskie piosenki, które dominują na tym albumie, zostały w większości zaaranżowane tak, jakby zespół przerabiał utwory ludowe. Nie boją się więc sięgnąć po szkockie dudy, nawet kiedy śpiewają o warszawskiej Syrence, czy wsi nad Narwią.
Po pierwszym przesłuchaniu potrafimy już zaśpiewać większość refrenów, a piosenki takie jak „Madame”, „Hanzy holk” czy „Hej słońce” zostają nam w głowie na długie godziny. Nie wszystkie piosenki nawiązują do morskiej stylistyki. Promowany teledyskiem „Tłusty szef” czy rewelacyjny „Szarłat” to utwory które powinny przebyć się na scenie folkowej.
Pobrzmiewają tu fascynacje zachodnim folk-rockiem, ale wyraźny jest też autorski klimat, nawet w przekładzie starej irlandzkiej pieśni.
Płyta ma swój drive, na dodatek piosenki są dobrze wyprodukowane, a w aranżacjach słychać że zespół ma sporo pomysłów i prawdopodobnie jeszcze długo nie zabraknie mu inwencji.

Taclem

Michalis Terzis „Music of the Greek Islands”

Piękno muzyki greckiej jest takie samo, jak grecka kuchnia. Najlepiej smakuje w którejś z niewielkich greckich tawern nad brzegiem morza. Greckie wyspy mają ten dodatkowy atut, że miejsc znajdujących się nad morzem jest tam znacznie więcej.
Michalis Terzis to muzyk znany ze współczesnego podejścia do dźwięków z kraju Zeusa i Achillesa. Jednak jego kompozycje są tak głęboko zakorzenione w tradycyjnym greckim sosie, że odnosimy czasem wrażenie, że słyszymy motyw, z którym już kiedyś mieliśmy do czynienia.
Dominują tu brzmienia greckiego bouzouki, ale posłuchać możemy też innych, bardziej „międzynarodowych” instrumentów. Ciekawie brzmią tu zwłaszcza skrzypce, nie za często spotykane w muzyce greckiej.
Miło posłuchać solidnego greckiego grania bez pląsów z „Greka Zorby”.

Taclem

Lothlorien „Saqi”

Australijczyk Nic Morrey założył grupę Lothlorien w 1993 roku i dowodzi nią do dziś. Mimo że nazwa zespołu zaczerpnięta jest z prozy J.R.R. Tolkiena, to początkowo muzyka Lothlorien oscylowała raczej wokół klasycznego nurtu autorskiego i acid-folka spod znaku Donovana i The Incredible String Band. Później doszły jeszcze fascynacje etnicznymi brzmieniami z nurtu new age.
Obecnie formacja Nica Morreya określa swoją muzykę jako „Contemporary Celtic World Fusion”, na dobrą sprawę możemy się tu więc spodziewać wszystkiego, łącznie z bliskimi Australijczykom dźwiękami tamtejszych aborygenów. Okazuje się jednak, że repertuar zespołu jest bardziej tradycyjny, choć dominują na płycie kompozycje współczesne.
Lothlorien wpisuje się w klimatyczne, lekkie granie, ale podbarwione lekko folk-rockiem, dzięki czemu ich muzyka uzyskuje jakby dodatkową wiarygodność.
Duże wrażenie robi na tym albumie rytmika. Nie jest to typowo celtyckie granie. Bodhran wspierają tu congi, djembe i darabuka. Nawet harfa i skrzypce grają jakoś troszeczkę inaczej, mniej po celtycku, ale za to na pewno folkowo. Tradycyjne tańce, których kilka znalazło się na „Saqi” są jednak porządnie przygotowane.
Niektóre elementy muzyczne kojarzą się raczej z Bliskim Wschodem, zamiast z krainami Celtów, ale z połączenia tych dwóch biegunów otrzymujemy wyjątkową i niemal magiczną muzykę.

Taclem

Ivan Mladek & The Banjo Band „The Best”

Ivan Mladek i jego The Banjo Band to grupa, która gra od lat 60-tych, a o jej popularności świadczyć może choćby to, że występowali m.in. z Karelem Gottem. Kapela ma na koncie kilkadziesiąt płyt, oraz liczne występy w kraju i za granicą. W Czechach to zespół kultowy.
Do Polski fenomen Mladka trafił wraz z teledyskiem do utworu „Jožinem z bažin”, który rozbawił tysiące polskich internautów.
Idąc tym tropem postanowiłem jak najszybciej zapoznać się z twórczością Ivana i jego The Banjo Bandu. Rozsądnym krokiem było zaopatrzenie się w składankę najlepszych przebojów grupy. Okazało się że jest tu nie tylko „Jožin z bažin” i wykonywany na żywo z Gottem „Jež”, ale też sporo bardzo ciekawych utworów, z których niemal każdy jest potencjalnym hitem. Do najciekawszych piosenek możemy zaliczyć następujące utwory: „Pochod Praha – Prcice”, „Medvedi nevedi” i „Defile u more”.
Oprócz ludyczno-folkowych piosenek znalazło się tu miejsce na odrobinę granie w stylu old time country, trochę dixielandu a nawet tradycyjnego jazzu. Do tego wszystkiego musimy oczywiście dodać kabaretową nutkę, z której Ivan jest najbardziej znany.

Taclem

Page 1 of 2

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén