Miesiąc: Styczeń 2005 (Page 2 of 4)

Steeleye Span „The Journey”

Dwupłytowy album zreformowanego Steeleye Span to zbiór największych przebojów i kilku mniej znanych utworów zespołu, jednak zagranych przez różne składy grupa. Płyta jest rejestracją koncertu z 1995 roku, spotkało się na nim sporo muzyków związanych ze Steeleye Span. Zaskakuje np. zupełnie inaczej brzmiący dziś głos Maddy Prior, jeśli porównać go z oryginalnymi wykonaniami. Również udział w tym koncercie Martina Carthy`ego, to spory plus. Aranżacje są bardzo podobne, ale wykonanie nie brzmi, jakby układano je przed kilkudziesięciu laty. To spory atut.
Brakuje, zwłaszcza we wczesnych piosenkach, Terry`ego Woodsa, jego partiami podzielili się Martin Carthy i John Kirkpatrick.
„Blacksmith”, „Dark-eyed Sailor”, czy „All Around My Hat” w wykonaniu Steeleye Span zawsze budzi emocje. Możliwe, że tym razem dodatkowo potęgują je członkowie starych składów kapeli.
Z ciekawostek, rzadko wykonywanych pojawia się tu coś na kształt pastiszu, czyli utwór „Rave On”, będący próbą aranżacji wokalnej `pod lata 60-te`.

Taclem

Rapalje „Spades”

To, co przede wszystkim rzuca się w oczy po pierwszym rzucie okiem na nowy album Holendrów, to nietypowa okładka, bez tytułu płyty. Z tego co się orientuję większość recenzentów używa jako tytułu widniejącego na okładce znaku pik. Stąd też anglojęzyczny tytuł „Spades”.
Muzycznie nie ma tu wielkiego zaskoczenia, ot po prostu dobrze zagrany, tradycyjny irlandzki i szkocki folk. Może nie do końca taki tradycyjny, bo jest tu tchnienie świeżości, ot choćby w pięknej (a współczesnej) balladzie „The Leaving Of Mullingar”. Utwór szósty, będący wiązanka kawałków holenderskich też nie jest może zaskoczeniem, ale ciekawie wpływa na klimat całego albumu. Zwłaszcza, że polskiemu słuchaczowi może wydać się znajoma melodia „Blauw garen En Koperdraad”, wykonywana u nas m.in. .przez grupy Smugglers i Krewni i Znajomi Królika.
Z tego co pamiętam Rapalje próbowali być kiedyś bardziej szkoccy od samych Szkotów, do dziś paradują na koncertach w kiltach, a utwory takie, jak ”Are Ye Sleeping Maggie” wciąż śpiewają z ciężkim, szkockim akcentem. Tak więc ukłon stronę rodzimej tradycji, to w ich wykonaniu novum.
Płytka jest dość krótka, ale słucha się jej bardzo przyjemnie.

Rafał Chojnacki

Marek Styczyński i Anna Nacher „Barycz”

Kiedy zobaczyłem tą płytę zacząłem się od razu zastanawiać dlaczego nie wydano jej pod szyldem Karpaty Magiczne. Przecież Marek Styczyński i Anna Nacher, to właśnie ta grupa. Jednak po zapoznaniu się z przesłaniem, a przede wszystkim z samą muzyką, stwierdziłem, że nie ma w tym nic dziwnego. Nagrali już kiedyś przecież podobny album – „Bałtyckie Szepty”.
To nie muzycy grają tu bowiem wiodącą rolę. W nagraniach – dość w sumie ilustracyjnych – wykorzystano autentyczne odgłosy wydawane przez ptaki, płazy, gady, owady a nawet ryby z Doliny Baryczy. Co z tego że ryby głosu ponoć nie mają, skoro cudnie potrafią chlupać? Dodatkowym utrudnieniem dla muzyków był fakt, że postanowili zmieszać ze sobą odgłosy żyjątek koegzystujących w podobnym miejscu. Myślę, że tylko fachowcy będą w stanie stwierdzić na ile to się udało.
Ja zaś mogę napisać, że jest to bardzo udana propozycja, no i propaguje szczytny cel – ochronę zagrożonych wtargnięciem cywilizacji pięknych rejonów Doliny Baryczy. W tym celu na krążku umieszczono nawet film pokazujący jak wygląda to urokliwe miejsce.

Taclem

Levellers „Come On E.P.”

Po niezbyt udanym albumie „Happy Birthday Revolution” Levellersi wreszcie złapali wiatr w żagle. E.P.-ka „Come On”. Jest to zapowiedź płyty „Green Blade Rising”.
Wreszcie grupa porzuciła dziwne, niemal brit popowe granie na korzyść punk-folka z akustyczną gitarą i świetnymi partiami skrzypiec. Tytułowy „COme On”, to jedyny utwór, który trafił na wspomnianą powyżej płytę. Jest to dobry kawałek, utrzymany w stylu starych albumów, takich, jak „Weapon Called The Word”.
„Hooligan” to piosenka znana fanom Levellersów z koncertów, ale dotąd niepublikowana. Z kolei ostatni kawałek, to „Tranquil Blue”, bliższy nagraniom z okolic płyty „Zeitgeist”.
Istnieje dwupłytowa wersja tej E.P.-ki z jeszcze dwoma nowymi piosenkami, ale na razie muszę się cieszyć tą, którą mam.

Taclem

Kornog „Premiere”

Dwadzieścia lat, to szmat czasu, jednak ta płyta absolutnie się nie zestarzała. Grupa Kornog gra tu w klasycznym składzie, z Jean-Michellem Veillonem na fletach i Soigiem Siberillem na gitarze. Nie chcę narzekać na obecnych muzyków, bo również są wyśmienici, ale tamten kwartet (uzupełniany przez Christiana Lamaitre`a i Jamie McMenemy`ego) to po prostu klasyka.
Bretońskie tańce, delikatne wariacje na ich temat i kilka ballad śpiewanych przez Jamie`go, to kwintesencja stylu grupy Kornog. Słychać, że gra tu zespół, ale są też miejsca na solowe popisy, do najlepszych należy tu fletowe solo Veillona i gitarowe Siberila, choć każdy z muzyków tu grających jest osobowością.
Dwadzieścia lat temu wokal Jamie`go był jeszcze nieco łagodniejszy, niż dziś. Urzeka klimatami, które w jego wykonaniu słychać na wczesnych płytach Battlefield Band. Dzięki niemu muzykę Kornoga można nazwać multiceltycką.
Po takiej recenzji nie muszę chyba pisać, że polecam tą płytę, podobnie z resztą, jak pozostałe albumy grupy Kornog.

Taclem

Ilgi „Seju Veju”

Nie skłamię, jeśli napisze, że to jedna z najciekawszych płyt zza naszej wschodniej granicy, jakie słyszałem. Łotewska grupa Ilgi w bardzo przystępny sposób prezentuje nam meandry swojego rodzimego folkloru. Wraz z kolejnymi utworami pozwalają nam odkrywać różne wpływy, jakie możemy odnaleźć w łotewskiej tradycji. Jest tu miejsce dla brzmień słowiańskich, czasem nawet kojarzących się z ludami z południa, jest też sporo brzmień, które są znacznie bliższe nam. Warto też zauważyć, że pojawiają się również elementy niemal żywcem przeniesione z muzyki skandynawskiej, a nawet nawiązujące do europejskiej muzyki dawnej.
Znajdziemy tu zarówno folk-rockowe granie – i to już od pierwszych dźwięków „Kas vareja grozus vit”, jak i bardziej akustycznie, ale wciąż nowocześnie brzmiące utwory.
Polecam każdemu, kto chce poszerzyć swoje horyzonty o ciekawą muzykę z krajów bałtyckich. Miłośnicy takiego grania już na pewno grupę Ilgi znają.

Rafał Chojnacki

Fairground Attraction „The First of a Million Kisses”

Bardzo dobra płyta jednej z najmniej docenianych brytyjskich kapel. Fairground Attraction to zespół, który potrafił ubrać w dźwięki różne historie, cudownie wyśpiewywane przez Eddi Reader. Nie brakuje tu walców, czy nieco obłąkanych melodii, które kojarzyć mogą się ze spokojniejszymi dokonaniami Nicka Cave`a i Toma Waitsa.
Fairground Attraction byli zazwyczaj określani jako grupa neo-skifflowa. Rzeczywiście w wielu utworach można takie nawiązania usłyszeć, choć to raczej rozwinięcie dość prostej formuły skiffle w coś bardziej skomplikowanego, a jednocześnie wciąż uroczo pięknego.
Oprócz bardzo charakterystycznego głosu Eddi mamy tu jeszcze dobre piosenki, które przyszło jej śpiewać. Ich autorem jest w większości (poza napisana przez Reader piosenką „Whispers”) Mark Nevin, gitarzysta zespołu.
Jeżeli nie znacie jeszcze tej formacji, to warto poświęcić jej nieco uwagi.

Rafał Chojnacki

Celtic Soul „Wee Blue Man”

Zespół o wdzięcznej nazwie Celtic Soul proponuje nam bardzo ciekawe połączenie współczesnych i tradycyjnych piosenek i melodii. Wszystko to polano lekkim folk-rockowym sosem, jednak na tyle ostrym, by nie można było powiedzieć, że to pop.
Własne kompozycje, takie, jak „Saints of Belfast”, „Rocks of Bawn” i „Nothin` on my mind” świadczą o klimacie płyty.
Czasem zdarza się tu, że skrzypce i folkowy styl, to tylko tło, jednak nie powoduje to gorszego odbioru muzyki.
Najciekawsze na płycie, to według mnie piosenki „Saints of Belfast” i „Molly Branigan”, oraz instrumentalny zestaw „Old Hag You`ve Killed Me/Scatter the Mud/Humours of Tull”.

Taclem

Asgard „Tradition & Renouveau”

Czasem eksplorując inne, niż folk gatunki muzyczne można natknąć się na niesamowicie ciekawe kombinacje. Tak było i tym razem, gdy zachęcony skandynawską nazwą kapeli Asgard sięgnąłem po ich płytę. O zespole wiedziałem wówczas tylko tyle, że była to progresywno-rockowa kapela z Francji, prowadzona przez Patica Grandepierre`a. Później okazało się, że ich debiutancka płyta „L`Hirondelle” zdradzała silne wpływy muzyki genialnej grupy Malicorne.
Nie dotarłem do niej niestety, ale mam zamiar kiedyś ją znaleźć. Póki co delektuje się reedycją ich drugiego albumu, czyli właśnie „Tradition & Renouveau”. Mimo że brzmieniowo sporo tu właśnie progresywnego grania, solówek, organów i temu podobnych historii, to nie brakuje czysto folkowych melodii, jak choćby „Quand Je Menais Mes Chevaux Boire”. Co prawda większość melodii gra tam syntezator, jednak dobre brzmienie reszty instrumentów, zwłaszcza sekcji rytmicznej i wokali, sprawia, że mimo upływu 25 lat płyty tej słucha się z przyjemnością. Czasem, dla urozmaicenia, jak w „D`ou Venez-Vous Belle”, pojawia „żywy” flet.
Jeśli chodzi o inspiracje, to mam wrażenie, że czasem odzywa się tu również szkoła brytyjska, czyli np. Fairport Convention.
Do najlepszych utworów na płycie „Tradition & Renouveau” zaliczyłbym „L`Alouete Est Sur La Branche”, „La Petite Hirondelle” i wieńczący album ponad pięciominutowy „Le Vent 10. Les Landes D`Harou”. Jeśli wpadnie Wam w ręce – polecam.

Rafał Chojnacki

Punk-folkowy zawrót głowy (2)

Strumienie whiskey (rzecz o The Pogues).

Mimo iż grupa The Pogues już od kilku lat nie istnieje (ostatnie koncertowe reunion w grudniu 2004 roku nie dało jeszcze odpowiedzi na pytanie „co dalej?”), wciąż stawia się ją za wzór punkfolkowego zespołu, wciąż też uznawana jest przez wielu za najlepszy zespół grający w tym stylu. Sam znam kilku fanatyków tej grupy i nie ukrywam że lubię też posłuchać nagrań tej grupy i to zarówno z frontmanem i twórcą kapeli – Shane`m MacGowanem – jak i bez niego.
Dla wielu płyty nagrane przez The Pogues po odejściu MacGowana z zespołu nie są już pełno-wymiarowymi płytami Poguesów. Również solowe dokonania Shane`a, mimo iż ciekawe i tematycznie zbieżne z działaniami jego macierzystej formacji, nie są tym, co tak bardzo elektryzowało fanów The Pogues.

Warto zauważyć że The Pogues było właściwie pierwszym zespołem, który jakoby „programowo” łączył punkową energię z folkowymi melodiami. Pozostałe, wspomniane poprzednio zespoły miały zaledwie pojedyncze utwory swych repertuarach, nawiązujące do folku, lub będące aranżacjami folkowych utworów.
Wiele osób kojarzy The Pogues z muzyką irlandzką, nie wiedząc że zespół powstał w rzeczywistości w Londynie, w środowisku irlandzkich emigrantów. Północno zachodnia część Londynu była tak przez nich zdominowana, że ludzie z typowym brytyjskim akcentem mieli powody by czuć się tam nieswojo. Bez względu na to co robili, Irlandczycy w Londynie trzymali się razem. Chodzili do swoich pubów, pili tam irlandzkie piwo, lub whiskey i słuchali irlandzkiej muzyki. Dotyczyło to także młodych, którzy jak Shane MacGowan dali się ponieść fali punk rocka. Jego The Nips rozpadli się zostawiając po sobie jedną płytę długogrającą i kilka singli.
W atmosferze irlandzkich pubów powstał jednak pomysł, by zrobić coś nowego, coś, czego jeszcze w muzyce irlandzkiej nie było. Miał być to projekt skierowany do szerszej publiczności, a oparty z grubsza na muzyce celtyckiej z ostrą sekcją rockową. Sam MacGowan wypowiada się o tym w następujący sposób: „Chodziło nam o to, by karmiona popową papką publiczność udławiła się czymś, co tkwiło głęboko w tradycji, w czym jest więcej tradycji, więcej gniewu.”
Nazwa The Pogues jest utworzona nieco sztucznie, przez co nieprzetłumaczalna. Początkowo grupa nosiła nazwę Pogue Mahone, co irlandzkiego tłumaczy się dość dosadnie jako „pocałuj mnie w d…”, jednak zwiastowało to raczej kłopoty niż popularność, więc skrócili nazwę.
Muzyka The Pogues rzeczywiście mogła przyprawić o szok. Ugrzecznionym telewizyjnym zespolikom Poguesi przeciwstawili swój punkowo-bałaganiarski wizerunek. Z czasem i wygląd i muzyka The Pogues uległy pewnym zmianom, jednak do końca istnienia zespołu był w niej bunt i nieokrzesane, punkowe spojrzenie na tradycyjną muzykę folkową. Nie miało znaczenia czy sięgają po kompozycje tradycyjne (a tych nagrali wiele), czy wykonują własne utwory – ich brzmienie było charakterystyczne i rozpoznawalne. Później pojawiło się wielu kontynuatorów, niektórzy bardzo zbliżyli się do brzmienia Pogues`ów, ale o nich później.

Już pierwszy długogrający album The Pogues, płyta „Red Roses For Me” wydana w 1984 roku niosła ze sobą sporą dawkę punkfolkowego grania. Jest to mieszanka utworów tradycyjnych („The Auld Triangle”, „Waxie Dargle”, czy choćby „Greenland Whale Fisheries”) i kompozycji zespołu (w większości autorskie piosenki Shane`a – jak choćby „Boys From County Hell”, „Dark Streets Of London”, czy pierwszy wielki przebój The Pogues „Streams of Whiskey”). Piosenki te, przepełnione młodzieńczym buntem, zabawą i whiskey zdobyły sobie spore grono zwolenników. Niektóre kawałki The Pogues są dziś równie często wykonywane przez młode zespoły, jak tradycyjne irlandzkie piosenki.
Na fali tej popularności już w 1985 roku wydano kolejny album Pogues`ów. „Rum, Sodomy & the Lash” to płyta odwołująca się w swym tytule do słów Winstona Churchila, który w tak obrazowy sposób określił życie w brytyjskiej marynarce wojennej. Ta płyta jest już nieco poważniejsza, niektóre piosenki mówią o wojnie i o śmierci („Billy`s Bones”, ” The Sick Bed of Cuchulainn”). Oczywiście towarzyszom im typowe dla irlandzkich rozrabiaków piosenki o miłości i alkoholu („Pair of Brown Eyes”, „Sally MacLennane”). Płyta zawiera też dwie przeróbki, jedną jest utwór znanego australijskiego „folksingera” Erica Bogle`a – „The Band Played Waltzing Matilda”, druga to słynne „Dirty Old Town” Ewana MacColl`a. W przypadku tej drugiej piosenki wykonanie The Pogues przewyższyło popularnością pierwowzór i mimo pewnych różnic to ich wersja jest obecnie bazą dla kolejnych przeróbek.
Na kolejną płytę fani The Pogues musieli czekać aż trzy lata. Jednak był to album znacznie dojrzalszy i lepiej wyprodukowany. „If I Should Fall From Grace With God” jest dziś często uznawany za najlepszą płytę Pogues`ów, nie ulega wątpliwości, że był to pierwszy ich album, który zdobył aż taką popularność. Tytułowy utwór to kwintesencja stylu jaki wypracował zespół na poprzednich płytach. Ostry folkowy numer z punkowym pazurem. Na „If I…” po raz pierwszy zespół zaczął się oglądać nie tylko na muzykę irlandzką. „Turkish Song of Damned” niesie ze sobą melodie, która ma nam się kojarzyć ze wschodem. Mamy tez utwór „Metropolis”, który wydaje się być inspirowany starym filmem o tym samym tytule. Wesoły utwór „Fiesta” wprowadza nas w klimaty meksykańskie, ze świetnie zaaranżowanymi dęciakami, wciąż jednak jest to muzyka Pogues`ów.
Jest tu też wspaniała świąteczna piosenka „Fairytale of New York”, będąca duetem Shane`a i angielskiej wokalistki Kristy McColl, córki słynnego robotniczego pieśniarza Ewana McColla. To pierwszy taki duet Shane`a i jak się później okazało nie ostatni. Konstrukcja utworu na zasadzie „piękna i bestia” została ponownie użyta w piosenkach „You`re The One” z Marie Brennan (wokalistką grupy Clannad) i „Haunted” z Sinead O`Connor. Jednak te dwa utwory to już nowsza historia i inny zespół.
Co ciekawe na tej płycie Shane dopisał swoje słowa do kilku tradycyjnych utworów. Obecnie wielu polskich wykonawców postępuje tak z piosenkami Pogues`ów.
Po „If I Should Fall From Grace With God” przyszła pora na album nieco słabszy, lecz i tak ciekawy. Wydana w 1989 roku płyta „Peace & Love” nie odniosła takiego sukcesu jak jej poprzedniczka. Nie znaczy to jednak że nie ma tu dobrych utworów. Na pewno warto posłuchać choćby coveru piosenki „Young Ned Of The Hill” Rona Kavanagh. W wersji The Pogues napiera ona prawdziwego ognia. Jest też jedna z najpiękniejszych ballad zespołu – „Misty Morning, Albert Bridge”, która pokazuje że zespół dobrze czuje się także w spokojniejszych kompozycjach. Warto też zwrócić uwagę na „USA”, „Cotton Fields” czy „Tombstone”.
O ile „Peace & Love” jest płytą spokojniejszą, a może nawet nieco bardziej melancholijną, to kolejny krążek – „Hell`s Ditch” z 1990 roku – powraca do weselszych rytmów znanych choćby z „If I…”, czy „Red Roses Form Me”.
Jest tu całe mnóstwo naprawdę dobrych piosenek. Wesołe „Sunnyside of the Street” otwiera płytę, po nim następuje równie skoczne „Sayonara”. „W Ghost of Smile” można doszukać się elementów ska. Tytułowy „Hell`s Ditch” to z kolei jeden z najciekawszych kompozycyjnie utworów zespołu z długim, rozbudowanym wstępem instrumentalnym. Ciekawy muzycznie jest też wsparty saksofonem „Summer In Siam”. Bardzo fajny jest też utwór „Rain Street” który można postawić obok „If I Should Fall From Grace With God” i „Streams Of Whiskey” jako wizytówkę zespołu.
Można spokojnie orzec że to szczytowe osiągnięcie The Pogues. Jest to też ostatni album nagrany z Shane`m MacGowanem jako wokalista. Problemy między liderem a zespołem wynikały z problemów alkoholowych Shane`a i kiedy kolejny raz zdarzyła mu się zapaść i kapela musiała odwołać koncerty, koledzy podziękowali mu za współpracę. Shane po jakimś czasie sformował nowy zespół i trzeba przyznać że nie tylko nazwą przypomina on wcześniejszą kapele. Mowa tu o The Popes. W początkowym, bardzo rockowym składzie tego zespołu, znalazł się Brian Robertson, gitarzysta legendarnego Thin Lizzy.
Na pierwszej płycie sygnowanej nazwą Shane MacGowan & The Popes (zatytułowanej „The Snake”) mamy materiał bardzo bliski temu co robił wokalista z kolegami z The Pogues. Płyta ta wyszła w 1994 roku i zawiera takie przebojowe utwory jak: „The Church of the Holy Spook”, „Victoria” czy „I`ll Be Your Handbag”. Na płycie pełno jest odniesień. Niemal punkowy „I`ll Be Your Handbag” jest odniesieniem do „I Wanna Be Your Dog” Iggy`ego Popa. Z kolei w „Victorii” można się doszukać nawiązań do „Glorii” Van Morissona. „Song With No Name” bazuje na linii melodycznej szkockiej piosenki „Trumps & Hawkers” (wersja irlandzka znana jest jako „Paddy West”), zaś „Rising of the Moon” to stary ludowy utwór. „Her Father Didn`t Like Me Anyway” to z kolei cover Gerry`ego Rafferty.
Ciekawostką jest udział na tej płycie Spidera Stacy`ego z The Pogues i aktora Johnny`ego Deepa, który zagrał na gitarze.
Reedycja tego albumu (wydana w 1995 roku) zawiera wspomniane wyżej nagrania z Sinead O`Connor i Marie Brennan.
W dwa lata po tej reedycji MacGowan & The Popes podarowali nam nowy album. Jest jednocześnie dużo mocniejszy (brzmieniowo), ale sporo na nim odwołań do muzyki country, jak w „Lonesome Highway”, „Céilídh Cowboy”, czy „Truck Drivin` Man „. MacGowan zaznaczył w wywiadach, iż uważa że country to druga muzyka Irlandczyków. Jest tam ponoć bardzo popularna, wymienił nawet George Jonesa jako jednego z lepszych wykonawców… do słuchania w samochodzie. Album „The Croc of Gold” mimo iż doskonale sprzedał się w Stanach nie jest jednak na pewno płytą country. Kawałki takie jak „Rock`n`Roll Paddy” (bazujący na linii melodycznej „The Hills of Connemara”), „Back In The County Hell”, czy tradycyjne utwory, jak „Come To The Bower”, czy „Spanish Lady” przesądzają o folkowym charakterze płyty. Jest na niej też sporo punkowo-alkoholowych songów MacGowana, tak charakterystycznych dla tego artysty.
O ile wszystkie wymienione powyżej płyty, zarówno The Pogues, jak i SMG & The Popes są w Polsce dość łatwo dostępne, o tyle z kolejną płytą są spore problemy. Ukazała się ona w 2000 roku i nosi tytuł „Holloway Boulevard”. Sygnowana jest przez The Popes, a MacGowan występuje na niej tylko gościnnie. Podobnie jest obecnie z koncertami tej formacji, jak widać zespół bardzo się usamodzielnił. Uzupełnieniem dyskografii są dwie koncertówki – jedna z The Popes, zatytułowana „Across the Broad Atlantic”, a druga, to „Streams of Whiskey” The Pogues. Problem z tą drugą jest taki, że członkowie zespołu uważają ją za bootleg i apelują o nie kupowanie.
Gdzieś w międzyczasie Shane wziął też udział w nagraniu płyty swej siostry – Siobhan MacGowan. Są to nagrania bardzo trudne do zdobycia, nie widziałem jeszcze żeby jakiś sklep miał je w swej ofercie. Koniec roku 2001, to koncertowa płyta MacGowana i The Popes, na której większość piosenek pochodzi z repertuaru … The Pogues.
W czasie kiedy Shane MacGowan brnął krętymi ścieżkami kariery solowej jego koledzy z The Pogues nie zasypywali gruszek w popiele. Co prawda od czasu rozstania ze swym liderem zespół kilkakrotnie zawieszał działalność, ale zanim rozpadł się definitywnie nagrał jeszcze dwie płyty.
Pierwsza z nich, zatytułowana „Waiting for Herb” to przede wszystkim poszukiwania nowego stylu. Mimo kilku bardzo dobrych piosenek nie jest to album udany.
Płyta ta ukazała się w 1993 roku, a więc wcześniej niż pierwszy „solowy” album MacGowana. Frontmanem grupy w miejsce Shane`a został Spider Stacy. Próbował on śpiewać z podobną „pijacką” maniera jak Shane. Nie było to jednak to na co czekali fani zespołu. Nie ulega wątpliwości, że muzycy The Pogues to fachowcy i że podobała im się gra w punkfolkowej kapeli. W końcu to dla dobra zespołu rozstali się z Shane`m. Trudno dziś powiedzieć co by się stało gdyby do tego nie doszło.
Mimo to na płycie znalazł się jeden z większych przebojów The Pogues, bardzo dobra kompozycja „Tuesday Morning”. Być może zawdzięcza ona popularność temu, ze nalazła się na ścieżce dźwiękowej do popularnego filmu „Eksplozja” („Blown Away”) z Jeff`em Bridgisem i Tommy Lee Jonesem. Do innych ciekawych piosenek na płycie należą: „Sitting on top of the world”, „Big city”, „Girl from the Wadi Hammamat” i „My baby´s gone”.
Kolejna, ostatnia studyjna płyta The Pogues nosi tytuł „Pogue Mahone”. Jest to bezpośrednie odniesienie do korzeni zespołu, a jednocześnie zamknięcie jego kariery. Kompozycje zawarte na tym krążku (pisane przez prawie cały zespół) mają w sobie wiele z klimatu starych nagrań The Pogues. Nawet wokal Spidera, będący tu na pograniczu między własną maniera, a wokalem Shane`a, brzmi tu dużo bardziej przekonująco. Nawet piosenka Dylana „When The Ship Comes In” brzmi jakby była napisana dla Pogues`ów. Piosenki takie jak „How Come”, „Living In A World Without Her”, „Bright Lights”, czy „Pont Mirabeau” spokojnie mogłyby się znaleźć na wcześniejszych płytach zespołu.

Solowe poczynania niektórych Poguesów również zasługują na uwagę, jak choćby dwie, rozprowadzane wśród znajomych płyty The Wisemen – zespołu Spidera Stacy, czy „Music From Four Corners of Hell” grupy Woods Band reaktywowanej przez Terry`ego Woodsa. Płyt grupy Perfect, niemieckiego zespołu prowadzonego przez gitarzystę Jamie`go Clarke`a nie polecam aż tak bardzo, ale też idzie ich posłuchać.
Ciekawostką mogą też być bootlegi z koncertów „Spider Stacy`s Pogue Mahone”, gdzie wokalista i whistler Poguesów wystąpił z zespołem The Boys From County Hell.

The Pogues potrafiło przypomnieć słuchaczom że są zespołem spokrewnionym blisko z muzyką tradycyjną. Świetną okazję mieli podczas sesji nagraniowych ze znanym irlandzkim zespołem folkowym The Dubliners. Dublinersi to obok The Chieftains najbardziej znany ze starych folkowych zespołów. Piosenki nagrane przez połączone składy (dwie wersje „Whiskey in the Jar”, „Rare Old Mountain Dew”, „Jack O`Heroes” i „The Irish Rover”) rozsiane są po różnych wydawnictwach składankowych i singlach. Starcie tych dwóch kapel doskonale dokumentuje teledysk (znajduje się na kasecie video „Poguevision”) do utworu „Jack O`Heroes”, przedstawiający mecz piłkarski pomiędzy oboma zespołami. Dodać należy że dziadki z The Dubliners nie ustępowali pola swoim przeciwnikom.

Rafał „Taclem” Chojnacki

Artykuł ukazał się w piśmie Gadki z Chatki – 37 w roku 2002. Poprawki i korekta – styczeń 2005.
Na zdjęciu Shane MacGowan

Page 2 of 4

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén