Grupa Ballycotton przyzwyczaiła nas do pięknej folkowej muzyki z bajkowego Never Never Landu. Nie bez powodu ich granie określano zazwyczaj jako „fantasy folk”. Przyznam szczerze, że bardzo podobały mi się ich poprzednie produkcje, jednak ostatnia z nich, zatytułowana „Mondland” postawiła poprzeczkę dość wysoko i siadając do kolejnego albumu Austriaków nie miałem pojęcia, czy uda mu się dorównać tej płycie.
„Eyla” różni się nieco od starszych albumów Ballycotton i w tym upatruję siły tego krążka. Grupa, która zawsze unikała śpiewania – zapewne nie chcąc straszyć międzynarodowej publiczności kaleczonym angielskim, ani tym bardziej niemieckim – tym razem nagrała płytę, gdzie pojawiają się dwie piosenki, obie śpiewane przez gości zespołu.
Pojawienie się piosenek, to jednak nie wszystko. „Eyla”, mimo, że jest spójną opowieścią, czymś na kształt koncept albumu, jest też najbardziej etnicznie zakorzeniona ze wszystkich pozostałych płyt Ballycotton. Nie znaczy to, ze zespół nagle powrócił do muzyki celtyckiej, albo zajął się jakimś środkowoeuropejskim folkiem. Jednak trzeba przyznać, że takie echa czasem gdzieś tu pobrzmiewają, jest ich na pewno więcej, niż poprzednio. „Mondschatten”, choć nie oparte na ludowej melodii, to kojarzy się z irlandzkim graniem. Z kolei w „Im Wirtshans – Polka” wyraźnie słyszymy echa muzyki środkowoeuropejskiej.
Nie brakuje jednak tego, z czego zespół słynie, czyli fantasy folku. już od tytułowej kompozycji z płyty „Eyla” mamy pewność, że zespół jest w dobrej formie i nie zapomniał do jakiego stylu. To bardzo dobra płyta, co najmniej tak udana jak „Mondland”.
Kategoria: Recenzje (Page 98 of 214)
Zanim album ten do mnie dotarł ktoś zwrócił moją uwagę na spory progres, jaki zaszedł w ostatnim czasie w grupie Horpyna. Pamiętam fragmenty albumu „Hoca-Drała” i w porównaniu z „Folk&roll” był to album po prostu słabszy.
Bardzo wyraźnie słychać, że Horpyna próbuje znaleźć własne brzmienie, stąd dęciaki w składzie. Podejrzewam, że chodzi też o to, by nie być zbyt blisko The Ukrainians. Jeśli tak miało być, to się udało. Jest ska, trochę polskiego bluesa, a nawet rock w klimatach starego Kultu. Czasem jest ciężej, początek „Nese Hala Wodu”, to niemal brzmienie Hoven Droven. Całość składa się na bardzo udany krążek, doskonały na imprezę i do posłuchania na mieście.
Dobrze by było, jakby grupa popracowała jeszcze nad jednym elementem swej muzyki – mowa tu o perkusji. Generalnie nie jest z nią źle, nie jest to poziom remizy. Ale przydałoby się czasem zagrać coś bardziej lekkiego, może nawet nie wyszukanego, ale mniej schematycznego. Wówczas będzie rzeczywiście świetnie.
Pol Mac Adaim to irlandzki wokalista i multiinstrumentalista. „Internationale” to płyta w jego dorobku nietypowa, prezentuje na niej bowiem repertuar o wybitnie lewicowym charakterze. Od irlandzkich rebel songów, poprzez angielskie pieśni rewolucyjne i jeden z utworów Woody Guthriego – po tytułową „Międzynarodówkę”.
Aby sensownie ocenić taką płytę musimy ją jednak odrzeć z politycznej przybudówki, wówczas bowiem odrzucamy również kontrowersje jakie zwykle takie nakierowanie na sprawy polityczne powoduje. Skupmy się zatem na muzyce i jej wykonaniu.
Pol ma przede wszystkim bardzo miły głos. Słowo „miły” chyba najlepiej odda ciepły tembr jego wokalu. Czasem jednak, mimo że gra przecież na wielu instrumentach, aranżacje robią się bardzo surowe. Pewnie to zamierzone, ale w porównaniu z pozostałymi utworami nieco razi. Wygląda to tak, jakby płyta była realizowana w różnych warunkach, co rozbija nieco jej spójność tematyczną. Z drugiej strony, gdyby cały album brzmiał jak wykonane a cappella „Such A Parcel of Rogues” też byłoby całkiem nieźle.
Są tu jednak wykonania warte uwagi, zwłaszcza takich piosenek, jak „Lord Baker”, „Lakes of Ponchartrain” czy „Connolly Was There”.
Shawn Gallaway jest zwykle zaliczany przez krytyków muzycznych do kategorii singer/songwriter, mieszczącej popularnych również u nas bardów. Jednak o tym jak daleko produkcje Gallawaya odeszły od klasycznego układu „śpiewak i jego gitara” dowiedzą się tylko ci, którzy posłuchają jego płyt.
Folk przejawia się tu różnie. Z jednej strony przez autorskie kompozycje i ich bardzo naturalne kompozycje, z drugiej zaś poprzez porozsiewane tu i ówdzie elementy etniczne. Otwierający płytę utwór „The Calling” jest na to doskonałym przykładem.
Shawn silnie romansuje z popem, sporo na jego płycie orkiestracji. Dominują łagodne brzmienia, nic dziwnego, gdyż muzyk jest zaangażowany w ruchy związane z medycyną naturalną i terapiami m.in. za pomocą dźwięków. Są tu co prawda i szybsze kawałki, jak „Light on the Flame”, kojarzące się nieco z wesołym granie a`la The Levellers, choć bez charakterystycznych dla tej kapeli skrzypiec. Momentami można odnaleźć nawiązania nawet do U2.
Najładniejszy moment na płycie, to świetna ballada „The Storm”.
„I Choose Love” to płyta ciekawa, choć na pewno nie jest to album dla folkowych ortodoksów. Jeśli jednak macie uszy otwarte na różne wpływy, to powinna się Wam ona spodobać.
Takie płyty wychodzą na całym świecie, zajmują się nimi zarówno artyści, jak i wyrobnicy. Jedne od drugich bardzo łatwo rozróżnić. U nas Leszek Możdzer improwizuje sobie nad partiami Chopina, również tymi ludowo podobnymi, a w Szkocji James Ross gra na fortepianie ludowe kawałki. Obaj robią to z niesamowitym kunsztem.
U Rossa najbardziej podoba mi się to, że podszedł do tradycyjnych melodii bardzo lekko, nadał im niesamowitej zwiewności i nawet tam, gdzie improwizuje, nie burzy szyku oryginalnego utworu. Co ciekawe młody Szkot niemal przez całą płytę unika jak może jazzowych aranżacji. Czasem, jak w „The Hurricane” nieco w tamtym kierunku dryfuje, al;e nie na tyle, żeby zrazić do siebie ludzi nie lubiących jazzu.
Kiedy słucham kolejnych płyt nadsyłanych przez wytwórnie Greentrax, dochodzę do wniosku, że mają oni nie tylko niesamowite wyczucie do dobrych artystów, ale też świetne pomysły na łączenie w swoim katalogu tak różnych styli. Album Jamesa Rossa przyszedł do mnie wraz z płytą Steve`a Byrne`a. Niby łączy je przepaść muzyczna, to dwie różne granice folku. A jednak pochwały na temat Jamesa, które na okładce płyty wygłasza Brian McNeill (Battlefield Band), będący producentem nagrań, zbliżają młodego pianistę do świata wielkich szkockich muzyków.
Dla kogo jest ta płyta? To trudne pytanie – na pewno nie dla wszystkich. Ale jeśli po opisie, jaki zaserwowałem macie na nią ochotę, to znaczy że chyba dla Was.
Zimowa płyta grupy Mithril zawiera kolędy i świąteczne melodie zaczerpnięte z tradycji celtyckiej i brytyjskiej. To świetna pozycja dla tych, którzy lubią posłuchać fajnej, folkowej muzyki przy ubieraniu choinki. Wówczas sprawdzi się ona wyśmienicie.
Gorzej jeśli traktować tą płytę po prostu jako folkowy album jednego z wielu folkowych zespołów. Wówczas okazuje się, że mimo że umiejętności muzyków są niezłe, to nie są oni w stanie zaproponować nam wiele. Jest tu co prawda kilka mniej znanych melodii, ale wykonanych dość sztampowo i nie powalających na kolana.
Wszystkim, którzy chcieliby ten temat potraktować poważniej i wsłuchać się w prawdziwie artystyczne wykonanie melodii świątecznych, polecam płytę „A Winter Garden” Loreeny McKennitt.
Grupa Neck, to przedstawiciele punk-folkowego nurtu w muzyce celtyckiej. Podobnie jak klasycy gatunku – grupa The Pogues – pochodzą oni z Londynu, że środowiska emigranckiego. Mają z resztą z nimi jeszcze coś wspólnego, a mianowicie piosenkę „I`m a Man you don`t meet everyday”, po którą grupa Shane`a MacGowana też kiedyś sięgnęła. Muzycznie jednak bliżej im do amerykańskiego brzmienia, do takich grup, jak Flogging Molly czy The Sods.
Właściwie to można umiejscowić twórczość grupy Neck dokładnie po środku pomiędzy tymi grupami. Nie są oni bowiem tak dobrzy, jak Flogging, ani tak boleśnie rozrywkowi, jak Sods. Czasem jest w ich muzyce za dużo remizowych rytmów, nadających się wyłącznie na pogo, lub piwną nasiadówkę, ale jest też czego posłuchać.
Grupa ciekawie rozprawia się z folkowymi standardami – „McAlpine`s Fusileers” czy „Spancil Hill” stają się tu punkowymi hymnami. Reszta repertuaru, zwłaszcza we fragmentach instrumentalnych, to też świetna robota aranżerska. Przydałoby się jednak nieco urozmaicić brzmienie, bo słychać, że zespół stać na więcej. Tytułowa piosenka to w końcu ballada, potrafią więc czasem zwolnić, zmiana tempa nie musi więc oznaczać ciągłego przyspieszania.
Nie zmienia to faktu, że „Here`s Mud in Your Eye” to ciekawa, a przede wszystkim bardzo energetyczna płyta.
Philip John Brooks określa swoją muzykę jako south west americana, jednak dla Europejczyka zwykle nie znaczy to dokładnie nic. Postaram się więc pokrótce scharakteryzować to, co zastałem na płycie „A Different Place, A Different Time”.
Jest tu amerykański folk-rock, taki w trochę dylanowskim stylu („Taylor Ranch Road”), klimaty południowego old time („At the Alvarado”), country („Thunder in the Mountains”), a nawet blues („St. James Hotel”) i podbarwiony folkiem swing („In the Pink”, „Shame on You”). Czasem zdarzy się piosenka, której nie powstydziliby się brytyjscy folksingerzy („Colorado Mountain Girl”), innym zaś razem wszystkie wymienione tu style w jakiś sposób się ze sobą spotykają („I`m the Coyote”). I chyba to właśnie jest south west americana.
Atmosfera albumu jest dość senna, tak jakby za oknem knajpy w której znajdują się słuchacze słońce grzało do + 40. Na bezdrożach za miasteczkiem czają się grzechotniki i skorpiony, a my siedzimy przy barze pijąc lokalne szczyny, które ktoś nazwał tu piwem. Właśnie do takiej kolorystyki skłaniają się niektóre zamieszczone tu utwory.
Jeśli więc ten opis w jakikolwiek sposób Was zachęcił, to po winniście znaleźć coś dla siebie na tej łagodnej płycie.
Zespół The Shanes, to punk-folkowa ekipa, której korzenie tkwią w muzyce grupy The Pogues, z resztą sama nazwa nawiązuje do lidera tej formacji – Shane`a MacGowana.
Muzyków The Shanes interesuje dość specyficzny wycinek ludowej tradycji – polki. Może nie brzmi to zbyt poważnie, jednak właśnie z takich melodii Niemcy (bo jest to zespół zza naszej zachodniej granicy) zrobili swoją wizytówkę. Omawiana tu płyta – „Pölka” – jest o tyle ciekawa, że prezentuje nieco mroczniejsze niż dotąd oblicze grupy, Okazuje się, że można zagrać taką muzykę nie tylko bardzo różnorodnie (jak bardzo przekonali się ci, którzy słyszeli „Love Will Tear Us Apart” z repertuaru Joy Division w wykonaniu The Shanes), ale również bawić się konwencją.
Utwory takie, jak „Your Dirty Mind” sprawiają, że dochodzę do wniosku, że ta niemiecka kapela znalazła swoją własną drogę w punk-folkowej estetyce. Nie wiem, czy poradzą sobie i wytrwają w swojej stylistyce, w końcu nie jest to radosne granie w stylu Flogging Molly. Mam jednak nadzieję, że im się uda. Świetnie sprawują się na płycie obie tradycyjne kompozycje – „Passant Par Paris” i „The Rake”.
Oprócz inspiracji celtycko-folkowym graniem (chodzi tu o styl, bo kompozycje są głównie autorskie) jest tu też sporo nawiązań do alternative country, a nawet psychobilly. Wszystkim, którzy dotychczas, choćby przez wzgląd na nazwę, uważali ich za epigonów The Pogues, polecam kontakt z płyta „Pölka”.
David Arkenstone przyzwyczaił swoich słuchaczy do porządnie wyprodukowanych płyt z pogranicza world music i klimatów new age. Pod szyldem Ah-Nee-Mah gra jego zespół, w którym towarzyszą mu Diane Arkenstone (wokale, gitara, keyboard), Tom Toree (gitara, skrzypce), Seth Osburn (keyboard, instrumenty perkusyjne) i David Kaplan (perkusja, bębny). Sam David gra tu na flecie i keyboardzie.
„Ancient Voices” to pierwsza płyta sygnowana przez ten zespół, później pojawiły się jeszcze dwie. Szkoda, że w 2002 roku David zawiesił ten projekt, bo nagrał z nim jedne z najciekawszych swoich płyt.
„Ancient Voices” to album inspirowany mistyka i muzyką Indian Ameryki Północnej. Największe pole do popisu mają tu flety. Snują one opowieści, pełne przestrzeni i ciepła. Wątpię, byśmy mieli tu dosłowne nawiązania do tradycyjnych indiańskich melodii, ale klimat jest oddany wyśmienicie.
