Grupa Ballycotton przyzwyczaiła nas do pięknej folkowej muzyki z bajkowego Never Never Landu. Nie bez powodu ich granie określano zazwyczaj jako „fantasy folk”. Przyznam szczerze, że bardzo podobały mi się ich poprzednie produkcje, jednak ostatnia z nich, zatytułowana „Mondland” postawiła poprzeczkę dość wysoko i siadając do kolejnego albumu Austriaków nie miałem pojęcia, czy uda mu się dorównać tej płycie.
„Eyla” różni się nieco od starszych albumów Ballycotton i w tym upatruję siły tego krążka. Grupa, która zawsze unikała śpiewania – zapewne nie chcąc straszyć międzynarodowej publiczności kaleczonym angielskim, ani tym bardziej niemieckim – tym razem nagrała płytę, gdzie pojawiają się dwie piosenki, obie śpiewane przez gości zespołu.
Pojawienie się piosenek, to jednak nie wszystko. „Eyla”, mimo, że jest spójną opowieścią, czymś na kształt koncept albumu, jest też najbardziej etnicznie zakorzeniona ze wszystkich pozostałych płyt Ballycotton. Nie znaczy to, ze zespół nagle powrócił do muzyki celtyckiej, albo zajął się jakimś środkowoeuropejskim folkiem. Jednak trzeba przyznać, że takie echa czasem gdzieś tu pobrzmiewają, jest ich na pewno więcej, niż poprzednio. „Mondschatten”, choć nie oparte na ludowej melodii, to kojarzy się z irlandzkim graniem. Z kolei w „Im Wirtshans – Polka” wyraźnie słyszymy echa muzyki środkowoeuropejskiej.
Nie brakuje jednak tego, z czego zespół słynie, czyli fantasy folku. już od tytułowej kompozycji z płyty „Eyla” mamy pewność, że zespół jest w dobrej formie i nie zapomniał do jakiego stylu. To bardzo dobra płyta, co najmniej tak udana jak „Mondland”.

Rafał Chojnacki