Szkocka grupa The Whistlebinkies, to zespół tak markowy, jak irlandzka grupa The Chieftains. Niemal czterdzieści lat na scenie sprawia, że dziś skład wygląda nieco inaczej, niż pod koniec lat 60-tych, ale to wciąż zespół wysokiej klasy.
Nagrany w 2006 roku album „Albannach” to doskonałe granie w stylu, do jakiego przyzwyczaiły nas czołowe zespoły folkowe ze Szkocji (np. Battlefield Band). Na nowym albumie nie brakuje melodii współczesnych, co też podnosi atrakcyjność płyty, bo melodie tradycyjne często są już za bardzo osłuchane.
Dzięki wysokiej kulturze muzycznej Szkotów z The Whistlebinkies możemy obcować czasem z nietypowymi dla ich kraju melodiami, ale zagranymi zgodnie z tradycyjnymi formami. Tak jest np. w przypadku pięknego utworu „Captain Celtic”.
Kategoria: Recenzje (Page 81 of 214)
Andreja Malir to harfistka, która znana jest ze współpracy z National Symphony Orchestra of Ireland i holenderską The Royal Conservatory. Płyta „Through the Mirror of Sound” przynosi celtyckie brzmienia i własne kompozycje zaaranżowane na harfę z udziałem orkiestry i muzyków folkowych.
Na celtyckie granie Andreji największy wpływ zdaje się mieć fakt, że obecnie działa głównie w Irlandii. Wcześniej dała się również poznać jako interpretatorka kompozycji hiszpańskiego wirtuoza Nicanor Zabaleta. Pracowała też przy nagrywaniu muzyki do filmów, m.in. „Dancing at the Lughnasa” – to również znalazło swoje odzwierciedlenie na płycie „Through the Mirror of Sound”.
Muzyce Andreji towarzyszy piękny wokal Méav Ni Mhaolchatha, bardziej znanej po prostu jako Méav. Artystka ta, wywodząca się z grupy Anúna, ta ma na swoim koncie również wspaniałe albumy z łagodnymi brzmieniami celtyckimi.
„Through the Mirror of Sound” to album doskonale kojący i uspokajający. Polecam na melancholijne popołudnia i wieczory.
Solowa płyta bandżysty to rzecz rzadka, nawet w folku. Ewenementem jest tu Bela Fleck, ale to jedna z najbardziej znanych postaci muzyki amerykańskiej, nie ma się więc co dziwić. Tymczasem „Who?” to płyta Darrena Maloneya, muzyka znanego z kilku folkowych składów (m.in. grupy Cúlfuar, Ephemera i The Butterfly Band), nie będącego jednak żadną gwiazdą.
A jednak udało mu się wydać płytę zdominowaną przez banjo (pojawiają się tu też inne instrumenty na których gra – bouzouki i różne mandoliny), nagraną z niewielką pomocą zaprzyjaźnionych muzyków. Faktem natomiast jest, że zaplątał się tu jednak z kompozycji Flecka.
Początek płyty zapowiada dawkę pozytywnej energii, pozytywnie nastrajające brzmienie to w takim przypadku podstawa. Dalej mamy kolejne utwory z wirtuozerskimi partiami jego instrumentów. Śmiem twierdzić, że niektóre z tych utworów jeszcze nigdy nie brzmiały tak świeżo i lekko. Właściwie do końca płyty przebywamy w magicznym świecie zaklętych w piękne dźwięki celtyckich klimatów.
Donnie Munro to przede wszystkim charakterystyczny głos grupy Runrig, tym razem w trzeciej odsłonie solowej. Charakterystyczne, bardzo miękkie tony, dobrze znane vibratto – to właśnie wizytówka tego szkockiego wokalisty.
Szczerze móiąc nie wiedziałem nawet, że Donnie od wielu lat nie gra już w Runrig. Zawsze wiązałem go z tą grupą. Jego solowe występy z The Donnie Munro Band biją za to rekordy popularności w Niemczech, gdzie artysta sporo koncertuje.
Płyta zaczyna się od pięknej ballady tytułowej. „Heart of America” zapowiada nam tematykę całego albumu, poświeconego z jednej strony emigracji za Wielką Wodę, z drugiej zaś wojnie w Iraku i czasom jak najbardziej współczesnym.
Dominują tu spokojne nagrania, czasem romansujące nieco z rockiem progresywnym. Mimo że całość może się kojarzyć ze starą formacją Donniego, to jest tu mniej popu, niż w Runrig. Być może jest to zasługa świetnych muzyków z którymi wokalista współpracuje, m.in. Blaira Douglasa, Duncana Chisholma (na co dzień w folk-rockowym Wolfstone) czy Frasera Fifielda.
Szczerze mówiąc wolę nowe nagranie Donniego, niż kolejne płyty Runrig, na których więcej odgrzewanych przebojów, niż rzetelnego grania.
Oleg Lisov to jeden z wielu artystów ze Wschodu, interesujących się brzmieniami celtyckimi. Tamtejsza scena muzyki folkowej to dla nas wciąż terra incognita, a szkoda, jest na niej bowiem sporo ciekawych podmiotów scenicznych. Jedną z nich jest Green Sleeves (Zelonyje Rukava), grupa z Kijowa, inspirująca się brzmieniami muzyki celtyckiej i średniowiecznej. Jednym z jej filarów jest właśnie Oleg Lisov, grający też w formacji 9okuz 8ekiz.
„Dragon and Snake” to album, który Oleg zarejestrował ze swoją dziewczyną, Eleną Strokiną, grającą na irlandzkich whistles i fletach.
Oszczędne aranżacje znanych i nieznanych melodii to spory atut dla wszystkich tych, którzy tak jak ja wychowali się na pierwszych kasetach grupy Open Folk. One również do dziś urzekają swoista oszczędnością. Brzmienia które proponują Oleg i Elena są co prawda inne, ale czuć w nich tę sama iskrę.
Niekiedy zdarza się, że duet na chwilę wyjdzie poza obszar celtycki i przydarza im się wówczas coś takiego jak „San Juanita” czy „Eagle`s Whistle”. Takie wstawki zawsze dodają smaczku.
To moje pierwsze spotkanie z muzyką Matragony, wcześniej nie trafiłem ani na ich koncerty, ani na inne nagrania. Sam siebie teraz ganię za własny brak zorganizowania, bo tak niesamowita muzyka mogła być obecna w moim życiu już od dawna, a ja sam nieświadomie się jej pozbawiałem.
„Trans Silvaticus” nie jest płytą, którą można jednoznacznie określić jako folk. To muzyka… no właśnie, jaka? Matragona to na tym albumie prawdziwa orkiestra. Są momenty, kiedy zaprezentowane kompozycje brzmią jak muzyka do jakiegoś tajemniczego filmu. Innym zaś razem znajdujemy tu niemal ambientowe pasaże. Trudno jednoznacznie sklasyfikować takie granie i chyba nie ma takiej potrzeby, liczy się siła tkwiąca w muzyce. A tej Matragonie nie brakuje.
Większość repertuaru stanowią kompozycje autorskie, w których grupa czuje się najpewniej. Nawet tam, gdzie utwory są zapożyczone z tradycji, dzieła tego zespołu brzmi bardzo spójnie.
Jedno, co niewątpliwie rzuca się u uszy, to fakt, że skoro muzycy nazywają swoją ekipę Orkiestrą Jednej Góry, to coś w tym jest. Etno-jazzowe elementy wciąż pojawiają się w oprawie, która kojarzy się z prawdziwą orkiestrą. To sprawia, że Matragona jest grupą wyjątkową. Malują piękne muzyczne pejzaże i pozostaje mieć nadzieje, że ta działająca na wyobraźnię muzyka będzie mogła jeszcze długo rozbrzmiewać.
Dobrze wspominana przeze mnie płyta „Run Away” grupy Celtic Hangover ma swojego następcę. Ów album wydaje się jednak krokiem uczynionym wstecz. Celowo piszę „wydaje się”, a nie „jest” – wrażenie to bowiem mija.
O sile „Run Away” świadczyły autorskie kompozycje, których tu jest niewiele. Zespół sięga za to po większą ilość standardów, grając je na swój sposób. Słychać, że sporo pracowali przy tych utworach, jednak wiele smaczków zabija tu jakość nagrania. „Drink Up” jest bowiem płytą koncertową i to należącą do rzadkiego gatunku albumów, które nie są później poprawiane w studio. Brzmienie jest jednak momentami bardzo kiepskie, zwłaszcza, że akustyczny, folk-rockowy dźwięk w wersjach koncertowych przechodzi czasem w bardzo ostre granie. Dla słuchaczy, którym spodobała się płyta „Run Away” krążek „Drink Up” może być czasem nieco szokujący. Spodoba się jednak na pewno miłośnikom żywiołowych kawałków, zwłaszcza, że jest to granie z masą dobrych pomysłów.
Tradycyjne skrzypcowe granie, kojarzące się ze szwedzkim stylem, to początek tej czteroutworowej płytki. Wesołe brzmienia smyczków wsparte delikatną gitarą i saksofonem sopranowym, to pierwsza z prezentacji duńskiej grupy Habbadám.
Drugi utwór przenosi nas w rejony muzyki irlandzkiej. Jest bardziej eteryczny, lekki i równie ładnie zagrany jak poprzedni. Wrażenia takie potęgują kunsztowne partie fletu. W drugiej części przechodzi w bardziej skoczne, taneczne granie, ale wciąż w podobnym klimacie.
Trzeci utwór, mimo ludowych korzeni, swoją aranżacją nawiązuje najbardziej do muzyki klasycznej. Druga część przynosi jednak zwrot i znów jesteśmy w kręgu muzyki folkowej o wyraźnie tanecznym przeznaczeniu.
Ostatni z utworów zaczyna się od lekkiego grania na flecie. Ten kawałek pozostaje już w swoim klimacie do końca.
Tytuł płyty właściwie powinien powiedzieć nam wszystko – „New American Standards”. Winniśmy więc mieć do czynienia z kawałkami zagranymi tak, że zdawałoby się, że są starymi utworami, a w rzeczywistości byłyby to nowe, udane stylizacje. Po części tak jest, ale tylko po części.
„New American Standards” to przede wszystkim płyta dość zabawna, warto więc podejść z przymrużeniem oka również do samego tytułu. Jest tu bowiem sporo zabawnego folku, country, bluesa czy nawet jazzu, ale nie ma nadętej formuły z jaką często wykonuje się standardy. No ale nie dałoby się chyba na poważnie wykonać otwierającego płytę ragtime`a.
Mimo pojawiającej się stylizacji na klasykę, rozedrgane dźwięki, a czasem po prostu nowocześniejsze brzmienia sprawiają, że szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że Kerosene Kondors jest zespołem sympatyzującym z nurtem alternative country.
Jako, że sporo tu długich piosenek, członkowie zespołu postanowili poprzetykać je swawolnymi kompozycjami instrumentalnymi. Mają one oddawać klimat starej kantyny i tak rzeczywiście jest.
Nie sądziłem, że taka kapela jak Limpopo może grać w Stanach od tylu lat. Tymczasem zespół założony przez Igora Kramowa powstał w Moskwie w 1986 roku, a po emigracji dwóch podstawowych członków (Igora i Juriego Fedorko) do Stanów Zjednoczonych, w 1991 roku odnowił się za Wielką Wodą.
Album „Rybalochka” to piąta, najnowsza jak dotąd pozycja w ich dyskografii. Folk-rockowe piosenki, łączące muzykę rosyjską z różnymi innymi gatunkami (ska, blues, jazz, disco) podano na sposób komediowy, co doskonale pasuje do image`u zespołu. Zabawne są też teksty, pisane oczywiście po rosyjsku. Nieco kiczowatego blichtru, który słychać w aranżacjach, czasem przywodzących na myśl remizę, jeszcze pogłębia humorystyczny nastrój.
Wokal Igora Kramowa można uznać za ciekawe połączenie tubalnego brzmienia Louisa Armstronga z nasączonym słowiańską gorzałką głosem Wysockiego. Niestety, często ginie pod naporem instrumentów. Z tego co wiem, grupa ma jednak w swojej dyskografii album „Unplugged”. Myślę, że może się on okazać ich najlepszym krążkiem. Jednak, póki co, słucham sobie „Rybalochki”, która błądzi między sacrum rosyjskiej pieśni a profanum dyskoteki. I mimo, że z artystycznego punktu widzenia takie połączenie jest dość karkołomne, to słucha się tego całkiem miło.
