Album zatytułowany „Kristi Bartleson & Reddesert” to muzyczne spotkanie dwóch światów, które okazują się być od siebie zdumiewająco mało odległe. Kristi Bartleson to celtycka harfistka, która mieszka i tworzy w Szwajcarii. Znana jest między innymi z recenzowanej już u nas i wysoko ocenionej płyty „The Willow Tree” z 2001 roku. Płytę „Kristi Bartleson & Reddesert” zarejestrowała w roku 2004, towarzyszą jej tu muzycy z jazz-rockowego zespołu Reddesert.
Rezultat jest bardzo ciekawy, choć czasami dla ucha nie przyzwyczajonego do jazzowych dźwięków może się to wydać nieco eklektyczne. Ale chyba w tym właśnie tkwi urok tego typu muzycznych spotkań.
Kategoria: Recenzje (Page 66 of 214)
Etniczno-jazzowe granie na mandolinach, to w przypadku Modern Mandolin Quartet norma. Tym razem jednak trafiło na repertuar dość kontrowersyjny. Jak bowiem w ich wykonaniu mają zabrzmieć utwory Czajkowskiego czy Vivaldiego? Odpowiedź moze być tylko jedna: Bardzo dobrze. Niesamowite pomysły i doskonałe wykonastwo – to właśnie największe atuty tego albumu.
Uzupełnienie płyty stanowią katalońskie melodie folkowe autorstwa Miguela Llobeta, odrobina muzyki francuskiej Leo Delibesa i „Pavanne” Gabriela Faure.
Miłośnicy improwizacji i przmień mandoliny powinni czuć się usatysfakcjonowani.
Ta z pozoru niewyróżniająca się płyta przysporzyła mi sporo problemów, gdy zacząłem zabierać się do jej recenzowania. Dlaczego? Dlatego, że przy każdym przesłuchaniu słucha się jej nieco inaczej. Co ciekawe osoby, którym puszczałem jej fragmenty również odnajdują w tej muzyce elementy zupełnie inne, niż te przeze mnie zauważone. Jedno jednak się nie zmienia – na pewno jest tu sporo solidnego bluegrassu, choć… on też brzmi jakoś inaczej. Nic dziwnego, w końcu Alaska to nie Kentucky.
Joe to doświadczony muzyk, który grywał już z niejednym zespołem, a jako sideman występował z najlepszymi muzykami z kręgów country i bluegrass (grał m.in. z Billem Monroe, Davide, Grismanem i zespołami the Nitty Gritty Dirt Band i Riders in the Sky). Jego autorskie piosenki są jednak przesiąknięte duchem amerykańskiego folku, który czasem skręca lekko w kierunku folk-rocka czy nawet popu. Są to jednak raczej kwestie produkcji, do której przyłożono się z dużą starannością. Akustyczna muzyka z dość archaicznymi korzeniami, brzmi dzięki temu niezwykle świeżo.
Mat Walklate i jego „Cold in April”, to przykład, że można nagrać oryginalnie brzmiącą płytę folkową. Większość instrumentalnych kompozycji to utwory praktycznie nieznane, większość autorstwa Mata. Z kolei dla tych, którzy lubią jednak odnaleźć czasem coś już nieco znajomego, przygotowano piosenki – „P Stands For Paddy” i „Come By The Hills”. Drugą z nich śpiewa Mat, pierwszą zaś jego przyjaciel Matt Fahey, który gra też na „Cold in April” partie gitarowe.
Zaproszonych gości jest tu więcej. Paul Cowham gra również na gitarze, Pat O`Reilly na bouzouki, Faul Bradley to kolejny gitarzysta, Vinnie Short na bodhranie, Ben Walker jest flecistą, grającym też uilleann pipes i citternie, Steafan Hannigan obsługuje instrumenty perkusyjne, Andy Dinan i Tony Trundle to skrzypkowie.
Niekiedy nawet w utworach brzmiących tradycyjnie daje się usłyszeć nutkę bluesa, charakterystyczną dla wcześniejszej twórczości Mata Walklate. Dodaje to uroku całemu albumowi.
Bałkańska muzyka ze Szwecji? Cóż, chyba nie tylko dla mnie brzmi to dość intrygująco. Okazuje się jednak, że taki mariaż jest możliwy i sprawdza się całkiem nieźle. Kilkanaście lat temu za sprawą wydawnictwa Folk Time ukazała się w Polsce kasetowa reedycja ich płyty „Balkanica”. Okazuje się, że przez cały czas nagrywają, mają się nieźle i dalej tworzą muzykę stanowiącą konglomerat różnych wpływów.
Obecnie nie ograniczają się do Bałkanów, choć to one dominują w brzmieniu zespołu. Pojawiają się wycieczki do Turcji i Rosji. Oprócz elementów ściśle folkowych poawia się na tym wszystkim cień rocka, a czasem nawet rocka progresywnego.
Dla wielbicieli muzyki bałkańskiej taka mieszanka zapewne będzie dość oryginalna, bo choć na całym świecie gra siętakie dźwięki, to jednak Szwedzi robią to na swój, wyjątkowy sposób.
Dawno nie widziałem tak nietypowo wydanej płyty – szesnastostronnicowa książeczka z pięknymi zdjęciami Islandii i niemal ani słowa o samym albumie. Pojawia się tytuł i wykonawca (na czternastej stronie), autorzy tekstów i muzyki, oraz podziękowania. Gdzieś tam jeszcze małymi literkami możemy przeczytać o tym kto jest wydawcą. I to wszystko.
Jak interpretować taką płytę? Czy to dodatek do albumiku? Raczej nie. A więc co? Myślę, że mamy po prostu skupić się na muzyce, a zdjęcia to ilustracja do tej nietypowej ścieżki dźwiękowej.
Folkowe i neo-folkowe klimaty, instrumentalne pasaże rodem z ambientu (często w jego mrocznej odmianie) i epickie zadęcie, to ciekawy przepis. Wszystko to wsparte śpiewem w starym skandynawskim języku. Dzięki takiemu zestawieniu powstała płyta niezwykła. Czasem jest wyjątkowo delikatna, innym razem podchodzi pod brzmienia industrialne.
Jeśli wspomnimy, że twórca Thelemy, Steindor Andersen, współpracował z grupami Sigur Ros i HÖH, to takie zestawienie brzmień raczej nas nie zdziwi.
Wydawnictwo Osho specjalizuje się we wszelkich sprawach dotyczących medytacji i kultury Dalekiego Wschodu. Od książek, audycji i muzyki, do przeróżnego asortymentu promującego taki styl życia. Szefem firmy jesz człowiek, który dla wielu jest synonimem współczesnego szamanizmu.
Płyta „Osho Zen Tarot” ma towarzayszyć układaniu kart, które można kupić razem z albumem lub osobno. Dla mnie tarot – zwłaszcza w wersji new age, to rzecz zbyt wątpliwa, by zajmować się nią na poważnie. Jednak muzyka, którą proponuja nam specjaliści z Osho brzmi interesująco.
Relaksacyjne, flawiszowe orkiestracje przepełnione klimatem Dalekiego Wschodu, to przepis na dobrą płytę. Dlatego też mimo że nie znam ani grających tu muzyków, ani pochodzenia tych melodii, to po tą i inne płyty ze znaczkiem Osho chętnie sięgnę.
Płyta to nietypowa, próżno szukać jej w zwykłych greckich sklepach muzycznych, choć oczywiście na pewno znalazłoby się ją w Internecie – wiem, bo sprawdzałem. Dla mnie to dość wyjątkowa pamiątka. Kiedy bowiem pokonując małym samochodem kręte górskie dróżki udało mi się w końcu dotrzeć na szczyt jednego z najwyższych wzniesień na Krecie, moim oczom ukazał się stary grecki klasztor, zniszczony przez wojnę i upływ czasu. Dla Kreteńczyków to miejsce pamięci narodowej. W 1866 podczas powstania przeciwko Turkom w Moni Arkadiou schroniły się niedobitki greckiej partyzantki. Nie mając szans na obronę w ostatnim momencie powstańcy wysadzili sięw powietrze wraz z prochownią. Pozbawiony dachu pasaż, który kiedyś był miejscem męczeństwa Kreteńczyków do dziś budzi grozę.
Klasztor Moni Arkadiou należy do greckiej cerkwi, opiekują się nim mnisi, a znajdująca się tam świątynia posiada piękne zbiory bizantyjskiej sztuki sakralnej. Jednak od czasu zakupienia tam niniejszej płyty Moni Arkadiou kojarzy mi się przede wszystkim z muzyką. Zarejestrowane tu pieśni i opowieści nagrano właśnie tam, na trudno dostępnej górze, w otoczeniu wiekowych murów. „Epos Arkadyjski” to szesnaście pieśni i opowiadanych historii o dziejach klasztoru i powstania z roku 1866. Jest tu zarówno miejsce na muzykę sakralną, inspirowaną brzmieniami obrządku bizantyjskiego, w wykonaniu tradycyjnego chóru Pavlos Vlastos z pobliskiego Rethimnonu, jak i na folkowo brzmiące utwory z wykorzystaniem starych ludowych instrumentów.
Mimo że album wyposażony jest w 60-stronicową książeczkę, to jednak bariera językowa jest dla mnie trudna do przeskoczenia. Z mozołem jednak udało mi się doczytać czego dotyczą poszczególne utwory i opowieści. Stwierdzam, że na pewno warto zanurzyć się w muzyczną oprawę wycinka kreteńskiej historii, zwłaszcza że dla nas, Polaków, grecka walka o niepodległość powinna być wyjątkowo bliska.
Holenderska grupa Humus prezentuje dźwięki, które chyba najłatwiej dałoby się sklasyfikowac jako art-folkowe. Sporo tu poetyckich klimatów, ale bliżej im raczej do niebezpiecznych ballad spod znaku Nicka Cave’a czy Tyma Waitsa, niż do krainy łagodności. Na dodatek już od pierwszego utworu („Acquainted With The Night”) słychać, że Astrid Leuvering ma świetny głos, czasem przywodzący na myśl Dolores O’Riordan z grupy The Cranberries.
Jeśli chodzi o muzyczną stronę zespołu, to najwyraźniej ton nadaje tu największy z zastosowanych instrumentów – wiolonczela. Nawet tam gdzie oddaje palmę pierwszeństwa skrzypcom („Ragtijd”), wciąż jest obecna, dodając głębi kompozycjom.
Niekiedy Holendrzy potrafią zaskoczyć – tak jest choćby z piosenką „Sibö”, która wykonana jest w języku Bribri, jednym z narzecz używanych w Indiach.
Jeśli chodzi o teksty, to w większości zaśpiewane są w języku angielskim, choć Holendrzy najwyraźniej nie chcieli pisać zupełnie nowych liryków, sięgnęli więc po angielską poezję, stąd wśród autorów słów do ich piosenek pojawia się m.in. Emily Brontë.
Humus to szalenie oryginalna grupa, mimo że to ich pierwsza płyta, to czuć że mają wielki potencjał. Dominują tu spokojne kompozycje, dlatego warto po nią sięgnąć, jeżeli potrzebujecie odrobiny wyciszenia. Nie jest to jednak naiwne granie, warto więc wsłuchać się w te kompozycje kilkakrotnie.
Folk? Country? Muzyka ilustracyjna? A może wszystkiego po trochu? Tak chyba trzeba byłoby zdefiniować album sygnowany przez amerykańskiego gitarzystę, Leigha Wyckoffa.
W chwilach kiedy autor tych kompozycji gra na gitarze z towarzyszeniem swojego zespołu i poza tym nic więcej się nie dzieje, mamy do czynienia z muzyką, przy której można się doskonale odprężyć. Spokojne, klawiszowe tło, delikatny, choć czasem trochę szybszy rytm różnych perkusjinaliów i dominująca nad tym gitara Leigha, to podstawa stylistyki tego albumu.
Ale zdarza się czasem że przenikają tu elementy muzyki świata. Czasem lekko jazzującej, czy jak byśmy dziś powiedzieli: chilloutowej.
Teoretycznie najmniej tu elementów muzyki country. Jednak okazuje się, że jest inaczej, gdy pojawiają się wokalizy, atmosfera płyty staje się jakby bardziej amerykańska.
„Moonlight Cafe” to bardzo stonowana płyta, powinna spodobać się wielbicielom takich instrumentalistów, jak Greg Joy czy Mark Powell, którzy mieszają elementy etniczne ze swoim przestrzennym graniem.
