To już jedenasty album Levellersów, który ukazuje się w oficjalnym obiegu. Początek zapowiada nam powrót do tego co robią najlepiej. Ostre punk-folkowe granie w stylu, którego nie da się podrobić. „The Cholera Well” to jeden z najciekawszych i najbardziej żywych utworów jakie ostatnimi laty nagrali. „Death Loves Youth” kontynuuje ciekawą, mniej popową linię w brzmieniu zespołu. To świetne granie. Posłuchajcie „A Life Less Ordinary” czy „Duty”, a na pewno w nich uwierzycie.
Jeżeli miałbym porównywać „Letters From The Underground” do jakiejś wcześniejszej płyty Levellersów, to prawdopodobnie trafiłoby na ich trzeci album, zatytułowany po prostu „Levellers”. „Eyes Wide” czy „Accidental Anarchist” potwierdzają tą tezę w zupełności.
A jednak Sean Lakeman, producent nowego albumu ma ucho wyczulone na nowe brzmienia. To dzięki niemu clashowy w klimacie „Before The End” brzmi nowocześnie. Nic dziwnego, że to singiel z tej płyty.
Przebojowy „Burn America, Burn” już zdążył podbić serca fanów. Jest w nim coś z buntowniczego charakteru The Pogues (z okresu płyty „Pogue Mahone”), a nawet z klimatu wczesnych albumów samych The Levs. Podobny w klimacie jest też „Behold the Pale Rider”.
Kończąca płytę ballada „Fight Or Flight” to coś porównywalnego ze starą „Another Men’s Cause”. Oszczędne i proste granie, które przeradza się w pełną gniewu pieśń, to dobry zwiastun kolejnych produkcji tej grupy.
Już od dawna The Levellers zapowiadali powrót do starej stylistyki w nowej wersji. Teraz nie obiecują, po prostu grają to co powinni. Najlepiej jak potrafią.
Kategoria: Recenzje (Page 50 of 214)
Przy pierwszym przesłuchaniu albumu „Siqiliah, Terra d’Islam” zdziwiłem się, że taka muzyka mogła powstać w statecznych murach Wiecznego Miasta. Milagro Acustico to grupa z Rzymu, ale muzyka którą wykonują ma swoje korzenie w zupełnie innej części basenu Morza Śródziemnego.
Jak wskazuje nam tytuł płyty na „Siqiliah” znajdziemy ogniste brzmienia typowe dla krajów arabskich. Milagro Acustico sięgają po repertuar tego rodzaju już od dawna, mają na swoim koncie kilka albumów, które łączą kulturę włoską z arabską. Mam jednak wrażenie, że do nagrania takiej płyty potrzeba czegoś więcej, niż tylko muzycznej biegłości, którą nabywa się z czasem, grając kolejne dziesiątki koncertów. Chodzi tu o miłość do sztuki. Muzycy Milagro Acustico niewątpliwie kochają to co grają. Niemała w tym zasługa muzyków arabskiego pochodzenia, wspierających włoski zespół. Jednak wokalistka Patrizia Nasini jest Włoszką, a doskonale sobie radzi z klimatem na tej płycie.
Pochodząca z Nowej Anglii formacja Todesbonden to kolejny pomysł na muzyczną podróż, który firmuje swoim nazwiskiem Laurie Ann Haus, wokalistka kojarzona przede wszystkim z grupą Autumn Tears. Jej macierzysty zespół gra gotycką odmianę metalu, ze skłonnościami do symfonicznych, czasem nawet new age’owych brzmień.
Jednak Todesbonden to kompletnie inne granie. Owszem, znajdziemy tu pompatyczne elementy i sporo tła rodem z mrocznych introdukcji do co bardziej klimatycznych utworów Autumn Tears, jest tu też metalowe granie, jednak sedno muzyki jest zupełnie inne. Jej korzenie tkwią w folkowej tradycji i poszukiwaniu granic przeplatających się gatunków.
Laurie Ann Haus brzmi czasem jak Lisa Gerard skrzyżowana z naszą rodzimą Anją Orthodox. Dodaje to muzyce onirycznego klimatu muzyki świata. W zderzeniu z mocnymi gitarami wrażenie jest świetne.
Inspiracje są bardzo różne, od melodii o podłożu celtyckim, poprzez motywy arabskie, po klimaty kojarzące się z mroźną Skandynawią. Dzięki nim muzyka grupy Todesbonden potrafi zaskakiwać różnorodnością.
Fani folk metalu będą pewnie zadowoleni, choć nie w każdym utworze usłyszą etniczne instrumenty. Jednak nawet takie, w których pominięto czysto folkowe granie, mają w sobie harmonie charakterystyczne dla grania spod znaku world music.
W związku ze zbliżającą się wizytą w Polsce francuskiej grupy The Booze Brothers postanowiłem napisać kilka słów o koncertowej E.P.-ce tego zespołu, która swego czasu trafiła do mnie w raz z materiałami na temat kapeli.
Cztery koncertowe nagrania, które się tu znalazły, to efekt pracy nad materiałem z płyty zatytułowanej „Elevator”, która powstała w 2004 roku. Całość wieńczy teledysk do jednego z utworów.
Pierwsze z tych nagrań, to zestaw kilku melodii tanecznych, zarówno celtyckich, jak i (zgodnie z tytułem) fińskich. Na pierwszoplanową postać zespołu wyrasta tu Loic Fanning, skrzypek zespołu. Aż szkoda, że wkrótce po tych nagraniach opuścił kapelę.
Folk-rockowe granie jakie w otrzymujemy na wstępie, to tylko próbka możliwości kapeli. Już za chwilę otrzymujemy rebeliancki song znany choćby z wykonania Dublinersów. Francuzi postanowili jednak iść z duchem czasu i nie tylko uwspółcześnili aranżecję, ale również zamienili w piosence słówko „British” na „U.S.”.
„Reconclication Set” to kolejny zestaw instrumentalny. Tym razem mamy w początkowej częśći do czynienia z lżej zagranym materiałem. Nie zmiania to faktu, że grupa prezentuje tu wciąż ciekawego folk-rocka.
Ostatnia piosenka na ścieżce audio, to zagrana niemal w punk-folkowej stylistyce irlandzka pieśń „The Night Pat Murphy Died”. Pokazuje ona ile ognia potrafi z siebie wykrzesać ta grupa.
Ścieżka video, to pokazuje wesołą kapelę również w koncertowym wcieleniu. Oglądamy ich podczas wykonywania kolejnego zestawu instrumentalnych melodii, widać że publicznośćdobrze się bawi. Szkoda tylko że nagranie jest z jednej, statycznej kamery. Ale mimo to pokazuje nam, że warto taki koncert odwiedzić. Zwłaszcza, że jak wspomniałem już, w tym roku będziemy mieli okazję zobaczyć The Booze Brothers na festiwalu „Euroszanty & Folk” w Sosnowcu.
Caelum Bliss to kapela gotycka, a przynajmniej za taką się ich uważa. Jednak ich muzyka, to niekiedy całkiem inny gotyk, niż ten do którego są przyzwyczajeni słuchacze mrocznych dźwięków rodem z festiwalu w Bolkowie. Obok typowych utworów rockowo-gotyckich (takich jak „Killing Pixies”) [obrzmiewają tu echa muzyki dawnej, starych, opuszczonych zamków, a więc… gotyku właśnie. Wystarczy posłuchać kompozycji zatytułowanej „If You Can”, by wiedzieć o co chodzi.
Album „1993-1999” to przekrojowy materiał prezentujący dokonania formacji Tony’ego Hamery, gitarzysty kultowej formacji gotyckiego rocka, Christian Death. Z projektem Caelum Bliss Tony zarejestrował kilka demówek, E.P.-kę i jeden album. Prezentowane tu nagrania to utwory z całego okresu istnienia grupy.
Niewątpliwie najciekawszą osobą w tym projekcie (obok rzecz jasna twórcy i autora większości kompozycji) jest Melissa Emily, wokalistka obdarzona pięknym, chciałoby się rzec „syrenim”, głosem. To dzięki jej umiejętnościom muzykę Caelum Bliss można czasem porównać do magicznych brzmień Dead Can Dance.
Późniejsze nagrania bliższe są eterycznej stylistyce darkwave.
Bretońska grupa Kendon proponuje nam tradycyjną zabawę z ludowymi tańcami. Tytuły melodii zastąpiono tu umownymi nazwami, ważniejsze jest, żeby wiedzieć co i w jakim tempie mamy tańczyć. Wiem że również w Polsce mamy spore grono (dzięki osobie Tomka Kowalczyka z roku na rok coraz większe) ludzi zainteresowanych kulturą i tańcem bretońskim. Dlatego też przede wszystkim do nich kieruje te słowa: „Poszukajcie albumu grupy Kendon! Nie zawiedziecie się”.
Lekko jazzująca sekcja rytmiczna to ukłon w kierunku tych, którzy, podobnie jak ja nad tańce przedkładają muzykę. Również gry pojawia się śpiew bardzo łatwo zanurzyć się w pięknie tych dźwięków. Bardzo łatwo wyobrazić sobie spore grupy tancerzy podczas tradycyjnych fest noz.
„K Dans” to trzeci album zespołu i choć nie znam poprzednich, to mam wrażenie że wiedzą dobrze dokąd chcą ze swą muzyką dotrzeć Czuć wyraźnie że zdają sobie sprawę z własnych możliwości i wykorzystują je w możliwie najlepszy sposób.
Warto zaznaczyć, że autorem niektórych melodii jest Arnaurd Royer, grający w zespole na gitarze klasycznej i folkowej. Mam nadzieję że spotkam się jeszcze zarówno z jego kompozycjami, jak i z zespołem Kendon.
Płyta, bez której być morze nie byłoby wielu dzisiejszych zespołów szantowych – absolutna klasyka polskiego szanty-folkowego grania. Gdyby Packet istniał do dziś, byłby, obok Czterech Refów najbardziej szanowaną kapelą wywodzącą się z kręgów piosenki morskiej. Miejsce Packetu na scenie zajęła grupa Smugglers, w której gra do dziś spora część Packetu. Jednak to już trochę inna, bardziej folk-rockowa muzyka.
Packet to grupa, w której zebrało się wiele osobowości – Mirek Peszkowski („Pestka”), Grzegorz Tyszkiewicz („Guru”), Darek Ślewa („Stłukla”), Waldek Mieczkowski, czy Krzysiek Jurkiewicz („Johnson”) – ludzie ci wciąż z powodzeniem uczestniczą w ruchu szantowym. Do tego w Packecie grali też świetni instrumentaliści, również wspierający dziś kilka grup szantowych – basista Krzysztof Janiszefski i grający na różnych fletach i piszczałkach Andrzej Kadłubicki.
Materiał zarejestrowany na płycie (wcześniej wydanej tylko na kasecie i z inną okładką) „Fregata z Packet Line” to pierwsze polskie piosenki sięgające do kanadyjskiego „maritime folk”. Tytułowa „Fregata…”, „Bluenose”, „Ławice Newfoundland”, czy „Mona” to właśnie piosenki pochodzące ze wschodniego wybrzeża Kanady. Oprócz nich sporo tu nawiązań do muzyki celtyckiej, kilka tańców, oraz piosenek bardziej zbliżonych do klimatów z Irlandii i Szkocji. Do nich na pewno należą „Pod Jodłą” – czyli pierwsza polska wersja „Whiskey in the Jar” – i „Szkocka ślicznotka” – znana bardziej jako „Highland Laddie”.
Dodatkowym atutem tego zbioru są świetne teksty Anny Peszkowskiej napisane do tradycyjnych melodii. Ciekawostką jest, że piosenka „Matthew Anderson”, czyli polska wersja utworu „Missionary`s Child” jest jedną z trzech zarejestrowanych na świecie wersji. Jeśli dodam, że trzecią jest o kilka lat późniejsze wykonanie Smugglersów, to jest to nie lada gratka.
Pomiędzy tradycyjny repertuar udało się wcisnąć dwie świetne piosenki autorskie – „Nieczułe morze”, który to utwór przyniósł do zespołu Peszkowski i „Wielki wal”, wykonywany wcześniej przez Tyszkiewicza i Ślewę z grającym na banjo Piotrem Bułasem. Piosenki te doskonale wpasowały się w klimat płyty, pozostają z resztą do dziś bardzo lubiane.
Nie ze wszystkimi utworami czas obszedł się tak łagodnie, niektóre porzucono i właściwie nikt ich dziś nie wykonuje. Należą do nich „Santiana” – scenę zdominowała wersja prezentowana przez Mechaników Shanty, „Lowlands”, „Żółte dziewczyny”, „Żegnajcie nam dziś”, czy nawet „Złota Arka” – świetna wersja angielskiej „Roll The Old Charriott”. Może dobrze byłoby, gdyby ktoś te piosenki przypomniał?
Trudno ocenia się materiał dość już wiekowy i w pewnym sensie pionierski. Jednak wierzę, że nie tylko ja uważam płytę „Fregata z Packet Line” za jedno z najciekawszych dokonań rodzimej sceny szantowej.
Steve Conn to amerykański songwriter, który zakorzeniony jest w tradycyjnej muzyce Louisiany. Jako muzyk sesyjny występował wcześniej m.in. na płytach Bonnie Raitt, Maury O`Connell, Tima O`Briena, Marka Knopflera (choćby słynny folk-rockowy „Golden Heart” zarejestrowany z muzykami The Chieftains), Joan Baez, Arlo Guthriego, PauAla Brady`ego oraz grup Beausoleil i Dixie Chicks. Na jego trzeciej autorskiej płycie, zatytułowanej po prostu „Steve Conn” zagrali nieco mniej znani goście – Sonny Landreth i Darrell Scott. Pierwszy z nich, to amerykański bluesman, również grający z najlepszymi, drugi zaś to folkowiec pełną gębą, zdobywca nagrody Grammy.
Wiele na tej płycie pięknych, bardzo poetyckich kompozycji, doskonale wpisujących sięw klimat amerykańskiej piosenki autorskiej. Jednak obok folku drugim głównym źródłem inspiracji jest tu blues. Sporo tu kompozycji brzmiących w takim właśnie klimacie. Somebody Gotta Make a Move” kojarzyć się może z tradycją białego bluesa, reprezentowaną przez Van Morissona. „Down on Rigolette” to ballada w klimacie kojarzącym się nieco z Deltą Missisipi.
Steve Conn to artysta nietuzinkowy, warto więc zapoznać się z jego twórczością.
Druga z demówek, które otrzymaliśmy od zespołu Patrick`s Head. Tym razem płytka zawiera trzy utwory, które znalazły się później na płycie „A Mild Case of Something Weird…”.
To wciąż lekkie, nieco folk-rockowe granie w stylu, który można umieścić gdzieś pomiędzy Bobem Dylanem, R.E.M. a Great Big Sea.
Najważniejsze są tu piosenki. Proste, niezbyt skomplikowane, doskonale nadające się do wspólnego śpiewania. Nie wiem, czy w Polsce zrobiliby karierę, ale prawdopodobnie mieliby spore grono zwolenników i jakiś nakład płyt na pewno by schodził. Po piosenkach takich jak „Hey Babe” łatwo dość do wniosku, że to idealna grupa do grania w klubach. Warto posłuchać, zwłaszcza, że teksty są niebanalne.
Wołek to bard kojarzący się z dawną kulturą studencką. Jako, że od jakiegoś czasu łatwiej zobaczyć go w telewizji jako prowadzącego programy o sztuce lub filozofii, niż na scenie, to pojawienie jego płyty było dla mnie nie lada niespodzianką. Szybko jednak zapał nieco osłabł, okazało się bowiem, że to nagrania archiwalne z festiwalu FAMA 1985.
Autorskie piosenki Wołka pamiętam jeszcze ze starej kasety, gdzie z jednej strony on śpiewał pięć piosenek, a z drugiej swoje osiem prezentowała Wolna Grupa Bukowina. Nagrania te pochodziły z 1978 roku. Cztery spośród tamtych piosenek („Piosenka dla Danki”, „Piosenka ku przestrodze”, „Piosenka dla Aleksandry” i „List do Oli”) pojawiają się również tu.
Charakterystyczny wokal Wołka i jego mocne, czasem bardzo osobiste wiersze, mogą być dla niektórych trudne do strawienia. Nie ma tu lekkości Kaczmarskiego, jest raczej refleksja, klimat podobny nieco do tego z dawnej Piwnicy Pod Baranami, czy też ostrego brzmienia bardów rosyjskich.
Wydanie archiwalnych nagrań Wołka, to pomysł dobry, zwłaszcza, że to chyba jedyna w tej chwili pozycja na rynku z jego autorskimi wersjami. Nietrudno znaleźć jego piosenki, brakuje jednak jego wykonań. W tym kontekście to świetna koncepcja. Szkoda jednak, że nie udało się nakłonić Wołka do zarejestrowania tych utworów na nowo.
