Kategoria: Recenzje (Page 32 of 214)

Balkan Sevdah „Ramizem”

Debiutancka płyta warszawskiej grupy Balkan Sevdah zawiera piękne śpiewy i świetną muzykę – a wszystko to w klimatach charakterystycznych dla rozmaitych bałkańskich nacji.
W 2004 roku grupa muzyków zainspirowana egzotycznie brzmiącymi rytmami z Bośni, Serbii, Macedonii czy Bułgarii założyła zespół, który zaskoczył wszystkich na polskiej scenie folkowej. Jeszcze w tym samym roku zdobyli laury na Mikołajkach Folkowych w Lublinie. W kolejnym, 2005 roku, zagrali na festiwalu Kopriwsztica w Bułgarii, największej folkowej imprezie na Bałkanach. Z tego też roku pochodzą nagrania na ich debiutancki, krążku, wydanym rok później.
Transowa rytmka („Jas sum se napremenila”, „Dve nevesti”), niepokojące brzmienia („Zadade se Stojane de”, „Safusum”, „Ramizem”) i rewelacyjnie brzmiące śpiewy („Pusta mladost”, „Pole siroko”) – to właśnie kwintesencja brzmienia Balkan Sevdah.

Rafał Chojnacki

Patrask „Patrask 3”

Rok 2009 to okrągłe, dwudzieste urodziny szwedzkiej grupy Patrask. Z tej okazji rozpoczęli nagrywanie płyty, która prezentuje najbardziej aktualne oblicze zespołu.
Gdzieś u podłoża ich grania drzemią dawne facynacje muzyką spod znaku The Pogues („Låt mig va då” to przeróbka ich słynnego „If I Should Fall From Grace With God”). Nie brakuje też muzycznych wycieczek do Ameryki Północnej, zarówno tych bardziej folkowych, jak i nawiązujących do regionalnych odmian muzyki country. Dominują jednak autorskie kompozycje, które można określić po prostu jako folkowe. Mimo że śpiewane są po szwedzku, nie zakorzeniono ich w rodzimej muzyce.
Do najciekawszych utworów na płycie zaliczyć można lekko brzmiącą, śpiewaną przez Bo Ahlbertza „Glädjeflickan”, świetnie zaśpiewany przez Rosalie Jonsson „Nu är det min tur” i wykonany w duecie „Jordens Paradis”. Te piosenki chyba najlepiej ukazują przekrój wykonywanej przez Patrask muzyki.
To lekkie, rozrywkowe granie. Mimo folk-rockowej formuły nie hałasują zbytnia, ubarwiając jedynie sekcją rytmiczną brzmienie tradycyjnych instrumentów.

Rafał Chojnacki

Baciarka „Baciarka”

Zespół Baciarka z czasów wydana tego albumu, to solidnie grająca folk-rockowa kapela. Ten album powstał na fali popularności Brathanków. Mamy tu żywiołową muzyczkę, zagraną ze sporym wyczuciem. Są dowcipne i lekkie teksty, oraz arnżacje, których nie powstydziły by się zagraniczne folk-rockowe kapele. Szkoda tylko, że po tak sympatycznym albumie zespół zupełnie zmienił linię rozwoju.
Baciarka z tamtych czasów to solidny skład, w którym najwięcej do powiedzenia (w muzycznym sensie) mieli beskidzcy muzycy grający na ludowych instrumentach. Do tradycyjnych polskich i słowackich melodii powstały nowe słowa, których autorką jest Renata Radlak. Bardziej współczesną stroną projektu zajęli się z kolei muzycy z Krakowa, znani m.in. z zespołu Renaty Przemyk. W ich wykonaniu tak przebojowe utwory, jak „Baca”, „Mole” czy „Serce gór” brzmią równocześnie nowocześnie i autentycznie.
Obecnie Baciarka (już jako Kapela Góralska Baciarka) to zespół akustyczny, daleki od przebojowego repertuaru zespołu nagrywającego tą płytę.

Rafał Chojnacki

Open Folk „Give Me Your Hand”

Dopiero gdy usiadłem do pisania tej recenzji, uświadomiłem sobie, że nie mamy jeszcze żadnego tekstu o muzyce grupy Open Folk. Wiem, że nie da się nadrobić wszystkich zaległości, płyt folkowych jest po prostu zbyt wiele, ale pominięcie jednej z bardziej znaczących kapel, to jednak spory nietakt. Zaczynamy wiec od początku – „Give Me Your Hand” to pierwsza kaseta Open Folków, nagrana w 1991 roku, dla wielu miłośników muzyki celtyckiej w Polsce po prostu kultowa.
U podstaw wczesnego repertuaru tej grupy leżała tradycyjna muzyka irlandzka i szkocka, co słychać na tej kasecie. Zarejestrowana z udziałem holenderskiego harfisty, Berta Veenkampa muzyka nagrana jest w stylistyce bardzo wiernej tradycyjnym celtyckim brzmieniom. W tych nagraniach udało się jeszcze utrzymać w ryzach niepokornych muzycznych poszukiwaczy, takich jak Mirosław Kozak i Paweł Iwaszkiewicz. Na kolejnych sesjach pokażą na co ich stać, tu jeszcze grają spokojnie i bardzo zdyscyplinowanie.
W tym pozornym skrepowaniu tradycyjną formą kryje się paradoksalne siła tych nagrań. Mają one dziś walor nie tylko archiwalny, ale też pokazują rozwój, jaki przeszła ta grupa.
Ciekawostką jest tu nawiązująca brzmieniowo do muzyki dawnej kompozycja „Stokke Dans”, którą najprawdopodobniej przywiózł ze sobą Bert.

Rafał Chojnacki

Eluveitie „Everything Remains As It Never Was”

Szczerze mówiąc po deklaracjach muzyków grupy Eluveitie, do nowego krążka podchodziłem bardzo ostrożnie. Po całkowicie akustycznym, doskonałym „Evocation I – The Arcane Dominion” (który z resztą na łamach folkowej wcześniej recenzowałem) zapowiadano powrót do ciężkiego grania – czyli znów ostre, przesterowane gitary, bezlitosne growle i tak dalej. Nie będę owijał w bawełnę – poprzednia płyta i jej konwencja totalnie mnie rozbroiły. Cudowne wokale lirniczki Anny Murphy i klimatyczne aranżacje biły na łeb dotychczasowe dokonania szwajcarów (choć „Slania” była bardzo dobrą płytą). Dlatego też ze wspomnianych deklaracji powrotu do mocnego uderzenia nie byłem do końca zadowolony.
„Everything Remains As It Never Was” to album zdecydowanie inny od „Evocation…”, ale wydaje się że panie i panowie z Eluveitie, korzystając z doświadczenia jakie przyniosło im nagranie akustycznego krążka, znaleźli złoty środek. Mówiąc wprost: „Everything…” słucha się z nieskrywaną przyjemnością. Jest to płyta wyważona, w odpowiednich miejscach stonowana, zaskakująca pomysłami, kipiąca energią i radością grania. Oczywiście, ubolewam nad tym że przy mikrofonie stoi znów głównie Chrigel Glanzmann, który odpowiada za ostre, growlowate wokale. Ale trzeba przyznać, że kiedy do głosu dochodzi wspomniana wcześniej Anna Murphy, robi się niesamowicie.
Otwierający krążek (nie licząc krótkiego intra „Otherworld”) „Everything Remains As It Never Was” jest kawałkiem, że tak powiem, przykładowym – odzwierciedla on dokładnie wygląd i klimat całej płyty. Ostre wejście, gdzie na zasadzie kontrastu współgrają ze sobą potężne perkusyjne blasty i chwytliwa, folkowa melodia, przeradza się w rozbudowaną, wielowątkową kompozycję. Mocno zaśpiewane zwrotki, nieco bardziej stonowany refren z bajecznie brzmiącymi kobiecymi wokalami (tak, będę się podniecał śpiewem Ani), w końcu powtarzający się temat z początku. Mimo iż wiele kompozycji zbudowanych jest na podobnym schemacie, słychać sporo świeżego powiewu. Singlowy „Thousandfold” również robi wrażenie – porównania z hitowym „Inis Mona” ze „Slanii” nasuwają się same. Skoro przy hitach jesteśmy – z „Everything…” można wykroić naprawdę kilka wielkich szlagierów. Cudowny, balladowy „Lugdunon” zachwyca przede wszystkim klimatem dawnych czasów, a mój faworyt, „The Quoth Of The Raven” czaruje natomiast chwytliwym refrenem i urokliwym śpiewem panny Murphy. Oczywiście oprócz tych melodyjnych, zdecydowanie bardziej folkowych numerów, znaleźć można też te bardziej metalowe, czadowe – przykładem może być tutaj szaleńczo rozpędzony „Kingdom Come Undone”. Podsumowując, każdy znajdzie na tej płycie coś dla siebie.
Prócz tych wszystkich pochwał, są rzeczy na tej płycie nad którymi można trochę pomarudzić. Gdzieniegdzie drażnić mogą jedno czy dwu minutowe wstawki, które generalnie nie wiele wnoszą do całości płyty – zaryzykowałbym stwierdzenie że to zwykłe zapchajdziury. Krótki motyw grany na mandolinie czy klimatyczne zawodzenie dud mogą się podobać, ale wobec tych właściwych kompozycji po prostu giną. Żałuję trochę również że grupa odeszła od pierwotnego pomysłu sięgnięcia ponownie po stare galicyjskie teksty, tak jak to miało miejsce na „Evocation I”. Większość liryków jest śpiewana po angielsku przez co muza szwajcarów trochę straciła na wyrazie.
„Everything Remains As It Never Was” to solidna, folk-metalowa płyta. Fani Eluveitie zapewne łykną ją w całości bez zbędnych grymasów, ci bardziej wymagający słuchacze trochę będą się musieli z nowym krążkiem szwajcarów osłuchać. Mimo to, cieszy dobra forma zespołu i pozwala to optymistycznie patrzeć w przyszłość. A ta dla muzyków grupy rysuje się naprawdę przejrzyście.

Marcin Puszka

Orthodox Celts „Green Roses”

Kto by pomyślał że kawał bardzo solidnego, celtyckiego grania powstanie akurat w… Serbii. Stamtąd właśnie pochodzi grupa Orthodox Celts, i o ile nie wielu słyszało o nich w Polsce, to w swoim ojczystym kraju mają już od dawna status gwiazdy a na ich koncerty ściągają tłumy.
Krążek „Green Roses” światło dzienne ujrzał w 1999 roku i uchodzi w tej chwili za najlepszy sygnowany nazwą Orthodox Celts. W zasadzie nie ma się co dziwić. Serbowie, choć do Irlandii mają raczej daleko, grają muzykę z kraju zielonej koniczynki tak cholernie przekonująco, tak do bólu naturalnie, że aż ciężko uwierzyć że nie mają tam żadnych korzeni. Jeśli miałbym porównywać ich granie, od razu nasuwa się jedna nazwa: The Pogues. I to nie tylko dlatego, że na warsztat wzięli znane z ich repertuaru „Whiskey You’re The Devil”. Klimat i podejście jest naprawdę podobne, choć Aleksandar Petrović swoim wokalem nie przypomina zbytnio wyczynów Shane’a McGowana i Spidera Stacy’ego.
Podobać się mogą własne kompozycje Orthodoxów oparte na irlandzkich motywach: tytułowy „Green Roses” czy „Far Away” to kawałki najwyższej próby – porywające, dynamiczne, zagrane z pazurem ale i naturalną swobodą. Urzekają świetnie grające skrzypce, również użycie wszelkich piszczałek zasługuje na uwagę – dodają one muzyce Serbów ciekawego smaczku.
„Green Roses” w ogólnym rozrachunku to płyta bardzo przyjemna i naprawdę urokliwa. Lubię zespoły które na swoich krążkach są naturalne i prawdziwe, w których muzyce słychać prawdziwą radość grania. Właśnie takim zespołem jest Orthodox Celts i spodobać powinien się on wielu – tym którzy siedzą w muzyce celtyckiej od dawna, ale także tym którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tymi dźwiękami. Gorąco polecam. Świetny rozgrzewacz na zimowe wieczory.

Marcin Puszka

Ania z Zielonego Wzgórza „Ania z Zielonego Wzgórza”

Zespół Ania z Zielonego Wzgórza, to formacja, która funkcjonowała od jesieni 2000 do grudnia 2003 roku. Tragiczna śmierć Anny Kiełbusiewicz, wokalistki i centralnej postaci zespołu, sprawiła, że ze sceny zniknęła wówczas jedna z ciekawiej rozwijających się formacji muzycznych.
Ania Kiełbusiewicz znana byłą przede wszystkim jako wokalistka Orkiestry św. Mikołaja, jednak występowała również z solowym repertuarem. Dała się poznać jako niestrudzona badaczka autentycznego folkloru śląskiego, jakże odległego od tego co prezentują regionalne programy muzyczne. Owocem tych poszukiwań stała się właśnie grupa Ania z Zielonego Wzgórza, którą Kiełbusiewicz współtworzyła z Grzegorzem Lesiakiem, Wojciechem Ostaszewskim, Jackiem Dejneką i Michałem Wojdą. W takim składzie zespół mógł sobie pozwolić na interpretacje daleko wykraczające poza ludowe granie. Ich śląskie piosenki pełne są radosnej pulsacji reggae i lekkiego folk-rocka, niekiedy nawet z nutką muzyki pop, ale raczej tej z górnej półki.
Pisząc o tej płycie nie da się pominąć zapisanych na niej elementów improwizacyjnych. W momencie rejestracji zespół zespół był w doskonałej formie, ledwie kilka miesięcy wcześniej zdobyli pierwszą nagrodę na festiwalu Nowa Tradycja i stawiano ich już w jednej linii z uznanymi składami folkowymi.
Album „Ania z Zielonego Wzgórza”, to dokument, który najpierw krążył krętymi drogami różnych znajomości, by wreszcie ukazać się jako oficjalne, jak się wkrótce okazało jedyne, wydawnictwo tej nietuzinkowej grupy. Choćby dlatego wielkie brawa należą się niestrudzonemu propagatorowi muzyki AZZW, Tadeuszowi Konadorowi, za doprowadzenie do ukazania się tego fonogramu na rynku.

Rafał Chojnacki

Dioniso Folk Band „I testardi fiori della speranza”

Grupa Dioniso Folk Band skorzystała z doświadczeń starszych zespołów reprezentujących włoską scenę folk-rockową. Modena City Ramblers czy Folkabbestia to nazwy, które same przychodzą na myśl, kiedy słuchamy krążka zatytułowanego „I testardi fiori della speranza”. Tak jak w przypadku wczesnych płyt obu wspomnianych kapel punktem wyjścia dla własnych poszukiwań jest tkwiąca gdzieś pod skórą muzyka celtycka i to zarówno ta irlandzka, grana na modłę The Pogues, ale również kontynentalna, z prześwietną wersją bretońskiej pieśni morskiej „Le grand coureur”.

Read More

Duchy „Duchy”

Nie ulega wątpliwości, że zespół Orkiestra Dni Naszych, to formacja charakterystyczna. Folk-rockowe granie piosenek żeglarskich i autorskiego repertuaru, zbliżającego się do poezji śpiewanej (z której grupa ta się wywodzi) to wizytówka tej bardzo ciekawej grupy. Dlaczego jednak piszę o ODN, skoro tą płytę firmuje formacja Duchy? Duchy to bardzo osobisty projekt Jerzego Kobylińskiego, lidera i autora większości utworów Orkiestry. Już sam fakt, że na tej płycie nie słychać charakterystycznego głosu Iwony Kobylińskiej sprawia, że muzyka zmienia swoje oblicze. Ostra, choć czasem bardzo liryczna gitara Mariusz Andraszek, dobrze znane skrzypce Michała Jelonka i wokal Jurka, to wciąż jednak wystarczająco dużo, by odnosić zawartość tej płyty do Orkiestry Dni Naszych.
Tymczasem okazuje się, że muzycznie rzeczywiście może być nieco inaczej. Mówi nam to już nieco psychodeliczna piosenka „Latawce”, która otwiera debiutancki album Duchów. To folk-rockowa ballada, ale osadzona raczej w poetyce takich grup jak Stare Dobre Małżeństwo, czy Słodki Całus Od Buby. Trzeba przyznać, że udała się ta piosenka wyśmienicie.
W znacznie bardziej ODN-owym klimacie jest piosenka „Penelopa”, która w nieco innej wersji spokojnie nadawałaby się na któryś z albumów macierzystej formacji Duchów.
Psychodelia znów powraca w „Prośbie”, mimo nieomal wojskowego rytmu werbla jest to bardzo sentymentalna piosenka. Art-folkowe solo z niesamowitymi, rozedrganymi skrzypcami Michała Jelonka, to prawdziwy smaczek tej kompozycji.
Piosenka zatytułowana „Duchy” powinna być w zamyśle manifestem zespołu. Jeśli tak jest, to rzeczywiście nad tą muzyką unosi się duch Stachury, bo mimo basowych partii niemal jak z Red Hot Chilli Peppers, dominuje tu poetycka parabolizacja.
„Kołysaneczka” to piosenka która niesie nas do krainy łagodności, jednak już przy tej piosence można powiedzieć, że Dychy starają się wypracować własne brzmienie. Dotyczy to zarówno instrumentów, jak i harmonii wokalnej. Łagodnościowy klimat, ale dodatkowo okraszony jeszcze poezją górskich trampów pojawia się w piosence „Trzy Panny”. Trzeba przyznać, że ta opowieść o Bieszczadach, Tatrach i Karkonoszach ma swój urok.
Nieco szybszy od poprzedniczek utwór „Dla nikogo” wciąż pozostaje w nostalgicznej barwie, jest tu jednak zdecydowanie bardziej folk-rockowy klimat. Szybsze rytmy dominują też w „Pyzie”, choć tam mamy do czynienia raczej z nawiązaniami do starego rock’n’rolla.
Turystyczno-poetycki klimat wraca w „Mikaszówce”, to piosenka o miejscu, gdzie czas się zatrzymał. I tak jest też ta piosenka, to po prostu ballada w starym stylu, choć dość nowocześnie zaaranżowana. W klasycznej tonacji utrzymana jest też „Rozmowa z synem”, spokojna, osobista i bardzo ładna.
„Oto noc” należy do najciekawszych utworów na całej płycie. Ma na dodatek spory potencjał radiowy i mógłby prawdopodobnie z powodzeniem dać sobie radę na komercyjnych listach przebojów.
Od początku znajomości z płytą Duchów humorystyczna kompozycja „De gustibus non disputante est” była dla mnie zagadką. Z jednej strony to bardzo przewrotna piosenka, z drugiej nie mam pewności, czy taki akcent pasuje do albumu nastrojowego, jakim jest pierwszy krążek Duchów. Ta piosenka pewnie lepiej zabrzmiałaby na którejś z płyt Orkiestry Dni Naszych, gdyż tamta kapela gra znacznie bardziej różnorodnie.
Zamykający płytę utwór „Życzenie”, to swoiste podsumowanie albumu. Piosenka o domu, z nieco świątecznym nastrojem, piękną, choć prostą partią skrzypiec Jelonka – taka w dużym podsumowaniu jest przecież ta płyta.

Rafał Chojnacki

Feuerschwanz „Metvernichter”

Okładka „Metvernichter”, najnowszej płyty niemieckiego projektu Feuerschwanz, mówi nam o zawartej na tym krążku muzyce właściwie wszystko co powinniśmy wiedzieć. Radosny rycerz, zdzierający z siebie szaty, by pokazać widniejący na klatce piersiowej symbol M (od tytułowego „Metvernichter”), stylizowany na logo Supermana, daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z muzyką dawną na wesoło. Znając ciągoty średniowieczno-folkowych kapel zza Odry i Nysy, by być co najmniej drugimi In Extremo lub Corvus Corax, można się spodziewać, że całość podlana jest rockowym sosem i wyśpiewana w języku Goethego. I generalnie wszystko to się zgadza.
Trzeba jednak dodać, że album ten ma świetne brzmienie. Piosenki łatwo wpadają w ucho, a takie jak „Ich will tanzen” wcale nie chcą z niego wypaść.
Oprócz typowo średnioweczn-rockowych brzmień mamy tu trochę folku, głównie w celtyckich barwach („Für eine Nacht”, „Der Ekel”, „Falsche Rose”). Zdarzają się jednak również inne inspiracje. Znajdują się tu również pastisze gotyckiego rocka („Vampir”) i wschodniego folku („Schnaps und Schnecken”, „Der Ekel”). Dominuje jednak średniowieczno-rockowy kabaret.
To właśnie owo mocne przymrużenie oka ratuje grupę Feuerschwanz przed posądzeniem o skrajny koniunkturalizm. Dzięki temu mogą grać popularny medieval-folk-rock, czasem nawet z punkowym pazurkiem, a przy okazji zachować swój własny, wyjątkowy charakter.

Rafał Chojnacki

Page 32 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén