U progu XXI wieku pojawiło się sporo kapel celtyckich, którym udało się zabrzmieć nowocześnie i świeżo, bez jednoczesnego kaleczenia tradycyjnej muzyki. Caladh Nua na ich tle brzmią dość zachowawczo, bardziej tradycyjnie niż nowocześnie. Chyba że za nowoczesne uznamy wycieczki w kierunku muzyki bluegrass w „The Goldrush”.
N ie zmienia to jednak faktu, że mamy tu do czynienia z piękną muzyką, która urzeka od pierwszego wejrzenia. jest tu wszystko to, czego brakuje na kolejnych płytach z pijackimi irlandzkimi przyśpiewkami rodem z pubów. Delikatne wokale, oszczędne, ale świetnie zagrane partie instrumentalne i sporo estetycznego zmysłu. Spora w tym zasługa instrumentalistów, którzy choć pochodzą z rożnych irlandzkich hrabstw potrafią znaleźć wspólne brzmienie.
Kategoria: Recenzje (Page 27 of 214)
Płyta „En klunk av det bla” to drugi album w dorobku pogańsko-folkowej grupy Ulvens Döttrar. Poprzedni, zatytułowany „Värm ditt blod” ukazał się w 2004 roku. Co prawda można czasem natrafić na ich płytę pt. „Saga”, wydaną w 2009 roku i sygnowaną anglojęzyczną nazwą The Daughters of the Wolf, jednak jest to w rzeczywistości debiutancki album w re-edycji opublikowanej dla szerszego grona odbiorców.
W skład Ulvens Döttrar wchodzą trzy siostry: Isabella, Johanna i Ella Grüssner. Urodziły się i wychowały na Wyspach Alandzkich, należących terytorialnie do Finlandii, jednak pozostających pod wpływem kultury szwedzkiej. Nic więc dziwnego, że śpiewane po szwedzku piosenki mylą często recenzentów, którzy nie znając zbyt dobrze geografii krajów nordyckich uważają Ulvens Döttrar ze grupę z kraju Abby i Ikei. Nic bardziej mylnego.
Zawarta na płycie „En klunk av det bla” muzyka, to osiemnaście kompozycji, w większości opartych o brzmienia i rytmy typowe dla muzyki ludowej z Alandów. Teksty nawiązują do baśni i legend z tego regionu. Wykonania są nieco bardziej współczesne. Siostry Grüssner orientują się bowiem co obecnie gra się w Skandynawii i najwyraźniej dostosowują aranżacje swoich kompozycji do możliwości tria. Muzyka jest dzięki temu bardziej oszczędna niż w przypadku zespołów zrzeszających większą liczbę muzyków, jednak dzięki temu nabiera pewnej subtelności i brzmi niezwykle selektywnie. Podbite brzmieniem etnicznych bębnów, fletów i smyków wokale trzech sióstr również doskonale współbrzmią. Nic w tym dziwnego, z materiałów promocyjnych zespołu wynika, że śpiewają razem właściwie całe życie.
Zespół Cisza Jak Ta na poprzednich płytach przyzwyczaił nas do tego, że udawało im się łączyć brzmienia z tzw. krainy łagodności z celtyckimi motywami ludowymi. Rezultatem takich połączeń są dwie płyty: „Zielona magia” i „Sen Natchniony”. Wraz z odejściem z grupy Marka Przewłockiego, znanego z takich zespołów, jak Boreash czy The Reelium, motywy celtyckie zaczęły zanikać. Nie znaczy to, że nie ma tu folkowych wstawek. Skrzypce dalej potrafią całkiem ciekawie wycinać w tle, fletom za to bliżej niekiedy do progresywnych brzmień spod znaku Jethro Tull.
W celtyckie rejony zanurzamy się właściwie tylko raz, w piosence „Miłość w Cisnej”, w której refren zastępuje cytat z irlandzkiej melodii „Arthur McBride”, która wiele lat temu znalazła się także w repertuarze samego Boba Dylana.
Mam wrażenie, że tytułowe „Chwile”, to nie tylko piosenka o ulotności czasu, ale również dobre podsumowanie całej płyty. Mamy bowiem do czynienia z albumem, który pokazuje pewien moment w historii zespołu. Są nowe twarze, trochę eksperymentów ze stylistyką, a jednocześnie zespół okrzepł już na tyle, że ma własne brzmienie, które nie zmienia się, jedynie modyfikuje nieco. Taką modyfikacją modyfikacją jest niewątpliwie klarnet, nadający niekiedy muzyce zespołu bardzo subtelnego wyrazu.
Podobać mogą się również świetne folkowe ballady – „Lepszy czas” i „W naszym niebie”. Jeśli miałbym coś sugerować, to rozwinięcie tego nurtu w muzyce zespołu Cisza Jak Ta byłoby więcej niż wskazane.
Zespołowi zdaje się czasem zbliżać w swoich kompozycjach do stylistyki nieco starszych kolegów z zespołów, które na poezji śpiewanej o górach i dolinach zjadły zęby. „Góry” niepokojącym klimatem zbliżają się trochę do twórczości grupy Bez Jacka, choć żeński wokal zaciera nieco te podobieństwa. „Ciebie szukałem” zbliża się za to w rejony zarezerwowane dotąd głównie dla Starego Dobrego Małżeństwa. „Stary wrak”, przez wzgląd na tematykę, zdaje się być inspirowany klimatami zbliżonymi do sceny piosenki żeglarskiej. Nie ma w niej jednak mocnych szantowych zaśpiewów, jest raczej melancholijną, poetycką wizją, towarzyszącą kontemplacji zatrzymanego w czasie obrazu. Kończąca płytę „Cisza” ma w sobie coś z piosenek Słodkiego Całusa od Buby. Po części za sprawą harmonijki ustnej, a po części z powodu samej melodii, którą nietrudno sobie wyobrazić w wykonaniu tej trójmiejskiej kapeli.
Cisza Jak Ta, to grupa, która ewoluuje, ale pozostaje jednocześnie w stale w dość sztywnych ramach narzuconych przez nurt nazywany potocznie poezją śpiewaną. Po odejściu od celtyckich dźwięków stracili nieco na wyrazistości. Wciąż piszą ciekawe, wpadające w ucho piosenki, jednak stracili coś, co wyróżniało ich na tle wielu podobnych kapel. Być może znajdą jednak ten wyróżnik i zaprezentują go już na kolejnej płycie studyjnej. Ja na pewno będę na nią czekał.
„Whiskey Tango Foxtrot” to siódmy album w dorobku amerykańskiej grupy The Sandcarvers. Jako że zespół istnieje od wielu lat, wypracował już własne, dość sensownie zorganizowane brzmienie.
Spora część utworów to własne kompozycje, nawiązujące do celtyckiej tradycji. Wszystko to podlane jest intensywnym rockowym sosem. Utwory tradycyjne w nowych aranżacjach, jak „Star of the County Down” czy „John Barleycorn Must Die”, nie powalają pomysłowością, choć ten drugi brzmi zdecydowanie lepiej od pierwszego. Jednak o tym, że warto tej płycie poświęcić kilka chwil decydują raczej kompozycje autorskie, takie jak “Truth Be Told” czy “The Night Before”. Brzmią one ciekawie, lecz wciąż trochę mało przebojowo. Grający tyle lat zespół powinien mieć więcej ciekawych pomysłów.
Ciekawostką jest tu piosenka Van Morisona “Boffyflow and Spike”, do której idealnie wpasowano celtycki motyw.
Jak na siódmy album, to trochę za słabo, jednak miłośnicy celtyckiego rocka na pewno znajdą tak gdzieś coś dla siebie.
Dziś Róża Wiatrów, to już wspomnienie. Zespół przeszedł w stan spoczynku po kilku latach intensywnego muzykowania. Właściwie nagrali tą płytę za szybko. Słychać na niej wszystkie błędy młodości. A jednak dobrze, że się na to zdecydowali. Zbyt wiele ciekawych grup zniknęło, nie pozostawiając po sobie nawet takich nagrań.
Zespół od pierwszego utworu („Hej ruszajmy”) stroi się w pirackie szatki. W swoich kompozycjach zbliżają się dzięki temu do zespołu Mietek Folk, który specjalizuje się w takich piosenkach. Muzycznie nie jest to niestety nic oryginalnego. Mimo irlandzko-folkowych stylizacji w kilku utworach („Korsarska ballada”, „Czarna rafa”, „Lauren Gray”, „Neptun”) autorskie propozycje Róży Wiatrów brzmią raczej jak średnio zaangażowana piosenka turystyczna. Słychać to zwłaszcza w wesoło plumkającej gitarce, radosnych solówkach granych niemal non stop w większości utworów, czy też prostych partiach fletu, którym wyraźnie brakuje polotu, ograniczają się bowiem do skocznych przygrywek. Grający na nim instrumentalista nawet nie próbuje wychylić się choćby odrobinę poza temat, chyba że zdarzy mu się… pomylić. Z resztą po grze muzyków można wnioskować, że morsko-folkowe granie znali wówczas głównie z polskich scen. Nie sięgali za daleko w swoich inspiracjach.
Ozdobą płyty jest jedyny w tym zestawie cover – „Gwiazda z powiatu Down”, czyli polska wersja irlandzkiego standardu „Star of the County Down”, w wersji znanej z płyt zespołu The Bumpers. Róża Wiatrów gra tą piosenkę nieco spokojniej, ale nie odbiera jej to uroku. Widać, że utwór ten musiał się spodobać wrocławskim muzykantom. Druga bardzo dobra piosenka, choć może nie najlepiej zaśpiewana, to ballada „Czas kapitana”. Wychodzi na to, że zespół niepotrzebnie zabrnął w ów galopująco-piracki repertuar, który dominuje na płycie. Może gdyby było spokojniej, płyta byłaby po prostu lepsza. Potwierdza to również utwór „Czas na morze”. Z kolei nieco trywialna tekstowo piosenka „Tibi” zyskuje z kolei wiele na rozszerzeniu instrumentarium. Okazuje się, że gdyby w składzie na stałe znalazły się skrzypce i banjo, całość brzmiałaby o wile ciekawiej.
Mimo ewidentnych braków wciąż uważam, że dobrze że zespół tą płytę nagrał, w końcu to świetny dokument, świadectwo istnienia wrocławskiej kapeli Róża Wiatrów. Gdyby grali dalej, zapewne nieco by się rozwinęli, przez co ta płyta również byłaby inaczej odbierana, choćby jako „grzechy młodości”. A tak mamy to, co mamy.
Norweska grupa Greenland Whalefishers słynie z tego, że ich piosenki brzmią jak The Pogues. Tylko lepiej.
Od czasu gdy legendarny zespół Shane`a MacGowana zamienił się w maszynkę do produkowania kilka razy do roku koncertowych setów składających się niemal wyłącznie z odgrzewanych kotletów, wśród fanów punk-folkowego grania na celtycką nutę rozgorzała dyskusja dotycząca spadkobierców The Pogues. Wiadomo, że wielu z nich – jak Amerykanie z Dropkick Murphy`s i Flogging Molly, czy choćby niemiecka grupa Fiddler`s Green – poszło własną drogą. Są zadłużeni u The Pogues, ale pracują już na własny rachunek. Norweska grupa Greenland Whalefishers należy jednak do tych zespołów, którym stylistyka formacji MacGowana tak bardzo przypadła do gustu, że własne piosenki aranżują dokładnie tak, jakby grali covery Poguesów. Owszem, zdarzają się skoki w bok, ale epizodycznie.
Album „Songs from the Bunker” pokazuje formację w bardzo dobrej formie. Od punkowo brzmiącego „Intro”, w które wdzierają się przebojem folkowe instrumenty, przez pubowe zaśpiewy w „Waiting” i nawiązujący do stylistyki wczesnych The Pogues „Police Chief Inspector”, po wesołe partie instrumentalne w „Rich Holder At Thorp Arch” i punk-folkowy hymn „Put Me On A Train” – kapela daje z siebie wszystko.
W odróżnieniu od poprzednich albumów na tej płycie Norwedzy brzmią nieco ostrzej, bardziej gitarowo. Jeżeli miałbym dalej trzymać się porównań do najbardziej znanej kapeli z tego nurtu, to „Songs from the Bunker” bliżej do ostatnich albmów The Pogues – „Waiting For Herb” i „Pogue Mahone”. Różnica jest jednak taka, że mimo trochę cięższego brzmienia, Greenland Whalefishers zachowali więcej celtyckich elementów. Ich idole romansowali w tym czasie z muzyką świata.
Na nowej płycie norweska grupa pokazuje, że tzw. „Paddy Punk”, to wciąż ich domena, stylistyka, w której czują się dobrze i wewnątrz której dalej chcą się poruszać. To dobrze, ponieważ od niektórych kapel nie powinno się wymagać zmian konwencji, które sugerowałyby rozwój zespołu. Greenland Whalefishers brzmią obecnie bardzo dobrze i tak powinno zostać.
Estoński zespół Pantokraator ma szansę spodobać się przede wszystkim miłośnikom współczesnych brzmień w progresywnym rocku. Ich album „Tomidesööjad” to właśnie przykład takiego grania, dodatkowo podbarwionego folkiem. Już w otwierającym płytę utworze „Metsavaht” słychać, że estoński muzykom podoba się folk-metalowe brzmienie In Extremo. Dalej inspiracje są już bardzo różne, czasem sięgające aż do lat 70-tych, gdzie elektroniczne brzmienia klawiszy mieszały się z rockowym graniem. Wciąż jednak nie pozwala nam się zapomnieć, że źródła piosenek pisanych przez członków zespołu tkwią głęboko w muzyce etnicznej.
Głownymi twórcami repertuaru są Erik Sakkov i Lauri Saatpalu. Pierwszy z nich tworzy również ciekawe brzmienia na klawiszach, flecie i gitarze, podczas gdy drugi jest wokalistą. Niekiedy udzielają się kompozytorsko również inni muzycy zespołu. Nad całą kompozycją aranżacyjną czuwał jednak Erik.
Album „Tomidesööjad” nie jest płytą łatwą, pokazuje jednak, że mało u nas znana estońska scena ma do zaproponowania coś więcej, niż tylko zespoły grające tradycyjnie i biesiadno-rockowy Oort. Pankoraator to kolejna kapela, której będę kibicował i której poczynaniom mam zamiar przyglądać się bliżej.
Kiedy wkraczałem w świat muzyki folkowej Osjan miał już w nim swoje własne miejsce. Od początku więc znam ich jako grupę kultową. Kasety z ich nagraniami zdobywało się niełatwo, o występach można było właściwie zapomnieć, zespół praktycznie nie funkcjonował. Kilka lat temu sytuacja się zmieniła, ale poza krążkiem koncertowym właściwie nie dostaliśmy nowych kompozycji.
Album „Po prostu Osjan” rozwiewa jednak wątpliwości. Zespół nie tylko koncertuje, ale i tworzy nowe, bardzo ciekawe kompozycje. Stare oblicze zespołu krzyżuje się na tej płycie z bagażem doświadczeń, jakie muzycy zdobyli przez ostatnie kilkanaście lat.
Mamy tu do czynienia z wyjątkowym albumem, bardzo różnorodnym, ale tkniętym takim charakterystycznym, osjanowym palcem. Nie brakuje tu muzyki, o której można powiedzieć, że jest po prostu piękna. Choć mniej tu tym razem szalonych improwizacyjnych eskapad, to jednak muzyka sprawia wrażenie o wiele dojrzalszej.
„The Black Dove”, to album dwójki folkowych wyjadaczy. Christian Kiefer eksperymentuje z brzmieniami od bardzo dawna, nagrywając co roku kilka albumów z różnymi wykonawcami. Sharron Kraus raczej nie trzeba nikomu przedstawiać.
Wyszedł im z tego album przedziwny: piękny, ciekawy, bardzo spokojny, ale też mroczny. Można go zakwalifikować do takich podgatunków, jak „dark folk” czy „alternative folk”. Spokojne, transowe brzmienia instrumentów perkusyjnych czy banjo, dają poczucie obcowania z muzyką nieco odhumanizowaną. Jednak kiedy wszystko to pokrywa ciekawy głos Sharron, od razu okazuje się, że świetnie wpasowuje się ona w klimat utworów, nadając im niepowtarzalny charakter.
Płyta ta świetnie się sprawdza w bardzo rożnych okolicznościach. Zawsze jednak wymaga od słuchacza poświęcenia tej muzyce sporej dawki uwagi.
Piosenki Leonarda Luthera rozbrzmiewają od dawna na rozmaitych studenckich czy turystycznych scenach. Doczekały się ciekawych opracować, choć sam autor tych utworów preferował wcześniej głównie granie z gitarą i harmonijką ustną. Gitary i harmonijki w tych nagraniach nie brakuje, ale jest też coś więcej – fajna sekcja, której granie zbliża te nagrania do amerykańskiego folku z elementami country. Dopiero w takiej oprawie jeden z przebojów Leonarda – inspirowana „Przeminęło z wiatrem” piosenka „Scarlett” – zyskuje odpowiednią oprawę.
Piosenki Leonarda Luthera to w większości jego muzyka do słów zaprzyjaźnionych autorów. Okazuje się jednak, że jak na zbiór piosenek z różnych lat, nagranych sporo po ich premierach (można powiedzieć, że tracklista tej płyty, to swoiste „the best of…”, stąd podtytuł „)., całość brzmi wyjątkowo spójnie.
Perełkami są tu akustyczne utwory, takie jak „Czas” czy „A więc żyj „. Co prawda niosą one w warstwie wykonawczej głębokie piętno Starego Dobrego Małżeństwa, jednak w tym przypadku porównanie to nie powinno nikogo dziwić.
